Artykuły

Lubię duże przestrzenie

- Rosja to jedno z ostatnich miejsc, gdzie czuje się szacunek dla artysty - opowiada Rafał Siwek, najlepszy polski bas średniego pokolenia, ceniony i na Wschodzie, i na Zachodzie.

DOROTA SZWARCMAN: - Podobno do szkoły muzycznej trafił pan przypadkiem? RAFAŁ SIWEK: - To prawda. W dzieciństwie śpiewałem w chórach, ale w rodzinie nie było tradycji muzycznych. Dopiero kolega z liceum, skrzypek, kiedy usłyszał mój głos, zaciągnął mnie do szkoły średniej na Miodową, tam mnie przesłuchano i zostałem. Potem poszedłem do Akademii Muzycznej, ale studiowałem też na SGH zarządzanie i marketing.

Przydaje się to panu do czegoś?

- Może do rozmów z agentami o finansach...

Pierwszą pana sceną była Warszawska Opera Kameralna.

- Ściślej - moim debiutem było nagranie "Trubadura" Verdiego z Operą Wrocławską i występ w tej operze w Hali Stulecia. Ale potem już była WOK i przygoda z Mozartem: Sarastro w "Czarodziejskim flecie" i Komandor w "Don Giovannim". Niezapomniany dyrektor Sutkowski przez lata godził się na moją pracę na świecie i powroty na Festiwal Mozartowski. Zacząłem współpracę w 2001 r., a już rok później zadebiutowałem w Operze Narodowej w premierowym spektaklu "Oniegina" jako książę Griemin. Dyrektorowi Kaspszykowi spodobało się to i później zawsze, gdy była potrzebna rola basowa, dzwonił najpierw do mnie.

Szybko wyfrunął pan w świat.

- Tak, już w 2001 iw 2002 r. wziąłem udział w ważnych konkursach: Moniuszkowskim, Belvedere i Competizione dell'Opera w Dreźnie. Tam mnie zauważono. Na Belvedere po drugim etapie ustawiło się do mnie w kolejce kilku agentów z propozycją współpracy. Konkursy same dużo nie dają, ale są trampoliną. Jednak to niekoniecznie one procentują. Był w sezonie 2003/04 w Warszawie znany tenor Jose Cura, zakładał wtedy agencję artystyczną i zawiózł moje nagranie do Włoch, do słynnego agenta Mario Dradiego, twórcy idei Koncertu Trzech Tenorów i jego producenta. Pod koniec 2004 r.

Dradi zadzwonił do mnie z pytaniem, czy za dwa tygodnie chciałbym wystąpić w Rzymie w Requiem Verdiego w audytorium Parco delia Musica z orkiestrą Accademia di Santa Cecilia pod batutą Zubina Mehty na koncercie dla ofiar tsunami. Transmisja na cały świat, nagranie płyty DVD. Natychmiast się zgodziłem. Już na próbie maestro Mehta spytał, czy śpiewam rolę króla Filipa w "Don Carlosie" Verdiego. Jeszcze wtedy tego nie znałem, ale oczywiście powiedziałem, że tak. "No, to w 2008 r. zaśpiewa pan ze mną w Tel Awiwie". Później jeszcze wielokrotnie współpracowaliśmy. Wspaniały człowiek, jeden z tych nielicznych dyrygentów, którzy uskrzydlają, dają siłę.

Współpracował pan także z inną legendą dyrygentury, nieżyjącymjuż dziś Lorinem Maazelem.

- O tak, długo. Nagrałem z nim Requiem Verdiego w Bazylice św. Marka w Wenecji i dwa razy IX Symfonię Beethovena. Wykonywaliśmy ją w cyklu koncertów z okazji 50. rocznicy podpisania traktatów rzymskich, m.in. w Watykanie, gdzie w pierwszym rzędzie siedzieli Romano Prodi i Giorgio Napolitano, w Parlamencie Europejskim w Brukseli, a Requiem Verdiego -w Fezie, Casablance i kościele luterańskim w Jerozolimie. Bardzo go ceniłem i on mnie chyba też, skoro mnie zapraszał, a był chyba najbardziej wymagającym dyrygentem, jakiego spotkałem. Ego też miał pokaźne: kiedy dyrygował w Rzymie cyklem koncertów ze wszystkimi symfoniami Beethovena, na afiszu było napisane wielkimi literami: LORIN MAAZEL, a pod spodem małymi - Beethoven. Był jak gwiazdor pop, wożono go czarnym mercedesem z ciemnymi szybami, a on opuszczał szybę, pokazywał się w czarnych okularach i pozdrawiał wszystkich.

Ale był wielkim muzykiem.

- Wspaniałym. Wszystkim dyrygował z pamięci. Roberto Abbado, bratanek wielkiego Claudia, z którym graliśmy w Lipsku w Gewandhaus Requiem Verdiego, opowiedział mi potem na kolacji, że stryj leciał kiedyś z Maazelem samolotem i miał na miejscu dyrygować bodaj XIV Symfonią Szostakowicza, a nie prowadził jej bardzo dawno, nie miał czasu sobie tego przypominać, nie miał też ze sobą nut - były w bagażu. Spytał Lorina, czy może pamięta, czy jest tam coś, na co warto zwrócić szczególną uwagę. Na co Lorin: wiesz, też z osiem lat tego nie grałem, ale w drugiej części, w 47. takcie w klarnetach jest f, a powinno być fis. Abbado najpierw pomyślał, że to żart, ale kiedy przyjechał do hotelu i otworzył partyturę, spojrzał - jak byk.

Jak na polskiego śpiewaka pana kariera rozwija się nietypowo: jest pan obecny zarówno na rynku zachodnim, jak i na wschodnim, często gości pan w moskiewskim teatrze Bolszoj.

- Przygoda z Moskwą to kwestia ostatnich lat. W 2012 r. śpiewałem na otwarcie sezonu w Hamburgu w "Kniaziu Igorze" Borodina, a na spektaklu był obecny Misza (Michael) Fichtenholz, który wtedy był dyrektorem Bolszoj, a dziś kieruje operą w Zurychu. Uroczy człowiek. Przyszedł do mnie po przedstawieniu i powiedział: "U nas takich basów niet. Szto wy chotitie piet' w naszom tieatrie?". Oczywiście powiedziałem, że Borysa Godunowa. On na to: to najpierw mi zaśpiewasz Filipa, bo mamy w 2013 r. premierę "Don Carlosa". No i zaśpiewałem tam Filipa i dalej przyjeżdżam na kolejne wznowienia. Występowałem tam również w "Kniaziu Igorze", a także w koncertowych wykonaniach "Pskowianki" Musorgskiego jako Iwan Groźny - były dwie obsady, ja w obu, poza mną wszyscy rosyjskojęzyczni.

No i wreszcie w zeszłym roku zaśpiewał pan Borysa, i to na inauguracji sezonu. - Zapraszali mnie zresztą rok wcześniej, ale akurat byłem w Amsterdamie w Concertgebouw. W końcu się jednak udało. Występowałem też w słynnej Sali Czajkowskiego w Konserwatorium Moskiewskim i w Petersburgu w Teatrze Maryjskim na festiwalu Gwiazdy Białych Nocy. Rosja to jedno z ostatnich miejsc, gdzie czuje się szacunek dla artysty: samochód wyjeżdża po solistę na lotnisko, dostaje się pięciogwiazdkowy hotel zaraz przy teatrze - cała ta otoczka sprawia, że można poczuć się docenionym.

Na Zachodzie tak nie jest?

- Nie. Może jeszcze trochę we Włoszech. A zjeździłem je wzdłuż i wszerz, śpiewałem tam w 27 miastach - włoscy koledzy mówią, że oni aż w tylu nie wystąpili. Właśnie zaliczyłem ostatnią scenę, na której jeszcze nie byłem - Teatro di San Carlo w Neapolu. W latach 2005-09 spędzałem we Włoszech po 8-9 miesięcy. W La Scali śpiewałem dwie produkcje - "Czarodziejski flet" i "Don Carlosa". Byłem też w Turynie, w Bolonii w Teatro Communale brałem udział w nagraniu "Normy" ze świetną, dziś już nieżyjącą Danielą Dessi, we Florencji, Wenecji, Rzymie, Bari, na festiwalu Pucciniego w Torre del Lago, w teatrach sycylijskich - Palermo, Katania, Taormina... Włochy są mi cały czas bliskie ze względu na kulturę i miłość do opery. Szczególnym miejscem dla mnie jest Arena di Verona - co roku tam jestem.

Tam chyba śpiewa się trochę inaczej ze względu na warunki?

- Lubię śpiewać na dużych przestrzeniach, wtedy mój głos czuje się swobodnie. Im większa scena, tym lepiej. Mam sentyment do atmosfery tego festiwalu: o 21.00 na widowni wszyscy zapalają świeczki, po spektaklu przychodzą po autografy, po zdjęcia, porozmawiać. A zaczęło się w 2005 r. właśnie z Zubinem Mehtą, to była "Cyganeria", w której brał też udział Mariusz Kwiecień i Marcelo Alvarez. Mariusz był mi wtedy bardzo pomocny, bo wchodzi się tam z minimalną liczbą prób, a mieliśmy dużo interakcji. Znakomity kolega.

Znany jest pan z dobrych kontaktów z kolegami. Kiedy Artur Ruciński dostał Paszport POLITYKI, powiedział w wywiadzie, że przyjaźni się z panem.

- Przyjaźnimy się od lat we trójkę: on, Jacek Laszczkowski i ja, nawet nazywano nas trzema muszkieterami. Artur jest ojcem chrzestnym jednej z moich córek, ja - jego syna Leona, a Jacek - mojej drugiej córki. Z Arturem spotykamy się czasem na scenie: w "Onieginie" w Monachium, w "Łucji z Lammermoor" w Paryżu... ostatnio, też w Paryżu, on kończył "Jolantę" Czajkowskiego, a ja zaczynałem "Moc przeznaczenia" Verdiego, więc nasze pobyty zahaczyły się o 10 dni i mieszkaliśmy w jednym mieszkaniu. Oczywiście widuję też innych polskich kolegów: w styczniu zobaczę się w Madrycie z Tomkiem Koniecznym, często spotykam Andrzeja Dobbera. Miła przygoda wydarzyła mi się niedawno z Olą Kurzak: kiedy byłem w Paryżu, zadzwoniła do mnie, że jej mąż Roberto Alagna nagrywa właśnie płytę pamięci Enrica Carusa i jest tam m.in. tercet z "Lombardczyków" Verdiego. Miał śpiewać z nimi Ildebrando dArcangelo, ale się wycofał, więc czy nie nagrałbym tego z nimi pojutrze? Pomyślałem: nie mogę, jutro śpiewam w "Mocy przeznaczenia", a ponadto, choć mam w repertuarze 17 ról verdiowskich, to tej z "Lombardczyków" akurat nie. Ale Ola przysłała mi nuty, ja się przyjrzałem, w czasie spektaklu nauczyłem się, a następnego dnia to nagraliśmy z Orchestrę National de France. Będziemy więc w tercecie na nowej płycie Roberta, którą Sony Classical ma wydać jeszcze na jesieni.

Role basowe są specyficzne - patriarchowie, postaci negatywne...

- Często królowie, carowie. Osoby dojrzałe. Tenor ma często główne role w operach, baryton też, a bas jest traktowany po macoszemu. Role tytułowe u Verdiego to tylko Attila i Oberto.

Ale w "Don Carlosie" są dwie bardzo ważne: król Filip i Wielki Inkwizytor. Pan śpiewa obie.

- I chyba równie często. To opera, którą najczęściej wykonuję - od Tel Awiwu po Tokio, poprzez berlińską Staatsoper, Zurych, Monachium, La Scalę, a w tym roku będę ją śpiewał w Madrycie i Atenach. Obie role wzrastają wraz ze mną. Zwłaszcza król, bo to postać bardziej złożona. Pan połowy świata, a przy tym zdradzony-jak mu się wydaje - mąż, nieszczęśliwy ojciec, musi też uznać zwierzchność Inkwizytora - Kościoła. Za każdym razem odkrywam w tej roli kolejne dno. Borys też jest trudny, dramaturgicznie intensywniejszy- od koronacji, poprzez scenę w komnacie, po scenę śmierci trzeba pokazać cały przebieg jego upadku.

Jak zapowiada się najbliższy sezon?

- Wyjątkowo pracowicie, z 55-57 występów, wciąż nowe, ciekawe wyzwania. Cieszę się z nich, bo staram się rozwijać jako artysta i jako człowiek.

Pana najstarszy syn też postawił już pierwsze kroki na scenie.

- Tak, był Pierwszym Chłopcem w "Czarodziejskim flecie" w Operze Narodowej i Warszawskiej Operze Kameralnej. Teraz przechodzi mutację i już słychać, że będzie basem. A starsza córka teraz weźmie udział w musicalu.

Pana żona, Magdalena Andreew-Siwek, też jest śpiewaczką, sopranem.

- Teraz śpiewa tylko okazjonalnie. Tylko raz, wiele lat temu, spotkaliśmy się na scenie - w "Królu Ubu" Pendereckiego w Operze Narodowej w reżyserii Krzysztofa Wariikowskiego. Nawiasem mówiąc, byłem wtedy przezabawnie ubrany. Występuje tam dwugłowy car - rola wykonywana przez dwóch basów, a Krzysztof wymyślił, że to będzie car i caryca. Ja byłem carycą, miałem 10-centymetrowe obcasy, miniówkę, wypchany biust i wielką perukę, więc miałem ponad dwa metry wzrostu. To była świetna zabawa.

Jakie pan ma zdanie o tzw. Teatrze reżyserskim?

- Nowości w operze są dobre, kiedy są owocem głębszej myśli. Jeżeli to czysta forma, która nie ma nic wspólnego z akcją, z logiką spektaklu, nie bardzo mi się to podoba. Często występuję w tradycyjnych spektaklach, jak te w Arena di Verona czy wciąż wystawiane realizacje zmarłego niedawno Franca Zeffirellego. Nie dziwię się reżyserom, którzy poszukują czegoś innego, bo tam już nic dodać nie można - to sama istota piękna, w relacjach między partnerami na scenie wszystko współgra i rzeczywiście opera jest wtedy syntezą sztuk. Ale jestem otwarty. Wiele nowoczesnych spektakli wystawia Monachium. Są różnej jakości, ale niektóre realizacje Clausa Gutha czy Wariikowskiego są piękne. Lubię czasem taki powiew świeżości.

**

Rafał Siwek urodził się i studiował w Warszawie. Od prawie dwóch dekad rozwija wielką karierę światową. Jest pierwszym Polakiem, który w teatrze Bolszoj w Moskwie wykonał dwie role carów: Borysa Godunowa i Iwana Groźnego. 27 września zaśpiewa w Filharmonii Narodowej w Requiem Giuseppe Verdiego pod batutą Jacka Kaspszyka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji