Artykuły

Nie lubię opowiadać banałów

- Nie lubię opowiadać banałów. Mam potrzebę mówienia o ważnych rzeczach - z Mikołajem Woubishetem, aktorem Teatru Muzycznego "Capitol" we Wrocławiu, rozmawia Grzegorz Ćwiertniewicz w Teatrze dla Was.

- Swoje pierwsze sceniczne kroki stawiałeś w warszawskim Młodzieżowo-Dziecięcym Teatrze Tańca i Muzyki Tintilo. Dołączyłeś do tej grupy jako siedmiolatek. Czy już wtedy marzyłeś o byciu aktorem, czy chodząc na zajęcia teatralne, spełniałeś aspiracje rodziców?

Nie wiem czy to były aspiracje rodziców w każdym razie w ogóle nie marzyłem o aktorstwie. Kiedy byłem w pierwszej klasie, do naszej szkoły podstawowej, przyszła dyrektorka tego teatru - Teresa Kurpias. Szukała dzieci, które mogłyby występować na jej scenie. Chciała stworzyć teatr międzynarodowy, zrzeszający dzieci z różnych kultur, z różnych ras. Dowiedziała się, że do tej szkoły uczęszcza dwóch uroczych Mulatków. Zapragnęła mieć nas z bratem w swoim zespole. Początkowo sugerowała się raczej naszym pigmentem, nie predyspozycjami. Rodzice zdecydowali, że zapiszą nas na te zajęcia. Na próbę. W zespole spędziliśmy osiem lat. Dopiero po czterech zacząłem powoli łapać bakcyla. Tak naprawdę, zawsze stałem w ostatniej linii - we wszystkich układach. Na zajęcia muzyczne prawie w ogóle nie chodziłem. Z racji że był to zespół dziecięcy, jak tylko skończyłem czternaście czy piętnaście lat, musiałem odejść. Jeszcze przez dwa lata tańczyłem w zespole tańca nowoczesnego u Agustina Egurroli. Potem zarzuciłem działalność artystyczną. Stwierdziłem, że to nie dla mnie. Wybrałem kolegów i siłownię. Z czasem jednak zacząłem tęsknić. W końcu dojrzałem i podjąłem decyzję o zdawaniu do szkoły teatralnej.

- Miałeś jakąś alternatywę dla zabawy w aktora? Zastanawiałeś się nad swoją przyszłością?

W pewnym momencie przygoda z aktorstwem, a później też z tańcem stała się tak absorbująca, że nie miałem czasu na zwykłą zabawę, na granie w piłkę, którą uwielbiałem, na spotkania z kolegami, dyskoteki, randki z dziewczynami. Miałem tego dość. Zrezygnowałem z występowania na scenie dla zwykłych przyjemności. Z czasem zaczęło brakować mi jednak występów i zorientowałem się, że tylko to potrafię robić, a w dodatku sprawia mi to przyjemność. I chyba nie ma dla mnie innej przyszłości.

- Twoi synowie mają okazję podglądać Cię w pracy. Żyją w świecie muzyki. Może okazać się, że i oni zapragną podążyć drogą, którą wybrałeś przed laty. Mogliby liczyć na duchowe wsparcie z Twojej strony, czy też sugerowałbyś wybór innego zawodu?

Nawet jeśli wybór moich dzieci byłby dla mnie niezrozumiały, a ich los niepewny, zawsze będę wspierał ich tak, jak czynili to moi rodzice. Moi synowie spędzają w "Capitolu" całe dnie. Myślą, że człowiek, jak idzie do pracy, to idzie do teatru. Jak w pracy, to tylko w teatrze. Sądzę, że nie uda nam się odciągnąć ich od tego miejsca. U starszego syna dostrzegam ewidentne zainteresowanie teatrem. Niedawno odbywał się w "Capitolu" casting do nowego spektaklu "Nine". Pomimo że poszukiwano dzieci nieco starszych, zastanawiałem się, czy nie powinien spróbować. Ale jeszcze nie. Za wcześnie. Chciałbym, żeby synowie rozwijali się poprzez sztukę, nawet, jeśli w przyszłości wybiorą inną drogę życiową.

- Jako nastolatek wcieliłeś się w rolę Omola w spektaklu telewizyjnym "Poczta" w reżyserii Macieja Prusa...

To prawda. Przyczynił się do tego szereg okoliczności, ale również predyspozycje. Pamiętam, że jakoś w tym czasie chodziłem na zajęcia do Polskiego Radia. Czasem potrzebowali dziecięcych głosów do słuchowisk radiowych, które reżyserował m. in. Paweł Łysak- wieloletni dyrektor Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Wtedy był jednak początkującym reżyserem, związanym z radiem. To on właśnie polecił mnie Maciejowi Prusowi. Poszedłem na casting i udało się. Dostałem główną rolę. To była fantastyczna przygoda. Poznałem na planie Macieja Prusa, świetnego reżysera. Wspaniale mnie poprowadził. To była trudna rola. Z perspektywy czasu mogę to stwierdzić. Wtedy nie do końca zdawałem sobie sprawę, co gram. W spektaklu tym wystąpili również m.in. Jan Englert, Ignacy Gogolewski, Zbigniew Bielski, świetny aktor, niestety już nieżyjący oraz Paweł Deląg. Miałem więc okazję spotkać się z naprawdę popularnymi i bardzo dobrymi aktorami. To było dla mnie niesłychanie ważne spotkanie. Teraz trochę o nim zapomniałem. Wydaje mi się, że to był ten moment, kiedy miałem wszystkiego dość, a ta propozycja przyspieszyła moje dojrzewanie...

- Na planie poznałeś również Omara Sangare?

Tak, poznałem go podczas realizacji tego spektaklu. Przepiękny człowiek, który również ma korzenie afrykańskie. Szybko nawiązaliśmy nić porozumienia. Miałem piętnaście lat, on może trzydzieści. Spędziliśmy na rozmowach wiele godzin. On mnie zaraził aktorstwem, sugerował, że powinienem iść w tym kierunku. Śmiał się, że mu następca rośnie. Po latach napisałem do niego maila, że zostałem aktorem i że miał w tym swój udział. Czuję wobec niego jakąś wdzięczność. To spotkanie miało na pewno wpływ na moje późniejsze decyzje.

- To spotkanie utwierdziło Cię w przekonaniu, że chcesz zostać aktorem?

Nie. Omar zasadził we mnie ziarno, które sobie spokojnie kiełkowało. Dopiero w klasie maturalnej, kiedy przyszedł czas poważnych wyborów nagle zdałem sobie sprawę, że nic innego nie umiem robić, a aktorstwo mi jakoś wychodzi. Nagle sobie uświadomiłem, że od tego nie ucieknę. Postanowiłem, że muszę zostać aktorem, że muszę zdawać do szkoły teatralnej. Po maturze złożyłem dokumenty do Akademii Teatralnej w Warszawie. Przeszedłem pierwszy i drugi etap. I na samym końcu nie dostałem się. Pomyślałem wówczas, że sukces wcale nie przychodzi łatwo. Co mnie nieco zaskoczyło, bo tej pory wszystko samo do mnie przychodziło, nawet gdy o to specjalnie nie zabiegałem. Zastanawiałem się, co dalej. Czekało mnie wojsko. Złożyłem więc dokumenty na Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego, na administrację. Nie dostałem się, choć niewiele brakowało. Mogłem przenieść się na jakikolwiek wolny kierunek na tej uczelni. Wylądowałem na prawie kanonicznym, zupełnie przypadkiem, zresztą jak większość grupy. Po roku zacząłem się zastanawiać, co ja właściwie robię. Prawo kanoniczne? Zacząłem pisać z nudów wiersze i myśleć o aktorstwie. Po roku uciekłem. Zdałem do studium aktorskiego Haliny i Jana Machulskich. Spędziłem w nim dwa lata. Tam poznałem moją przyszłą żonę.

- Urodziłeś się w Krakowie, dzieciństwo spędziłeś w Warszawie, a na studia przyjechałeś do Wrocławia. Dlaczego wybrałeś akurat wrocławską filię Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie?

W ogóle nie jestem związany z Krakowem. Mój ojciec, jak przyjechał do Polski, spędził rok w Łodzi. Tam znajdowała się szkoła przygotowująca cudzoziemców do życia w Polsce. Potem pojechał na studia do Krakowa. Tam studiował ekonomię i tam się urodziłem. Mieszkałem w Krakowie przez półtora roku. Dwadzieścia lat spędziłem w Warszawie. Do Wrocławia trafiłem przypadkiem. Kandydatów do szkół teatralnych jest wielu. Wszyscy składają dokumenty, gdzie tylko mogą. Dopiero po trzech latach (rok: prawo kanoniczne, dwa lata: szkoła Machulskich) dostałem się do wrocławskiej filii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Gdyby mi się wtedy nie udało, zrezygnowałbym z tej drogi.

- W 2008 roku wziąłeś udział w Konkursie Aktorskiej Interpretacji Piosenki w ramach 29. Przeglądu Piosenki Aktorskiej. To musiało być dla Ciebie bardzo ważne wydarzenie. Piosenką Nicka Cave'a pt. "Stagger Lee" wyśpiewałeś sobie pierwsze miejsce!

Zaśpiewałem piosenkę, którą wcześniej wykonywałem w szkole teatralnej, u Wojtka Kościelniaka. Ogromnie dużo mu zresztą zawdzięczam, był dla mnie bardzo ważną osobą. Zinterpretowałem ją po swojemu. Wojtek w ogóle daje zawsze fajną wolność, w szkole szczególnie. Potrafi uruchomić w człowieku mechanizmy, o których nie miało się wcześniej pojęcia. I we mnie również taki uruchomił, zupełnie nie przewidując rezultatu. Piosenka właściwie nie była śpiewana, a gadana, recytowana, melorecytowana. I nie wiadomo co. Ale pokłady emocji były ogromne. Piosenka spotkała się w szkole z dobrym odbiorem. Postanowiłem więc dalej bazować na tym utworze. Do Przeglądu Piosenki Aktorskiej, wraz ze mną, zgłosiły się jeszcze dwie osoby z roku. Wojtek mówił, że nie daje żadnej gwarancji, że to, co sprawdza się w szkole, sprawdzi się i na festiwalu. Poszedłem va banque. Udało się. Wcześniej miałem jednak obawy. Wiedziałem, że piosenka nie była śpiewana, do tego wulgarna w tekście. Oczywiście załatwiałem nią pewną sprawę. Nie chodziło tylko o to, żeby nabluzgać na ludzi. Chodziło o ukazanie portretu człowieka zdesperowanego. Klasyczna piosenka aktorska, tylko w nowoczesnej formie. Kiedy znalazłem się w finale, zacząłem mieć dobre przeczucie...

- Czy Złoty Tukan pomógł Ci w dalszej karierze? Ponadprzeciętność spotyka się często z dezaprobatą.

Od tego wszystko się zaczęło. Potem musiałem udowadniać, że zasłużyłem na tę nagrodę.

- Już jako student wystąpiłeś gościnnie we wrocławskim Teatrze Polskim, w "Hamlecie" w reżyserii Moniki Pęcikiewicz. Nie była to co prawda tytułowa rola, ale miałeś okazję zdobyć bezcenne doświadczenie. Nigdy jednak nie związałeś się z tą sceną zawodowo. Nie dostałeś propozycji czy też nie widziałeś siebie w spektaklach wystawianych na deskach tego teatru?

To pokłosie Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Spektakl realizowany był w tym samym roku. Dyrektor Mieszkowski, który zasiadał w radzie artystycznej PPA, już po pierwszym etapie podszedł do mnie i zaproponował mi rolę w "Hamlecie". Byłem wtedy na trzecim roku. Marzenie każdego studenta! Zwłaszcza że Teatr Polski cieszy się bardzo dobrą renomą i dysponuje świetnym zespołem aktorskim. Wspaniale było tam zagrać. Była to nieduża rola, ale wdzięczna. To było moje pierwsze spojrzenie ze sceny, z dużej sceny wrocławskiego Teatru Polskiego. Pamiętam, że ze wzruszenia stanęły mi w oczach łzy. Uświadomiłem sobie, że to wszystko dzieje się naprawdę, że się spełnia. Miałem pewność, że dobrze wybrałem - już jako dorosły człowiek, jako aktor.

- Od 2009 roku jesteś aktorem wrocławskiego Teatru Muzycznego "Capitol". Jak rozpoczęła się Twoja współpraca z Konradem Imielą?

Konrad Imiela był najpierw moim profesorem w szkole teatralnej. Tam się poznaliśmy. Pełnił też funkcję dyrektora "Capitolu" i Przeglądu Piosenki Aktorskiej. W dodatku prowadził Konkurs Aktorskiej Interpretacji Piosenki. Miał więc mnie jak poobserwować. Później, jak się dowiedziałem, zrobił na mój temat rozeznanie wśród profesorów. Wszystko doskonale przemyślał za nim zaproponował mi etat. W roku, w którym zostałem przyjęty, Wojtek Kościelniak realizował "Idiotę". Reżyser chciał mnie w obsadzie. Drugą premierą miało być "Hair", które zaczął Cezary Studniak, a skończył Konrad Imiela. I do tego spektaklu też miałem być zaangażowany, więc wiedział, że jest na mnie zapotrzebowanie na nabliższy sezon. Jestem mu wdzięczny, że zdecydował się nawiązać ze mną współpracę, że zaryzykował, a ja zrobiłem co mogłem, żeby ta przygoda trwała dłużej. I trwa.

- W "Capitolu" masz możliwość prezentowania i rozwijania swoich aktorsko-muzycznych umiejętności. Dla wielu teatr ten kojarzy się z wolnością twórczą, szacunkiem dla indywidualizmu. A czym dla Ciebie jest to miejsce?

To jest miejsce wolności twórczej. Jeżeli ktoś wie, co chce zrobić, ma na siebie pomysł, to spotyka się z przychylnością dyrekcji. Pierwszą moją autorską realizacją były "Mury Hebronu" Stasiuka. Zaprosiłem do współpracy Cezarego Studniaka. Adaptacje zrobił Jan Naturski, a muzykę Rafał Karasiewicz. Powstał taki prawie mój, monodram. Mogłem w nim trochę poszaleć. Został bardzo dobrze przyjęty, więc pomyślałem, że trzeba pójść krok dalej. Spełnić kolejne artystyczne marzenie. Opowiedzieć o Afryce...

- Jesteś aktorem chętnie angażowanym przez reżyserów współpracujących z "Capitolem". Wystąpiłeś u Wojciecha Kościelniaka, Konrada Imieli, Cezarego Studniaka, Jerzego Bielunasa, Agaty Dudy- Gracz. W czym tkwi Twoja siła?

Reżyserzy lubią dobierać sobie ludzi, z którymi im się dobrze współpracuje. I jak się do takiego grona trafi, dba się, aby w nim pozostać. Jeśli darzy się zaufaniem danego reżysera, oddaje mu się w stu procentach. To owocuje. Tak zaczynałem swoją przygodę u Wojciecha Kościelniaka. Najpierw cenił mnie jako studenta, a potem jako aktora. Sprawdziłem się w pierwszym spektaklu, więc zatrudnił mnie do drugiego, później do trzeciego. Z Jerzym Bielunasem też się znaliśmy ze szkoły. Również obserwował moje egzaminy. Gdy realizował "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", chciał, żebym był Blaszanym Drwalem. Z Agatą Dudą- Gracz było z kolei inaczej. Ona otacza się swoimi aktorami. Przywiozła ich do Capitolu aż siedmioro. Bała się, bo nas zupełnie nie znała. Co prawda, oglądała spektakle, ale jej bardzo zależy na wymianie energii, na takiej przyjaźni twórczej. Dopiero, gdy nas poznała, dołączyliśmy do jej grona. Najpierw zagrałem w "Ja, Piotr Riviere..." w jej reżyserii, chwilę później zaproponowała mi rolę w krakowskim spektaklu "Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko". Potem realizowaliśmy wspólnie galę PPA. Dobra współpraca procentuje. Staram się o nią zawsze dbać.

- Do niedawna udowadniałeś, że jesteś bardzo dobrym aktorem. Kilka dni temu pokazałeś, że potrafisz spisać się w roli asystenta reżysera. Zaangażowałeś się bowiem w pracę nad spektaklem "Umwuka", którego premiera odbyła się w ubiegłym tygodniu. Skąd pomysł na opowieść o ludobójstwie, które miało miejsce w Rwandzie w 1994?

Z serca! Odkąd zostałem aktorem, chciałem opowiedzieć o Afryce. Zastanawiałem się nad odpowiednim sposobem. Zawsze inspirowała mnie literatura, nawet bardziej niż muzyka. W niej więc szukałem punktu wyjścia. Czytałem różne książki. W końcu trafiłem na reportaż Wojciecha Tochmana "Dzisiaj narysujemy śmierć". O Rwandzie. To była nowość na rynku wydawniczym. Potem przeczytałem całą trylogię Jeana Hatzfelda, który chyba najpełniej opisał to ludobójstwo. Zgłosiłem się do Janka Naturskiego. Najpierw chciałem, żeby przygotował adaptację, napisał piosenki. Współpracował ze mną przy "Murach Hebronu". Sprawdziliśmy się więc wcześniej. Zaczęliśmy rozmawiać, jak się do przedstawienia o rwandyjskiej rzezi zabrać.

- W jednym z wywiadów powiedziałeś, że musisz o tym opowiedzieć? Z czego wynikała ta głęboka, również prywatna, potrzeba?

Poczucie misji! Po prostu. Nie lubię opowiadać banałów. Mam potrzebę mówienia o ważnych rzeczach. Kto ma opowiadać o Afryce, jak nie ja?! Niewielu jest aktorów z korzeniami afrykańskimi w Polsce. A ja nim właśnie jestem. Czuję więc jakąś powinność. Skoro takie wydarzenia miały miejsce, trzeba o nich opowiedzieć, nie wolno nam zapomnieć. Mój ojciec jest Etiopczykiem. Moja matka jest Polką. I coraz bardziej czuję tę dwoistość w sobie, chciałbym z niej skorzystać też na scenie, bo każda dwoistość, konflikt czy przeciwieństwo na scenie może być ciekawe. Tak myślę.

- Do współpracy zaprosiłeś Jana Naturskiego, który podjął się również reżyserii Twojej wizji. Trudno było go przekonać do tego przedsięwzięcia?

Nie, absolutnie. Najpierw poleciłem mu książkę. Przeczytał. Trochę się przeraził. Ale zauważył potencjał w tekście. Od razu wychwycił też wszystkie zagrożenia i bez pośpiechu zaczął konstruować scenariusz.

- W bardzo ciekawy sposób ukazaliście uniwersalność rwandyjskich wydarzeń. Gdy opowiadaliście o Tutsi i Hutu, myślałem o Polsce, o Platformie Obywatelskiej oraz Prawie i Sprawiedliwości. Ale być może tylko ja. Z jaką refleksją chcieliście pozostawić widza?

Częściowo już na to pytanie odpowiedziałem. Chcieliśmy pokazać, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Dlatego nie zależało nam na wybieraniu aktorów o odpowiedniej karnacji do odgrywania poszczególnych ról. Każdy wypowiadał się w swoim imieniu: Agata, Alicja, Małgorzata, Adrian, Tomek, Benoit i ja. To są nasze myśli, które dodatkowo naszpikowaliśmy historią. Granym postaciom użyczyliśmy siebie. Wyszliśmy z założenia, że gdyby ktoś prał nam mózgi przez trzydzieści lat, bylibyśmy skłonni do podobnych działań. Staraliśmy się stworzyć spektakl uniwersalny, jedynie inspirowany Afryką. Chodziło o zasygnalizowanie rwandyjskich aspektów. Inaczej stałby się teatrem politycznym, agitacyjnym. Każdy widz wyjdzie ze swoją refleksją. I to jest piękne!

- Myślę, że nie da się całkowicie uwolnić teatru od polityki. Patrząc na problem, jaki przedstawiliście, nie sposób nie odnieść wrażenia, że odwołujecie się do obecnej sytuacji Polski, do walki dwóch partii politycznych.

O to nam chodziło, ale nie chcieliśmy mówić o tym zbyt wprost. Nie chcieliśmy być nachalni. Nie chcieliśmy pokazywać walki między PO a PiS-em, a powiedzieć, że nam też spadł samolot z prezydentem. Kto będzie chciał pójść dalej tym tropem to pójdzie, kto nie to nie. My zauważamy po prostu pewne podobieństwo i o nim mówimy. Zmroziło mnie, jak zestawiłem ze sobą dwie daty: 6 kwietnia 1994 roku i 10 kwietnia 2010 roku. Aby się przekonać, jak nasze społeczeństwo jest podzielone, wystarczy przypomnieć sobie głosy dotyczące pochówku Marii i Lecha Kaczyńskich na Wawelu. Na wydarzenia rwandyjskie wpływ miały napięcia trwające kilkadziesiąt lat i bezpośredniej analogii do Polski nie ma, ale podobieństwa- owszem.

- Wasz spektakl stał się zatem punktem wyjścia do dyskusji o problemach globalnych.

Przede wszystkim polskich. Mieszkamy w Polsce i zależało nam, aby zainteresował się problemem polski widz. Ale jeśli polskiemu widzowi uda się zidentyfikować z rwandyjczykiem, to każdemu się to może udać.

- Konrad Imiela, wyrażając zgodę na realizację przedstawienia, pokazał, że w "Capitolu" nie unika się trudnych, niepospolitych tematów. Wiem jednak, że nie od początku Twój pomysł spotkał się z jego aprobatą. Dlaczego?

Konrad jest świetnym dyplomatą. Myślę jednak, że się bardzo bał. Pierwszy raz z książką Wojciecha Tochmana przyszedłem do niego w 2011 roku. Nie wiem czy ją przeczytał, czy dał radę. Ludzie nie rozumieli, jak można chcieć opowiedzieć taką historię w teatrze. Myślę, że i Konrad się nad tym zastanawiał. Na szczęście, mam wrażenie, że darzy mnie pewnym zaufaniem, za co jestem wdzięczny. Na pewno miał obawy, ale ich wprost nie wyraził. Dał nam jednak pełną wolność. Zaufał Jankowi, a zaufał dlatego, bo zaufał mnie. To był pierwszy profesjonalny spektakl Janka Naturskiego. Nie miał większego doświadczenia, więc to było dla dyrektora ryzyko. Do tego autorem muzyki jest Grzegorz Mazoń, młody aktor Teatru Lalek, też bez większego doświadczenia w robieniu muzyki teatralnej. Ale obaj stanęli na wysokości zadania i świetnie się spisali. Cieszę się, że są po przedstawieniu bardzo dobre głosy i że dyrektor się z nim identyfikuje. Gdyby nam się nie udało, to i tak miałbym satysfakcję, że polegliśmy na czymś ważnym, że przynajmniej próbowaliśmy opowiedzieć o czymś istotnym.

- W "Umwuce" wystąpiła również Twoja żona, Agata Obłąkowska-Woubishet, zresztą bardzo dobra aktorka. To była naprawdę wspaniała decyzja, gdyż mogła zaprezentować się w zupełnie innym wymiarze. Co dało Wam to spotkanie na scenie?

To była piękna sprawa. Siedzieliśmy z Agatą nad tym tematem od początku. Znalazłem wspomnianą książkę Tochmana i poprosiłem żeby przeczytała. Nie było to dla niej łatwe. Dla kobiet to jeszcze trudniejsza, bo brutalna lektura. Najpierw pracowaliśmy wspólnie nad scenariuszem. W końcu postanowiliśmy, że trzeba to zadanie powierzyć Jankowi. I słusznie! Później przedstawiłem Konradowi Imieli obsadę, jaką sobie wyobrażam, od razu zgodził się na Agatę. Nawet się ucieszył. Pracowało nam się bardzo dobrze, ale były również zgrzyty w pewnych kwestiach. Wspieraliśmy się, dawaliśmy sobie rady. Dyskutowaliśmy po nocach o tym co wydarzyło się dziś na próbie. To była wspaniała przygoda i ogromna radość.

- W spektaklu podjęliście temat bardzo poważny, jak na okres przedwakacyjny, a jednak spektakl cieszy się zainteresowaniem publiczności. Wczoraj wystawialiście go ostatni raz w tym sezonie, ale rozumiem, że od września wróci do repertuaru i nie będzie to przedstawienie dwóch wieczorów, jak to bywa w niektórych teatrach?

Następne spektakle odbędą się jesienią i na pewno jeszcze długo pogramy. Z tym zainteresowaniem nie jest wcale tak kolorowo, choć źle bynajmniej też nie jest.

Wydaje mi się, że ludzie się boją tego tematu. Zresztą na papierze wygląda to dziwnie. Musical dokumentalny o ludobójstwie... Podczas spotkania z Wojciechem Tochmanem, które odbyło się po jednym z przedstawień, pewna kobieta powiedziała, że przeczytała jego książkę, którą bardzo sobie ceni ale bała się jej interpretacji scenicznej, więc przyszła tylko na samo spotkanie. Trochę mnie to zmartwiło, myślałem, że Ci co zapoznali się z tym reportażem będą trzonem naszej widowni. Na szczęście sam Wojciech Tochman był bardzo usatysfakcjonowany naszą realizacją.

- Nie wiem, skąd te obawy. "Umwuka" nie epatuje drastycznością. Jest mądrą opowieścią o nienawiści.

Ludzie boją się mierzyć z taką problematyką. Może obawiają się poczucia winy, może myślą, że będziemy ich o coś oskarżać, machać im meczetami przed nosem. Bazujemy na ludzkiej wrażliwości i wyobraźni i to do nich się odwołujemy. Bez dosłowności.

- Spektaklem, który zaproponowaliście widzom, powinny zainteresować się szkoły, przede wszystkim gimnazja i szkoły ponadgimnazjalne. Takiej lekcji historii nie da się przeprowadzić w klasie.

Bardzo bym tego chciał. Aktorzy rzadko marzą o występowaniu dla szkół. Ja w tym momencie bardzo tego pragnę. Poza walorami artystycznymi, spektakl posiada walor dydaktyczny. Przedstawiliśmy historię, o której młodzież nie ma obecnie pojęcia, a powinna.

- Twoje aktorstwo nie ogranicza się tylko do teatru. Udało Ci się zagrać w filmie pt. "Afonia i pszczoły". Jak doszło do spotkania z reżyserem Janem Jakubem Kolskim?

To był przypadek. W szkole odbywał się casting. Poszukiwali młodych ludzi. Spędziłem na planie kilka fajnych dni. To się również działo w okresie PPA. Kolski zresztą pogratulował mi wygranej. Moje zadanie nie było zbyt duże, więc nie miałem okazji go bliżej poznać. Zdążyłem się jednak zorientować, że jest pasjonatem. Realizuje swoje autorskie wizje. Nie liczy się z czasem, z pieniędzmi. Robi swoje. To kino może się podobać lub nie, ale wynika z potrzeby, z głębi serca.

- Miłośnikom seriali znany jesteś przede wszystkim jako Asłan Dagarev, młody lekarz z "Pierwszej miłości" oraz Adam z "Klanu". Czy występowanie w telenowelach może nauczyć aktora czegoś nowego?

To wszystko zależy od podejścia. Scenariusze telenoweli są złe albo bardzo złe. To jest paradoksalnie fantastyczne. Aktor bowiem staje przed wyzwaniem, bo musi zastanowić się, jak zagrać zły tekst. Piękny poligon doświadczalny. Kiedyś na planie spotkałem się z Robertem Więckiewiczem, który spędził pięć lat w "Samym życiu". Wspomina to jako wspaniałe doświadczenie, mógł tam bezkarnie popełniać błędy i się na nich uczyć. Dzięki tym doświadczeniom może teraz odgrywać rolę Lecha Wałęsy czy Leopolda Sochy. Zagrać zły tekst jest ogromną sztuką. Ja zawsze starałem się odgrywać serialowe postaci jak najlepiej. W "Pierwszej miłości" miałem trudną rolę Afgańczyka, któremu zabito kiedyś rodzinę. Nie jest łatwo ugrać taką rzecz na miałkim tekście.

- Z czym zmierzysz się w przyszłym sezonie?

Szykujemy musical "Nine" w reżyserii Pii Partum. Reszta na razie w fazie planów...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji