Artykuły

Notatki z podróży po Polsce. Warszawskie imprezy teatralne

Jeśli w tych chłodnych dniach znajdziecie się w Warszawie, na pewno na każdej tablicy ogłoszeń w ruchliwszym punkcie miasta zauważycie wielki plakat z dziesięciodniowym programem teatralnym, serdecznie zapraszający was do obejrzenia przedstawienia w jednym z dwudziestu dwóch stołecznych teatrów polskich. W warszawskich teatrach grane jest dosłownie wszystko, od klasyki do Albee'ego i nie są przy tym poszkodowane dzieła dramatyczne autorów rodzimych. Tak więc Teatr Polski na początku tego sezonu wprowadził do repertuaru "Chłopców" Stanisława Grochowiaka - komedię, która zwykłym, codziennym językiem, ale w bardzo ciekawy sposób, opowiada przygody kilku emerytów mieszkających w domu starców.

W teatrze Współczesnym natomiast od dłuższego czasu wystawiane są "Play Strindberg" Dürrenmatta i "Matka" Witkiewicza, tymczasem w Teatrze Wielkim zmieniają się jedno po drugim przedstawienia "Hamleta" Szekspira, "Kordiana" Słowackiego, "Wesela" Wyspiańskiego i wyboru z twórczości poetyckiej wielkiego Norwida.

Popularność swoją "Chłopcy" Grochowiaka prawdopodobnie zawdzięczają wyjątkowemu sukcesowi w telewizji w 1968 roku i bezpośredniemu, bardzo ujmującemu komizmowi interpretatora głównej roli - Tadeusza Fijewskiego. "Gra śmierci" Strindberga w adaptacji Dürrenmatta wystawiona została przez pierwszorzędna ekipę; znane trio aktorskie składające się z Barbary Kraftówny, Tadeusza Łomnickiego i Andrzeja Łapickiego, reżyserię i scenografię powierzono nie mniej sławnemu Andrzejowi Wajdzie, który tylko w wyjątkowych wypadkach podejmuje się pracy w teatrze.

Norwid, według słów autora dramatyzacji, reżysera i aktora Adama Hanuszkiewicza początkowo wyglądał na awanturnictwo teatralne bez precedensu. Oto dlaczego: Cyprian Kamil Norwid, poeta, malarz i rzeźbiarz w dwudziestym pierwszym roku życia opuścił ojczyznę i wyemigrował do Paryża, w którym przebywał do śmierci w 1883 roku. Jak to zwykle bywa, współcześni skazali go na tworzenie w głuchej samotności nie rozumiejąc ani nowatorstwa artystycznego, ani głębi myśli jego wierszy lirycznych o filozoficznym podłożu. Trzeba było poczekać na przyjście generacji "Młodej Polski", żeby po tylu latach ostatecznie potwierdziła Norwida twórczość literacką. Realizacją sceniczną wyboru z jego niewystawianych dotychczas dzieł dramatycznych oraz poematów i wierszy, Hanuszkiewicz przede wszystkim chciał przybliżyć do dzisiejszego widza jego dzieło, żeby jeszcze raz podkreślić obecność i nieprzemijalność poety we współczesności. Trzeba przyznać, że to niełatwe zadanie, pod niejednym względem równoznaczne z awanturą, zrealizowane zostało z sukcesem.

Tymczasem znacznie poważniejszy sukces osiągnął Hanuszkiewicz w reżyserii "Hamleta", którego spokojnie mógłby jeśli nie podpisać, to na pewno parafować Peter Brook. Niemal wszystko było w duchu i stylu brookowskiego widzenia "Hamleta". Pokryte patyną metalowe powierzchnie dekoracji od pierwszej sceny zapowiadają, że "cała Dania jest wielkim więzieniem", uproszczona do zwykłości inscenizacja, kostiumy ze skóry i mas plastycznych, z niespotykanym darem charakteryzowania postaci np. Poloniusz - siwy, zapięty pod szyję, jak jakiś komendant policji, Gertruda - w purpurowej szacie z widocznymi czarnymi odcieniami, wielkim białym kołnierzem itp. mimo, że się wie, iż każde nasze spotkanie z Hamletem obfituje w niespodzianki, które czysto są rezultatem naszego nieprzyzwyczajenia lub przypadkowych przeoczeń w czytaniu, to w tym przedstawieniu zaskoczy nas niejedna rzecz. Tu np. pierwszy raz widziałem Hamleta granego przez dwudziestolatka. Duch nie miał białej brody Świętego Mikołaja (w końcu nie należy zapominać, że stary król Hamlet rozpoczął czterdziestkę, kiedy został zabity); Ofelia w scenie obłąkania nie nosiła kwiatów, ale pomięte kartki, które nazywała rozmarynem, rutą, orlikiem; królowa nie wypiła trucizny, ale zacięła się zatrutym mieczem Laertesa; Poloniusz był zimnym, odpychającym milicjantem, a nie zwiotczałym staruszkiem, z którego każdy się wyśmiewa. Hamlet deptał po kazirodczej matczynej pościeli całując ją namiętnie, podkreślając w ten sposób swój - dyskutowany nie raz i dyskusyjny - kompleks Edypa. Laertes - a nie ludzie w kapturach - niósł na rękach ciało Ofelii. Hamlet klęcząc "rozmawiał" z czaszką Yorika, a nie trzymając ją owiniętą w płaszcz, a w końcowej scenie pojedynkował się z Laertesem do pasa obnażony. Dodajmy do tego wyliczenia jeszcze jedną właściwość scenograficzno-reżyserską. Niemal z obrazu na obraz bardzo funkcjonalnie wykorzystany jest most ruchomy z reflektorami: był on wieżą, na której po raz pierwszy spotkał się Hamlet z Duchem Ojca, krużgankiem w Elsinore, jednym z wielu tarasów zamku, wreszcie marami śmiertelnymi Hamleta.

W ogóle pracując nad "Hamletem" Hanuszkiewicz starał się wyzwolić dramat z sentymentalnego balastu wieków i podporządkować go nowszym tonom. Ale przez zbyt wielką racjonalność wpadł w drugą skrajność - zabawę z tekstem, tak że wiele zdań otrzymało komiczną tonację. Nie znaczy to jednak, że niechęć do płaczliwości zabiła melancholię i pesymizm Hamleta, po prostu zrobiła z niego człowieka nam współczesnego. I co jeszcze ważniejsze, takiego go odebraliśmy w interpretacji Daniela Olbrychskiego. Idol publiczności, "polski James Dean", interpretował księcia Danii z niemal teenagerską niedbałością. Brzydki, szorstki i bezczelny, ale na tyle tylko, na ile pozwalają jego lata, Olbrychski uczciwie i odważnie borykał się z rolą nie dając się jej ani przez chwilę pokonać. I jak to często bywa, Dawid zwyciężył Goliata. Przypominam sobie nawiasem, początek drugiej sceny piątego aktu, kiedy tak zwany trzeci "mur" rusza zapowiadając szybki, tragiczny koniec Hamleta, kiedy on walczy jak młody, zraniony lew, aby w chwilę potem umrzeć bez skurczu w skupieniu i ciszy, jak łabędź z rozpostartymi skrzydłami. Byłoby jednak grzechem nie powiedzieć, że Olbrychskiemu we wszystkim szczerze pomacała ekipa doskonałych aktorów jak: Jerzy Kamas (Klaudiusz), Zofia Kucówna (Gertruda), Adam Hanuszkiewicz (Duch), Mariusz Dmochowski (Poloniusz) czy Ewa Żukowska - Ofelia.

Drugim przedstawieniem, ale nie drugim według rangi, które was porwie, zachwyci i wzniesie na nieoczekiwane wyżyny, jest "Matka" Stanisława Ignacego Witkiewicza. Malarz o rzadkim talencie, twórca "teorii czystej formy" w sztuce, powieściopisarz, filozof, estetyk, Witkacy jest jednym z najwybitniejszych polskich dramaturgów okresu międzywojennego. Wszystko to, o czym później będzie mówił Beckett, Ionesco, Mrożek, od dawna było mu znane. Szczegół, że "Matka" napisana została w 1924 roku może się wydać pozornie nieistotny. Tymczasem po przeczytaniu i obejrzeniu dramatu nie mogłem opędzić się od wrażenia, że większość współczesnych dramaturgów uważnie studiowała jego dzieła. Z nim cała ta masa nowych staje się jasna, czytelna; równocześnie tracą oni - niestety - wartości prekursorskie, nowatorskie, przestają być jedynymi w swoim rodzaju. Dla Witkacego blisko pięćdziesiąt lat temu wiadome było, że piekło to inni, a problem absurdu - z którym później borykać się będzie bardzo znany i ceniony dramaturg - był mu szczególnie bliski.

Reżyserii "Matki" podjął się Erwin Axer, starając się przede wszystkim przedstawieniem tym jak najwierniej przywrócić i zrekonstruować czasy i całą twórczość Witkacego. Dlatego wyglądało, jakby na scenie ożyły portrety szanownych mieszczan, które malował w Krakowie, mianowicie aktorzy byli ucharakteryzowani i ubrani na wzór jego obrazów: jaskrawe zielenie, czerwone, niebieskie lub czarne kolory, futra, kapelusze, obcisłe suknie. Z drugiej strony, dekoracja była zrobiona w stylu salonu, w którym przyjmował swoją ukochaną, znaną artystkę dramatyczną, Irenę Solską. Ściany i meble na wzór projektowanych przez Witkacego, przeniesione zostały na scenę Teatru Współczesnego z dokładnością na jaką pozwał teatr naszych czasów. Z tych wszystkich względów trudno mówić o przedstawieniu "Matki" bez zachwytu i entuzjazmu. Trudno powiedzieć, że wiecznie pijana matka Żanny (Halina Mikołajska) była lepsza od uległej Zofii (Stanisława Celińska) czy jedynej realnej, a jednak skrzywionej j psychicznie służącej Doroty (Barbara Krafftówna), względnie, że geniusz z Bożej łaski, narkoman, próżniak i żigolak (Jak Englert) grał bardziej przekonywująco i konsekwentniej niż wytworna pani Ber (Antonina Girycz), która zabiła męża, żeby móc mieć płatnego kochanka.

Jednym słowem, być w Warszawie i nie widzieć "Matki" Witkacego w reżyserii Axera to grzech, który można popełnić, ale którego niczym nie można usprawiedliwić ani kiedykolwiek przebaczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji