Artykuły

Barbara Krafftówna: Wszystko mi się w rękach rozłazi. Czas też mi się rozłazi. Kładę to na karb PESEL-u

- Byłam trochę nieprzewidywalna. Bo wyobraźnia, bo fantazja. Bo potrzeba doświadczenia, sprawdzenia - opowiada niezapomniana Honoratka z serialu "Czterej pancerni i pies".

Z czym się pani kojarzy 1 września?

- Tuż przed wybuchem wojny dostałam puderniczkę. Piękną, emaliowaną. Byłam wtedy w wieku niepuderniczkowym, bo miałam niespełna 11 lat, ale poczułam się bardzo dorosła. Krótko potem zatrzęsła się ziemia. Bomby, śmierć i głód. Przekonałam się, że to nie teatr.

Jakieś obrazy z tamtego czasu w pani zostały czy je pani całkiem wyparła z pamięci?

- Zupełnie nie da się ich wyprzeć, nawet po tylu latach. W chaosie "nowego" jednak się zacierają. I ja bym nie chciała, żeby wszystko z czasów wojny w mojej głowie zatarło się. Wręcz przeciwnie - szczęśliwa jestem, że się całkiem nie zaciera. Choć oczywiście, wspomnienia z 1 września częściowo zostały wyparte przez nowe sprawy. One powodują, że nawet wczorajszy dzień odsuwa się w dal.

Gdzie się schroniła pani rodzina, kiedy wybuchła wojna?

- Wojna zastała nas w Łucku, na Wołyniu, gdzie przenieśliśmy się z Warszawy. Miałam wtedy pięć, może sześć lat. Tata dostał tam pracę naczelnego architekta. Już wcześniej przeczuwaliśmy, że stanie się coś złego. Przed wrześniem ćwiczyliśmy ucieczki do schronu i zakładanie masek przeciwgazowych. Padało "padnij" i już wiedziałam, jak się zachować, choć byłam dzieckiem.

W książce "Krafftówna w krainie czarów" Remigiusza Grzeli opowiada pani o tragicznych wydarzeniach z Łucka, także śmierci taty.

- W łuckich mieszkaniach zakwaterowano radzieckich oficerów z żonami i dziećmi. Szybko zapełniono w ten sposób całe miasto. Nam najpierw kazano się ścisnąć w jednym pokoju, bo pozostałe nam zabrano, a potem wyrzucono nas do baraku. Właśnie w tym baraku zmarł mój tata. Kiedy do miasta weszli Niemcy, mama zdecydowała, że wracamy do Warszawy. Niewiele pamiętam z tej drogi.

Z książki Remigiusza wiem też, że nie udało wam się wrócić do poprzedniego warszawskiego mieszkania.

- Zamieszkałyśmy z mamą przy ulicy Górskiego w Warszawie. Wiosną, przed powstaniem, przeprowadziłyśmy się na ulicę Sienną. Ten fragment już nie istnieje, mniej więcej w tym miejscu stoi dziś Pałac Kultury.

Mieszkałyśmy w olbrzymiej kamienicy Banku Cukrownictwa. Na jej podwórku stała figurka Matki Boskiej. Pod figurką ludzie się modlili i śpiewali, niczym jedna wielka rodzina. Mieszkania od ulicy były piękne i przestronne, a te w oficynie mniejsze. Szybko jednak przestało to mieć znaczenie, bo po powstaniu nasze życie toczyło się głównie w piwnicy.

Widzę, że niechętnie wraca pani do tamtych smutnych wydarzeń. Wtedy, podczas wojny, uciekała się pani do wyobraźni?

- Wyobraźnię zawsze miałam rozwiniętą aż nadto. Już w dzieciństwie grałam, a właściwie pajacowałam. Przebierałam się za królową i zmuszałam członków rodziny, żeby w hołdzie witali mnie na kolanach. Ojciec był paziem. A ja siedziałam na tronie karkołomnie wybudowanym z mebli.

Jako dziesięciolatka byłam już partnerką do rozmów wszelakich z dorosłymi. Rozwijałam się szybciej niż rówieśnicy, bo ze względu na mój spory temperament wychowywano mnie ze szczególną uwagą.

Była pani łobuzem?

- Co chwila padało pytanie: "Gdzie jest Basia?".

No właśnie, gdzie?

- Na dachu na przykład. Bo akurat kominiarz komin sprawdzał.

A jak pani nie było na dachu?

-To byłam u sąsiadów... na dachu.

Czyli raczej nie w pokoju, z książką?

- Mogło się zdarzyć.

Ale raczej rzadko?

- Na dobrą sprawę wszystko odbywało się u mnie rzadko. Byłam trochę nieprzewidywalna. Bo wyobraźnia, bo fantazja. Bo potrzeba doświadczenia, sprawdzenia. Czy bajki tak totalnie kłamią, czy tylko odrobinę. Jak grałam królową, to nie zawsze miałam na głowie koronę. U nas w domu dużą rolę odgrywała umowność.

Pani ojciec był architektem, a mama prowadziła dom. Też była uzdolniona - śpiewała, grała na pianinie.

- Zanim pojawiły się dzieci i zajęła się domem, pracowała jako urzędniczka. Była świetną organizatorką.

Już jako dziecko marzyła pani, że zostanie aktorką?

- Ależ ja nią byłam! Przebierałam się i byłam aktorką. Nikt mi tego nie mógł odebrać.

Byłam najmłodsza z czworga rodzeństwa, miałam dwóch przyrodnich braci i siostrę, ale nie traktowali mnie z pobłażaniem. Widzieli, że nie jestem głupim dzieckiem, że umiem łączyć wymyślony przez siebie świat z realnym. W domu byłam królewną, ale potem ta królewna szła sama kupić marchewkę.

Katarzyna Dowbor opowiadała mi, że w szkole przezywano ją rudzielcem i brzydalem. A panią?

- Czasem wołali za mną "rudzielec", ale nic więcej. Nie przejmowałam się więc tym zbytnio. W domu byłam trzymana pod kloszem, ale w szkole panował rygor. Dzieci poddawano ścisłej dyscyplinie. Jak dziecko chciało zrobić głupią minę albo pokazać komuś język, to musiało się bardzo natrudzić, by trafić na sprzyjające okoliczności. Nie było dowolności, nie było rozpasania. Dziś, mam wrażenie, nastąpiło znaczne rozluźnienie obyczajów. Na plan pierwszy wysuwają się głupota i chamstwo.

Zdarza się pani odcinać od przeszłości?

- Nic nie odcinam, co najwyżej samo odpada. Pytanie, czy odpada to, co powinno, co jest dla mnie dobre. Ja jestem zawsze tu i teraz. Nie celebruję wydarzeń z przeszłości, co najwyżej przedmioty, konkret jakiś, a nie wspomnienia.

Tę puderniczkę sprzed wojny pani ma jeszcze?

- Obawiam się, że zaginęła na Wołyniu.

Skąd to "obawiam się"?

- Bo to dziwne. Przecież pożar wybucha czy bomba i trzeba uciekać. Każdy myśli tylko, żeby mu nóg nie urwało albo głowy. A ja o puderniczce.

Przywiązuje się pani do rzeczy, miejsc?

- Ja, żebym kupiła coś nowego, to muszę czuć zachwyt i miłość. Nic za wszelką cenę. Rodzice uczyli mnie szacunku dla miejsc pamięci, dla tradycji. Tradycja była wręczą świętą. Przynależność do ziemi też. A ziemia to ojczyzna. Ojczyzna to mój dom. A mój dom nigdy niczym nie będzie zastąpiony.

I dlatego wróciła pani do Polski z Los Angeles, gdzie przez ponad dziesięć lat mieszkała pani w domu z widokiem na Hollywood?

- Los rzucił mnie do Stanów i czułam się tam jak u siebie, dostałam obywatelstwo amerykańskie, ale zawsze najważniejszy był dla mnie pierwszy adres. A urodziłam się w Warszawie, w dziecięcym szpitalu Omega, przy Alejach Jerozolimskich. W 1998 roku zdecydowałam się wrócić na stałe do Polski. I przyjechałam do ojczyzny, w której zdążyłam zaznaczyć przed wyjazdem swoją egzystencję.

Ma pani na myśli granie.

- Oczywiście, wracałam do aktorstwa, ale gdyby się nie udało, to nie szkodzi. Umiałam pięknie szydełkować, zarobek miałabym zapewniony.

Jeszcze pani szydełkuje?

- Już nie. Wszystko mi się w rękach rozłazi. Czas też mi się rozłazi. Kładę to na karb PESEL-u.

Jest pani w świetnej formie!

- PESEL a forma to dwie różne rzeczy.

Ja bym pani dała góra 70 lat.

- Dziękuję bardzo, biorę. Z pocałowaniem ręki. A poważnie - myślę, że to za sprawą mojego usposobienia.

Jak w tej pani piosence: "Uśmiechnij się, jutro będzie lepiej"?

- Zawsze! "Jutro twój szczęśliwy los o sobie da ci znać". To działa!

Plus ciekawość świata.

- Niewyczerpana, nienasycona. Im jestem starsza, tym jest ona gęstsza, z musu uważna, żeby na przykład na latarnię nie wejść. Na trzeźwo, bez alkoholu, bom niepijąca.

To ciekawość niespożyta. Od dziecka zresztą podsycali ją rodzice. "Basiu, zobacz jaka ciekawa roślina, ile ma listków" - mawiali. I tym sposobem rozwijali we mnie zmysł obserwatorski.

Za tym szła uważność na drugiego człowieka, szacunek dla niego. Do tego szacunek dla miejsca publicznego, dla ulicy. Że się na niej nie wydaje brzydkich dźwięków, że się zachowuje jak w domu. Niewidzialnie. To formy, które zanikły zupełnie. Zrobił się bałagan.

I hałas.

- I nijakość taka.

Celebruje pani codzienność, na przekór?

- Ja w ogóle niczego nie celebruję. Celebrowanie wynika z jakiegoś głodu, z niedostępności świata salonów.

Tam pilnowano i słowa, i zachowań. Ważne było jak stoisz, jak siedzisz, jak trzymasz łyżkę, łokcie ze stołu. Mnie tego uczono, laskę albo parasolkę dostawałam pod pachy, żeby się nie garbić. "Basiu, siedź prosto" - słyszałam.

Tak pani zostało?

- Niezupełnie. Obfity biust ciągnie do dołu.

Dużo jest w pani pośpiechu?

- Przeważnie. Wciąż mam wiele nowych spraw. Remigiusz Grzela kręci o mnie dokument, co jakiś czas jeździmy też na spotkania autorskie, no i gram w Och-Teatrze w przedstawieniu "Trzeba zabić starszą panią". Ta komedia tak się podoba, że gramy ją już siódmy sezon. Póki nie bełkocę, to występuję.

Żadna rola nie jest dla mnie męcząca psychicznie. Fizycznie owszem.

Rola Honoratki w serialu "Czterej pancerni i pies" była dla pani męcząca?

- Nie chciałam tej roli. Gdy tylko usłyszałam, że mamy kręcić na poligonie, od razu pomyślałam, że to nie dla mnie. W kurzu mam się czołgać czy wdrapywać do czołgu? Za nic w świecie. Tłumaczyli mi, że dostanę pomoc i dublera, mężczyznę kaskadera, który będzie się rzucał na te czołgi, jak będzie trzeba. I w końcu uległam.

Zdjęcia odbywały się latem, we Wrocławiu. Temperatura sięgała 40 stopni, było więc tak gorąco, że blacha czołgu dosłownie parzyła. Robiliśmy przerwę, by strażacy schłodzili Rudego 102 sikawkami, a potem czekaliśmy, aż odparuje. Niewiele to dawało, przykrywali więc go kocami. Po pewnym czasie wchodziliśmy na czołg po deskach, bo wokół robiło się błoto. Za to kierował nim prawdziwy wojskowy.

Czyli wszystko poszło dobrze. A Honoratka zapewniła pani popularność i niegasnącą sympatię.

- Jestem wciąż tym zdumiona - że to tak długo trwa, i mam satysfakcję, nie przeczę. Przecież ten serial ogląda już trzecie pokolenie!

Nie miała pani dość tej Honoratki?

- Nie i nigdy nie czułam się przez Honoratkę zaszufladkowana. Nawet jak powtarzały się podobne propozycje. Poczytuję to sobie za sukces, że przekraczam epoki.

A propos epok - ma pani dojrzałego wnuka.

- Mój wnuk Michał ma ponad 30 lat, nawet już nie próbuję liczyć. Mieszka w Kanadzie. [pierwszym mężem aktorki był Michał Gazda, aktor teatralny i filmowy. Poznali się i pobrali w 1956 r. W 1969 r. Michał Gazda zginął w wypadku samochodowym - przyp. red.]. Różnica czasu sprawia jednak, że rzadko się kontaktujemy.

Jest przy mnie Elżbieta, moja asystentka, menadżerka, pilnuje kalendarza.

Nie bywa pani zmęczona? Bo mam wrażenie, że rzadko.

- Celna uwaga. Będąc osobą publiczną, nie można dać po sobie poznać, że ma się czegoś dosyć. Jak nie potrafisz, to nie pchaj się na afisz.

Wie pani, ja cieszę się, że żyję, dobrze widzę, myślę, słyszę. Nie martwię się na zapas. Jak nagle rano nie mogę wstać, bo coś się zepsuło, pękło, to wtedy zaczynam się zastanawiać, co się zadziało. Takie awarie mi się zdarzają, jak każdemu.

Nie znaczy to, że od razu biorę urlop. Trzeba by było szukać zastępstwa na spektakl. A ja mam poczucie obowiązku. Kiedyś aktor grający w teatrze nie mógł oddalić się od miejsca pracy na więcej niż sto kilometrów.

Dlatego jedzie pani na urlop do Skolimowa?

- Tam mogę się oddać przemyśleniom, spotkać ze znajomymi. Co nie oznacza, że spotykam się ze wszystkimi. Ale w Skolimowie jestem w swoim środowisku, nie jestem dziwadłem.

Nikt nie pyta, czemu coś się przypaliło w piecyku, a przypalało się nie raz.

I może pani poczuć się swobodniej, odsłonić swoją prywatność?

- Życie prywatne nigdy nie przeszkadzało mi w pracy. Przed wojną aktorki rzadko wywlekały osobiste sprawy, rzadko publicznie o nich mówiły. Że ta to nie może mieć dzieci, a tamta jest nieszczęśliwa. Dziś w tej chwili intymności nie wiedzą, co to właściwie jest ta intymność. Bo o wszystkim wszędzie głośno się debatuje. Która urodziła, a która nie. To są sprawy osobiste, po co je wałkować publicznie?

Czyli o mężach nic mi pani nie powie?

- Tak się jakoś składało, że odchodzili. Pierwszy kolega aktor, Michał Gazda, ojciec naszego syna Piotra, zmarł po kilkunastu latach, drugi po pół roku [drugim mężem aktorki był Arnold Seidner, dyrektor Międzynarodowego Instytutu do spraw Emigrantów w San Francisco. Pół roku po ślubie zmarł na zawał serca - przyp. red.]. Nie przypuszczałam, że tak się stanie.

Czy ja byłam kochliwa? Na pewno nie obojętna. Moje niektóre koleżanki nagle znajdowały się w amoku miłości, choć na co dzień były szalenie racjonalne. Ale i ja bywałam w amoku zakochania, bez niego nie byłoby decyzji o małżeństwie.

Potem amok przechodził, było spokojniej. Można było się cieszyć, planować. I marzyć. W ogóle u mnie wciąż jest gęsto od marzeń, stare zamieniają się w nowe, zmienia się ich kolejność. Cały czas.

Myśli pani czasem o tym, co nieuchronne?

- Nieuchronne? Co może być nieuchronne? Wiem, rozstrój żołądka po zupie szczawiowej. Wtedy nieuchronnie może być awaria i lepiej mieć zapasowe majtki.

Pani, jak widzę, wybrała krewetki.

- Uwielbiam krewetki! Zjadłam dziesięć i wystarczą mi na całą dobę.

---

Barbara Krafftówna. Urodziła się w 1928 roku w Warszawie. Występowała m.in. w Teatrze Narodowym i Teatrze Dramatycznym. Stworzyła niezapomniane kreacje w "Rękopisie znalezionym w Saragossie", "Popiele i diamencie", "Przygodach pana Michała" i serialu "Czterej pancerni i pies". Na 80. urodziny wystąpiła w napisanej specjalnie na tę okazję sztuce Remigiusza Grzeli "Oczy Brigitte Bardot". Dwukrotnie owdowiała, przeżyła też śmierć syna.

--

Na zdjęciu: Barbara Krafftówna w spektaklu "Trzeba zabić starszą panią", Och-Teatr, Warszawa

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji