Artykuły

Toksyczny związek polityki z krakowską kulturą

Jak wygląda krakowska kultura pod rządami PiS? Dobrze się mają te instytucje, które idą na układ z władzą. Minister Piotr Gliński kręci karuzelą stołków, a lądują na nich ci, którzy nie dyskutują z wizjami, jakie ma rząd - piszą Małgorzata Skowrońska, Grzegorz Nurek i Michał Olszewski w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Cierpliwie, krok po kroku, instytucja po instytucji. Po czterech latach partia rządząca zbudowała w Krakowie silny przyczółek kulturalny. I to właśnie pod Wawelem minister Gliński chce budować swój pomnik.

Muzeum Narodowe w Krakowie, Stary Teatr,Instytut Książki

W sensie symbolicznym Kraków jest dla Prawa i Sprawiedliwości równie ważny jak Warszawa. Owszem, to w stolicy zapadają decyzje polityczne, ale to w dawnej stolicy bije symboliczne serce polskiej prawicy. Po decyzji o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu Kraków stał się celem pielgrzymek, miejscem politycznych i symbolicznych rytuałów. Kogo nie ma na Wawelu, ten nie istnieje w otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego.

W Krakowie działa dużo ważnych instytucji kulturalnych, które realizują politykę kulturalną tak, jak sobie PiS wyobraża, czyli skupioną raczej na konserwowaniu dziedzictwa niż wytyczaniu nowych horyzontów.

I sprawa ostatnia: PiS traktuje kulturę śmiertelnie poważnie. Ma być orężem w wojnie propagandowej z przeciwnikami rodzimymi i zagranicznymi, narzędziem budowania narodowej narracji historycznej i kształtowania pisowskiej wizji Polski.

Nic dziwnego, że minione cztery lata w krakowskiej kulturze upłynęły pod znakiem powolnej, ale konsekwentnej rewolucji kadrowej. Krok po kroku, instytucja po instytucji PiS rozpoczęło w Krakowie budowę i umacnianie silnego przyczółka kulturalnego.

Instytut Książki, czyli patriotyczne zaangażowanie i brak sukcesów

Za jedno z najpilniejszych zadań minister Piotr Gliński uznał odwołanie z funkcji dyrektora Instytutu Książki Grzegorza Gaudena. Skąd ten pośpiech? IK to najważniejsza polska instytucja promująca czytelnictwo w Polsce i za granicą, z dużym budżetem (w tym roku budżet wynosi 37 mln zł plus dodatkowe 35,5 mln zł na rozwój bibliotek). Za pretekst posłużyły oskarżenia o bałagan w dokumentach i złamanie dyscypliny finansów publicznych. Żeby znaleźć powód do odwołania, Gliński wysłał do IK kontrolę Fundacji Republikańskiej. Podczas posiedzenia sejmowej komisji kultury minister tłumaczył, że "w instytucie źle się dzieje", i wskazywał na niski współczynnik czytelnictwa w Polsce.

To oczywiście oficjalny powód. Rzeczywista przyczyna pożegnania z Gaudenem była inna: prawicowi pisarze i publicyści skarżyli się, że ich książki nie są tłumaczone na obce języki, a IK "nie reprezentuje polskiej racji stanu", ponieważ został opanowany przez pisarzy, którzy nie reprezentują wystarczająco wysokiego poziomu zaangażowania patriotycznego. Najczęściej pojawiały się w tym kontekście nazwiska Olgi Tokarczuk i Andrzeja Stasiuka.

Nowym dyrektorem został Dariusz Jaworski, niegdyś redaktor "Wyborczej" i "Tygodnika Powszechnego", potem wiceprezydent Poznania. Jaworski za cel postawił sobie "poszerzenie spektrum proponowanych tematów, zagadnień, autorów i środowisk".

Jak wygląda owo "poszerzanie spektrum" w praktyce? Na instytut spada np. część odpowiedzialności za działania komisji opiniującej wnioski o ministerialne dotacje na festiwale i projekty wydawnicze. Komisja jest co prawda ministerialna, ale minister powołuje jej członków na wniosek dyrektora IK, a wicedyrektor jest jej przewodniczącym. W tym roku nie przyznała ona kolejny raz dotacji prowadzonemu przez Monikę Sznajderman i Andrzeja Stasiuka Festiwalowi Haupta, dolnośląskim festiwalom "Góry Literatury", Miedzianka i Festiwalowi Opowiadania, zmniejszyła również trzykrotnie dofinansowanie dla Festiwalu Conrada, jednego z najważniejszych festiwali literackich w Europie Środkowej. Pech chce, że festiwal organizowany jest przez "Tygodnik Powszechny", który często krytykuje politykę kulturalną Piotra Glińskiego. Pieniędzy nie wystarczyło również na "Krytykę Polityczną", "Pismo", "Przegląd Polityczny" i "Książki w Tygodniku" - dodatek "Tygodnika Powszechnego". Komisja hojną ręką rozdała natomiast dotacje czasopismom prawicowym.

W ramach "poszerzania spektrum" zdarzały się też inne działania, takie jak przy okazji publikacji promującej polską kulturę na zagranicznych targach. Redaktor poprosił o usunięcie z przypisów nazwisk Szczepana Twardocha, Wioletty Grzegorzewskiej i Donalda Tuska.

Nic nie wyszło również z tak oczekiwanych przez ministra porządków. Po rutynowej kontroli Izby Administracji Skarbowej w Krakowie, której urzędnicy sprawdzili, jak IK gospodarował pieniędzmi w 2016 r., zastępca rzecznika dyscypliny finansów publicznych Ewa Daraż wystąpiła o ukaranie Dariusza Jaworskiego naganą (co swoją drogą nie przeszkodziło ministrowi w przyznaniu Jaworskiemu nagrody rocznej). Najpoważniejszy zarzut dotyczył zobowiązania, jakie Jaworski zaciągnął na kwotę 562 tys. zł przy zawieraniu umowy na utworzenie i prowadzenie biblioteki cyfrowej dla osób niewidomych i niedowidzących. W dniu zawierania wartej ponad 862 tys. zł umowy IK miał pokrycie jedynie na wydatki w wysokości 300 tys. zł. Za takie naruszenie prawa grozi nawet zakaz pełnienia funkcji publicznych. Daraż pisała o "licznych naruszeniach dyscypliny finansów publicznych", "znaczącej wysokości środków publicznych objętych naruszeniem", "znacznym stopniu szkodliwości dla finansów publicznych". W pierwszej instancji Międzyresortowa Komisja Orzekająca wymierzyła Jaworskiemu karę nagany, a w odwołaniu Główna Komisja Orzekająca utrzymała część zarzutów, ale zmieniła karę na upomnienie.

Dla nowych władz IK okazał się wymarzonym miejscem pracy. Do ostatnich wyborów samorządowych Jaworski jednocześnie zarządzał instytucją w Krakowie i pracował jako radny w Poznaniu, nie biorąc na czas posiedzeń rady urlopów. Mimo to bez problemu został dyrektorem na drugą kadencję.

A najważniejsze zadanie, czyli podniesienie marnego poziomu czytelnictwa w Polsce? Jaworski nie odniósł na tym polu żadnych sukcesów. Według danych Biblioteki Narodowej, prowadzącej badania "Stan czytelnictwa w Polsce" od 2015 r., wskaźnik pozostaje bez zmian: 37-38 proc. badanych deklaruje, że czyta przynajmniej jedną książkę rocznie.

Instytut Literatury, czyli jedynie słuszne interpretacje

Na skierowaniu Instytutu Książki w prawo minister kultury nie poprzestał. Ambicje ma większe, dlatego w maju tego roku, ku irytacji władz IK, powołał instytucję, której kompetencje pokrywają się z zadaniami IK. Instytut Literatury jest autorskim pomysłem Józefa Marii Ruszara. To on wydeptywał korytarze Ministerstwa Kultury i spotykał się kilkukrotnie z wiceminister Wandą Zwinogrodzką oraz ministrem Glińskim, to jemu zależało, aby jak najszybciej otrzymać nominację na stanowisko kierownicze. Aby tak się stało, pominięto procedurę rozpisania otwartego konkursu na stanowisko.

W Krakowie Ruszar uchodzi za oryginała, człowieka lubiącego być w centrum uwagi i przewrażliwionego na swoim punkcie. Nie można mu jednak odmówić odwagi i uporu. W czasach młodości Ruszar był jednym z założycieli Studenckiego Komitetu Solidarności, współpracował z KOR. Zna i przyjaźni się od lat z wieloma prawicowymi intelektualistami, np. z Bronisławem Wildsteinem. Specjalizuje się w liryce Zbigniewa Herberta. Był dziennikarzem "Rzeczpospolitej", gdy redaktorem naczelnym dziennika był Grzegorz Gauden. Potem Ruszar został dyrektorem Departamentu Komunikacji Narodowego Banku Polskiego i był nim do 2010 r. Po katastrofie smoleńskiej podpisał apel z poparciem kandydatury Jarosława Kaczyńskiego na prezydenta kraju.

Ruszar organizował też tzw. Warsztaty Herbertowskie, na które zapraszał m.in. Jana Polkowskiego i Piotra Glińskiego. Podczas 15. edycji warsztatów Gliński Polkowskiego i Ruszara odznaczył Medalami "Zasłużony Kulturze Gloria Artis".

Kilka dni temu podczas największego ogólnopolskiego festiwalu poezji Stacja Literatura w Stroniu Śląskim i Siennej dr Ruszar jako jeden z gości zadbał o to, aby w autokarze dowożącym poetów z Krakowa przy każdym z foteli znalazły się gratisowe dwa pierwsze numery czasopisma "Nowy Napis". Także podczas wydarzeń towarzyszących festiwalowi funkcjonowało stoisko z publikacjami instytutu. Rozdawano je nieodpłatnie, ale dużym zainteresowaniem się nie cieszyły - czasopismo wydawane jest, ale w archaicznej, trudnej do strawienia formie. Nie ma to znaczenia: zarówno ukazujący się w nakładzie 9 tys. egzemplarzy "Nowy Napis", jak i towarzyszące mu monografie (np. smoleńskiego barda Wojciecha Wencla) trafiają nieodpłatnie do wszystkich bibliotek licealnych i uczelnianych. Skoro wiersze Wencla staraniem ekipy PiS trafiły do programu szkolnego, ktoś musi podpowiedzieć nauczycielom i młodzieży, jak je interpretować: i to jest główne zadanie IL, który ma ułatwić jedynie słuszne rozumienie literatury.

Nieoficjalnie wiemy, że na jednym z pierwszych zebrań redakcyjnych nowego periodyku padł pomysł, by przeprowadzić wywiad z krakowskim abp. Markiem Jędraszewskim. Ponieważ metropolita wywiadów udziela rzadko, czytelnicy "Nowego Napisu" muszą się na razie zadowolić tekstem homilii Jana Pawła II wygłoszonej na wzgórzu Lecha i szkicem o kazaniu jako gatunku literackim.

Jest też "liryczne pięćset plus". Tak nazwał Jacek Podsiadło honorarium za nowy wiersz opublikowany w "NN". Nietrudno zgadnąć, dlaczego: wynosi 500 zł brutto.

Glińskiemu udało się bez wątpienia jedno: "Nowy Napis" podzielił w wyraźny sposób środowisko literackie: jedni (np. Łukasz Jarosz, Mirosław Dzień, Adam Pluszka) publikują we flagowym periodyku instytutu, inni - jak Jacek Podsiadło i Marcin Świetlicki - nie chcą mieć z nim nic wspólnego.

Stary Teatr, czyli nieudane "wstawanie z kolan"

Na literackich porządkach "dobra zmiana" nie mogła poprzestać. Teatr też trzeba było podnieść z kolan.

Swoje teatralne czystki minister kultury zaczął od Wrocławia: tamtejszą scenę rozbił w drzazgi, aktorzy rozpierzchli się po całej Polsce; z rzadka udaje im się zagrać coś wspólnie. W 2017 r. przyszedł czas na Kraków i Stary Teatr. Rozpisany przez ministerstwo konkurs na stanowisko dyrektora miał na celu pozbycie się kierującego narodową sceną Jana Klaty, postrzeganego przez prawicę jako zagrożenie dla konserwatywnych wartości i tradycyjnie pojmowanego teatru. Choć Klata do konkursu przystąpił, to jeszcze zanim poznaliśmy wynik, do reżysera przeciekły informacje, że na przedłużenie angażu w następnych sezonach nie ma szans (opowiadał o tym w wywiadzie dla "Wyborczej").

Po ogłoszeniu nazwiska zwycięzcy konkursu aktorzy Starego ogłosili stypę. I oni, i publiczność, i krytycy nie mogli zrozumieć decyzji ministerstwa: przecież teatr pod kierownictwem Klaty wreszcie przestał być "stary duchem". I jak to bywa w takich sytuacjach, żałoba po Klacie była tym dotkliwsza, że reżyser pożegnał się z krakowską publicznością wspaniałym "Weselem" Wyspiańskiego.

Co działo się ze Starym pod rządami Marka Mikosa, w przeszłości dziennikarza (m.in. "Wyborczej") i dyrektora lokalnej telewizji w Kielcach?

Zwycięski program Mikosa, zbudowany na krytyce poprzedników, okazał się wydmuszką. Na dodatek ministerialny wybraniec nie był w stanie dogadać się z Michałem Gieletą, z którym w duecie wygrał konkurs. Sprowadzonego z zagranicy, nieznanego wówczas w Polsce reżysera minister Gliński przedstawiał jako jednego z najbardziej uznanych twórców na świecie.

Pierwszy rok rządów Mikosa to chaos. Z teatrem pożegnali się aktorzy, którzy czuli, że pod nową dyrekcją nie mają szans na rozwinięcie skrzydeł (Małgorzata Gorol, Monika Frajczyk, Bartosz Bielenia, Marcin Czarnik). Kiedy w końcu widzowie doczekali się premiery ("Dom Bernardy A.", zgodziła się w nim zagrać tylko jedna etatowa aktorka - Ewa Kolasińska, reszta odmówiła, obsadę stworzyli początkujący aktorzy i studenci), krytycy na przedstawieniu nie zostawili suchej nitki. Stary stanął na krawędzi, ale postanowili go ratować sami aktorzy. Stworzona przez nich rada artystyczna zyskała ministerialną akceptację, bo Gliński miał świadomość, że nie może sobie pozwolić na podobną do wrocławskiej porażkę. A ku temu prowadziły rządy Mikosa. Przykład? Ściągnięty do Krakowa z Ukrainy Stanisław Mojsiejew miał wyreżyserować sztukę, która postawi narodową scenę na nogi. "Masara" okazał się klapą (krytycy pisali o wampirze bez zębów), która nadszarpnęła finanse teatru: dyrektor musiał upublicznić reżyserską gażę, opiewającą na 30 tys. euro. Do tej pory krążą plotki, że ukraiński reżyser nie życzył sobie przelewu na konto, a z Krakowa wyjechał z walizką pełną gotówki.

Co dzieje się dziś w Starym Teatrze? Rządy sprawuje aktorska rada artystyczna. Premiery się odbywają, ale o powrocie do dawnego Starego można na razie pomarzyć. Ducha tamtego teatru widzowie szukają dziś w Teatrze Nowym. W połowie września odbyła się tam premiera "Długu" w reż. Klaty, który uznał, że wciąż jest coś winien krakowskiej publiczności. Tuż przed odejściem ze stanowiska dyrektora Starego rozpoczął próby do tego spektaklu. Wrócił z nim pod Wawel z tą samą aktorską ekipą: Gorol, Frajczyk, Bielenią i Czarnikiem, ale już nie na ul. Jagiellońską.

"Dama", czyli minister Gliński na (drogich) zakupach

Minister Gliński lubi Kraków i często tu bywa. Jest tu fetowany jak w żadnym innym mieście, a jego wystąpienia mają bizantyjską oprawę. Taką formułę miała transmitowana w publicznej telewizji konferencja, podczas której ogłosił "sukcesję wawelską".

W skrócie: bez konkursu, a jedynie z ministerialnej woli Wawel po odchodzącym na emeryturę prof. Janie Ostrowskim przejmie od nowego roku Andrzej Betlej, dotychczasowy dyrektor Muzeum Narodowego, na miejsce którego przychodzi Andrzej Szczerski. Ten ostatni to brat Krzysztofa Szczerskiego, sekretarza stanu w kancelarii prezydenta RP.

Szczerski jest historykiem sztuki i profesorem UJ. Przez dwa lata jako wicedyrektor (w duecie z Betlejem) zarządzał Muzeum Narodowym. Na swoim koncie ma m.in. wystawę "#dziedzictwo" (czerwiec 2017 - styczeń 2018). Media prorządowe piały z zachwytu; co bardziej krytyczni złośliwie mówili, że wystawa powinna mieć tytuł "#dziadostwo", bo jest po prostu przeglądem magazynów MNK.

Mocne plecy Szczerskiego, który od stycznie przejmie Muzeum Narodowe, to jednak nie brat, ale właśnie minister Gliński. Dobry znajomy historyka z kręgu Klubu Jagiellońskiego. To właśnie Szczerski jest pomysłodawcą i promotorem pomysłu, by ministerstwo kupiło dla MNK dawny hotel Cracovia, by zrobić w nim muzeum designu.

Za zrujnowany modernistyczny zabytek budżet państwa zapłacił 29 mln zł, co odtrąbiono jako resortowy sukces. Minister Gliński chwalił się, że ratuje budynek, który "znają wszyscy mieszkańcy Krakowa". Oprócz części muzealnej kompleks dawnego hotelu miał służyć jako magazyn MNK (z tego powodu resort zrezygnował nawet z pomysłu budowy magazynów w Nowej Hucie). Od hucznej transakcji minęło prawie trzy lata, a z Cracovią nic się nie dzieje. Ministerialny sukces nieco przyblakł w obliczu kosztów remontu, które szacuje się na 100 mln zł. I to nie koniec wydatków, jeśli w tym miejscu ma powstać muzeum designu, bo MNK nie ma ani dużej, ani unikatowej kolekcji, która mogłaby zapełnić dawne hotelowe wnętrza.

"Trudną" Cracovią Gliński nie chwali się często. Inaczej jest z kupnem kolekcji Czartoryskich, o której minister lubi mówić, że uratował ją dla Polski. Co prawda zgodnie z polskim prawem bezcenne dla polskiej historii zabytki, wśród których znajduje się także "Dama z gronostajem" Leonarda da Vinci, przed wywózką i sprzedażą były chronione, ale minister woli powtarzać, że były zagrożone. Karkołomną pod względem prawniczym transakcję (pisaliśmy o tym w "Wyborczej": wymuszone zmiany w zarządzie fundacji, potajemna korespondencja z ks. Adamem Karolem Czartoryskim, naciski na sąd) zakończyła w grudniu 2016 r. wielka uroczystość na warszawskim Zamku Królewskim, podczas której w świetle kamer minister podpisał akt kupna kolekcji za 100 mln euro.

Szybko się okazało, że tak dużą sumę łatwo wyprowadzić z Polski do innej, założonej w Szwajcarii fundacji, czym Ministerstwo Kultury już się nie interesowało.

Transakcja wciąż budzi wątpliwości prawników (czy w ogóle była konieczna i przeprowadzona zgodnie z prawem), a atmosferę skandalu podsycają zażalenia członków arystokratycznej rodziny, która nie ujawniła jeszcze potajemnych rozmów z polskim rządem.

Apollo Film, czyli PiS w spółkach wojewódzkich

PiS dba o swoich sprzymierzeńców. Przekonał się o tym Miłosz Horodyski, sympatyzujący z PiS były dziennikarz, który w kwietniu tego roku został prezesem Apollo Film. Intratna posada, zważywszy na to, że ta spółka województwa małopolskiego jest operatorem kin, dystrybutorem filmów, współorganizatorem Krakowskiego Festiwalu Filmowego, właścicielem nieruchomości w trzech regionach.

Podczas kampanii wyborczej w 2006 r. Horodyskiemu zarzucano otwarte wspieranie PiS. Korzystając ze służbowego sprzętu w Radiu Kraków, przygotowywał spoty reklamowe kandydatów na radnych PiS: Agaty Tatary, Stanisława Rachwała i Włodzimierza Pietrusa. Dziennikarz - zatrudniony wtedy w Radiu Kraków - był także autorem materiałów nieprzychylnych innym partiom. Po ujawnieniu tego skandalu Horodyski stracił pracę.

Po objęciu przez PiS rządów w 2015 r. Horodyski był m.in. zastępcą dyrektora TVP3, przez półtora roku był dyrektorem departamentu marketingu i PR w Alior Banku, wreszcie na krótko został koordynatorem ds. komunikacji i PR w Grupie Lotos.

Jako prezes zarządu Apollo Film wsławił się już pojawiającym się i znikającym na fasadzie kina Kijów.Centrum ogromnym wizerunkiem Jezusa Miłosiernego. To efekt decyzji, by odbywający się pod koniec kwietnia festiwal Mastercard OFF Camera dzielił się budynkiem z Festiwalem Miłosierdzia - wydarzeniem towarzyszącym Świętu Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji