Artykuły

#Metoo po krakowsku

Decyzja, by ujawnić molestowanie i mobbing, do którego miało przez lata dochodzić w teatrze, nie była łatwa. Powodów, które zamykały aktorkom usta, jest wiele. Typowo krakowski niepokój, "co ludzie sobie pomyślą", obawa, że spotkają się ze środowiskowym ostracyzmem, ale także lęk, że złamią sobie karierę i dostaną etykietkę aktorek konfliktowych i "niezatrudnialnych", przed którymi zamkną się wszystkie drzwi - pisze Maja Narbutt w tygodniku Sieci.

Lizał aktorki po szyi, wkładał im język do ucha, mówił sprośne rzeczy. Tak opowiadają o dyrektorze aktorki krakowskiego teatru. On zapewnia, że jest niewinny: I zachowywał się po ojcowsku, a jeśli jakąś aktorkę przytulił, to dlatego że było jej zimno

Dlaczego zareagowałyśmy dopiero teraz? Dlaczego długo nie zgłaszałyśmy problemu i nie mówiłyśmy publicznie, co nas spotyka ze strony dyrektora? Tak właśnie zapytał mnie starszy kolega z teatru. Odparłam: " A jeśli bym ci to opowiedziała zaraz po kolejnym incydencie, to co byś zrobił? Poszedłbyś do niego?". Zapadło głuche milczenie - opowiada mi Alina Kamińska, aktorka teatru Bagatela.

Decyzja, by ujawnić molestowanie i mobbing, do którego miało przez lata dochodzić w teatrze, nie była łatwa. Powodów, które zamykały aktorkom usta, jest wiele. Typowo krakowski niepokój, "co ludzie sobie pomyślą", oraz obawa, że spotkają się ze środowiskowym ostracyzmem, bo kalają własne teatralne gniazdo, ujawniając sprawy, które powinny być dyskretnie przemilczane. Ale także lęk, że złamią sobie karierę i dostaną etykietkę aktorek konfliktowych i "niezatrudnialnych", przed którymi zamkną się wszystkie drzwi.

Żeby do końca zrozumieć, co się działo w teatrze Bagatela, trzeba znać teatralną specyfikę. Aktorka w starciu z dyrektorem jest z zasady na straconej pozycji.

- Pewne reguły nie dotyczą gwiazd, ale w końcu ile tych gwiazd jest? One czują się bezpiecznie, grają w filmach, reklamach, wiedzą też, że w razie czego zawsze inny teatr chętnie je zatrudni. Ale cała masa aktorek rozumie doskonale, że w jednej chwili mogą zostać zwolnione i wylądować na bruku. Nic ich nie chroni. Mogą mieć etat, jednak to nic nie znaczy. Zawsze można powiedzieć, że ich emploi już nie odpowiada teatrowi albo się po prostu zestarzały - mówi jeden z krakowskich ludzi teatru.

Kiedy aktorki teatru Bagatela usiadły naprzeciw siebie i zaczęły analizować, co je spotykało, szybko doszły do wniosku, że wybór kobiet, które stały się obiektem mobbingu i seksualnego prześladowania, nie był przypadkowy. Profil był podobny: kobieta w trudnej sytuacji życiowej bez partnera czy męża, często samotnie wychowująca dziecko. To zresztą klasyczna strategia w takich wypadkach, prześladowca z reguły szuka osób słabszych, które będą się bały stawić zdecydowany opór i za którymi nikt się nie ujmie.

Ich położenie było fatalne. Ze względu na indywidualną sytuację, ale też zważywszy na brutalne reguły gry w teatrze, które kobietom nie sprzyjają.

- Aktorka teatralna szybko rozumie, że znalazła się w pułapce. Kiedy ma, powiedzmy, 39 lat, uważa się, że nie jest już młoda i proponuje role matek dwudziestoparolatków. Wtedy ona patrzy z lękiem w lustro, czyjej czas się już kończy. Gdy zbliża się do pięćdziesiątki, trafia do "poczekalni", gdzie ma czekać, aż się bardziej zestarzeje i zacznie grać role babek - opowiada z goryczą jedna z krakowskich aktorek.

Tajemnicą poliszynela było, że dyrektor Henryk S., od 20 lat kierujący teatrem Bagatela, lubi zatrudniać ładne aktorki o pewnym typie urody i nieskazitelnej cerze, ale kiedy osiągają pewien wiek, jest bezlitosny.

- Usłyszałam, że widz czuje wstyd i zażenowanie, kiedy widzi na scenie starsze aktorki. Często padały hasła w stylu: jak aktorka skończy 40 lat, to powinna sprzedawać warzywa - mówi Alina Kamińska.

Gdyby do rzeczywistości teatralnej przyłożyć zasady dotyczące walki z dyskryminacją ze względu na płeć czy wiek, wynik byłby katastrofalny. Tak po prostu jest i po części wynika to z biologii, bo trzydziestoparolatka nie powinna już grać szekspirowskiej Julii.

Ale w pewnych teatrach jest lepiej, w innych gorzej, a w niektórych wręcz fatalnie. Pozornie koleżeńskie więzi, to, że wszyscy spotykają się przy stoliku w teatralnym bufecie i mówią sobie po imieniu, nie zmienia faktu, że teatr jest instytucją hierarchiczną, na której szczycie znajduje się dyrektor. Niektórzy z dyrektorów dzielą się władzą - wpływ na obsadę sztuki czy dobór repertuaru mają reżyserzy albo rada artystyczno - programowa, ale w teatrze Bagatela tak nie było, tam dyrektor miał władzę absolutną, a -jak wiadomo - władza absolutna deprawuje absolutnie.

Trzeba też wziąć pod uwagę, że teatr jest miejscem, w którym ludzie o specyficznej, artystycznej wrażliwości ulegają rozchwianym emocjom, gdzie knuje się zakulisowe intrygi i desperacko walczy o rolę.

- Nie mam wątpliwości, że kiedy dojdzie do sądowej walki, będziemy przedstawione jako osoby, które się mszczą na dyrektorze. Jednak to nie ma nic wspólnego z zemstą i nie chodzi przecież o mój indywidualny przypadek. Jest zbyt wiele kobiet z teatru, nie tylko aktorek, lecz także pracownic administracji, które gotowe są opowiedzieć, co je spotkało. I nie chodzi tylko o mobbing, ale o seksualne nadużycia, przekraczanie granic - mówi Alina Kamińska.

Niedawno zeznawała wstępnie w prokuraturze - nie chce ujawniać, co było treścią zeznań, ale można się spodziewać, że znalazły się tam też treści, które do tej pory nie przeniknęły do opinii publicznej i są naprawdę mocne.

KOŃSKIE ZALOTY

- To absolutnie niemożliwe, by Henryk S. robił rzeczy, które mu się zarzuca. Cała historia jest jedną wielką groteską, zwłaszcza odkąd pojawiły się relacje, że kelnerki z lokalu położonego koło teatru twierdzą, że bały się go obsługiwać, bo składał im nieprzyzwoite propozycje. Albo że nagabywał nawet pasażerkę w tramwaju. Nigdy w to nie uwierzę, bywaliśmy wielokrotnie na tych samych bankietach i nie widziałem w jego zachowaniu nic, co by na takie skłonności wskazywało - twierdzi krakowski publicysta, jeden z sąsiadów dyrektora S. w Woli Justowskiej, najbardziej ekskluzywnej dzielnicy Krakowa, pełnej zabytkowych rezydencji.

Bez wątpienia Henryk S., który lubi się chwalić, że pochodzi z rodziny baronów von Taube, należy do krakowskiej elity, co zdaniem niektórych jest gwarancją przyzwoitości. Jest z zacnej rodziny, wrośniętej od pokoleń w Kraków, ma żonę scenografkę, która słynęła w krakowskim wielkim świecie z tworzenia pięknych haftowanych sukien, a teraz stanowczo zapewnia, że ręczy za swego męża, tego samego od 45 lat.

Krakowskie elity na ogół sznurują usta, zgorszone faktem, że pewne rzeczy roztrząsa się publicznie, bo od czasów "Moralności pani Dulskiej" wiadomo, że nie wypada tego robić. Są gotowe uwierzyć w spisek, który ma zniszczyć dyrektora.

Ale wśród ludzi związanych z teatrem nastroje są inne. Wybuch skandalu nie był dla nich gromem z jasnego nieba. Po prostu pewne rzeczy się zdarzają, choć raczej nie wypływają poza krąg wtajemniczonych.

- Wszyscy w kręgach teatralnych Krakowa dobrze się znają, po spektaklu chodzą na wódeczkę do Piwnicy pod Baranami, obserwują się w różnych sytuacjach, bywają na teatralnych festiwalach. Powiedzmy więc, że nie byłem bardzo zaskoczony - mówi jeden z moich rozmówców.

Jednak chociaż w Krakowie opowiada się teraz różne anegdoty i roztrząsa, "jaki właściwie jest Henryk S.", nie jest to istotne. Nie chodzi o wydanie mu świadectwa moralności lub jej braku, bo to jego prywatna sprawa. Sprawa, którą prowadzi Prokuratura Okręgowa w Krakowie z artykułu 199 paragraf 2 Kodeksu karnego, dotyczy bowiem jednej konkretnej rzeczy: doprowadzenia do poddania się czynnościom seksualnym z wykorzystaniem zależności służbowej.

Brzmi to bardzo poważnie, choć niektórzy z moich krakowskich rozmówców skłonni są bagatelizować sytuację, sugerując, że Henryk S., rocznik 1951, jak wielu mężczyzn z jego pokolenia, po prostu nie zauważył, że czasy się zmieniły i pewnych rzeczy, określanych jako końskie zaloty kobiety już nie tolerują.

Prawdziwy problem związany z aferą, która wybuchała w Krakowie, polega też na czymś, co nadal jest tematem tabu - poza środowiskiem teatralnym, gdzie jest to oczywiste.

Do molestowania i mobbingu dochodzi bowiem w wielu polskich teatrach. I gdyby naprawdę się tym zająć, byłoby to jak otwarcie puszki Pandory.

- Plotki, że jakiś dyrektor lub reżyser molestuje, nikogo nie dziwią. Dotyczą wielu znanych osób, o głośnych nazwiskach. Jedyna różnica polega na tym, że ktoś molestuje aktorki, a inny aktorów.

Dziewczynka czy chłopiec, oto jest pytanie. A poza tą usankcjonowaną zwyczajem teatralną frywolnością w teatrze jest też zjawisko przemocy. Aktorów można upokorzyć, zwymyślać, potraktować brutalnie. Wszystko oczywiście w imię sztuki, żeby wywołać w nich emocje, sprawić, by przekroczyli swoje granice - opowiada znany krytyk teatralny.

Jednak trudno uznać, że dyrektor teatru Bagatela mógł działać w imię sztuki. Molestowanie, które mu się zarzuca, miało przecież dotyczyć także kobiet pracujących w administracji. One chyba znosiły to najgorzej - przełomowy moment nastąpił, gdy jedna z nich po wyjściu z gabinetu dyrektora ukryła się w toalecie i wymiotowała. A potem wysłała esemesa do Aliny Kamińskiej, że muszą porozmawiać. I wypadki potoczyły się lawinowo.

- Godzę się na utratę intymności na scenie. To mój zawód. Ale chociaż w teatrze jako aktorka pracuję ciałem, to nie oznacza to, że to ciało jest dostępne w takim samym stopniu poza sceną. I nie jest normalne, że czuję się bezpiecznie w scenicznym łóżku z kolegą, a gdy wchodzę do gabinetu dyrektora czuję się zagrożona - mówi Alina Kamińska.

Bardzo długo i ona, i inne aktorki zmagały się z poczuciem winy. Zastanawiały się, czy zrobiły wszystko, by go powstrzymać, czy też mogły być bardziej stanowcze. Może paraliżował je lęk, a może podświadomie czuły, wstydząc się tego, że skoro dyrektor jakoś się nimi interesuje, nawet w sposób przez nie niechciany, to jest jakąś gwarancją, że przetrwają w teatrze.

- Teraz czytamy o sobie w internecie, że jesteśmy feminonazistkami, które niszczą mężczyznę. Albo że byłyśmy lizane, ale już nie jesteśmy i może nam tego brakuje. Jednak najbardziej dziwią mnie kobiety, które piszą, że one absolutnie ani przez chwilę nie pozwoliłyby sobie na takie traktowanie i z punktu "dałyby w mordę". To ja chciałabym wtedy zapytać: walnęłaby pani swojego dyrektora "w mordę"? Ale tak naprawdę? - pyta Kamińska.

BO BYŁO JEJ ZIMNO

"Szanowna Pani. W związku z toczącym się w prokuraturze postępowaniem wyjaśniającym nie mogę niestety udzielać żadnych informacji" - odpisuje mi dyrektor S., gdy proszę go o spotkanie i rozmowę.

Ale nie chciał się kontaktować z dziennikarzami już wcześniej, zanim z zawiadomienia prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego, któremu podlega dotowany przez miasto teatr, prokuratura wszczęła postępowanie.

- Czekałem przed jego gabinetem, gdy ujawniono, że aktorki poszły ze skargą do prezydenta Majchrowskiego i wybuchła afera. Dyrektor nie zaprosił dziennikarzy do siebie, drzwi były zamknięte. W końcu wyszedł i odczytał oświadczenie, że zarzuty wobec niego są nieprawdziwe, a niektóre aktorki "mają dalekosiężne cele". Nie chciał wyjaśnić, o co mu właściwie chodzi, był w wyraźnym szoku, w niczym nie przypominał zadowolonego z życia sybaryty, jak go zwykle postrzegaliśmy - opowiada Łukasz Gazur, szef działu kultury "Gazety Krakowskiej".

Enigmatyczne sformułowanie o dalekosiężnych celach "niektórych aktorek" szybko w Krakowie rozszyfrowano. Miała się za tym kryć sugestia, że to właśnie Alina Kamińska, inspiratorka teatralnego buntu, aktorka, ale też radna, czyha na dyrektorski stołek.

Ta teoria ma pewną lukę - w konkursach na stanowisko dyrektorów krakowskich teatrów wymagane jest zwykle co najmniej czteroletnie doświadczenie na kierowniczym stanowisku, czego Kamińska nie ma.

- Skandal w teatrze Bagatela jest dla wielu szokiem. Chociaż, jak się lepiej zastanowić, były pewne sygnały, które mogły świadczyć, że dzieje się tam coś dziwnego. Z teatru odchodziły aktorki. Słyszałem od nich, że nie podoba się im atmosfera. Określały ją jako "familiarną". To było tak, jakby dochodziło do przekraczania pewnych granic. Ale nie chciały stawiać sprawy ostro, chyba bały się, że środowisko uzna, że są zbyt emocjonalne albo wręcz rozhisteryzowane - opowiada Łukasz Gazur.

Dyrektor Henryk S. przebywa teraz na urlopie. Wymuszonym, bez wątpienia, przez prezydenta Krakowa. Kiedy urlop się skończy w styczniu, powinien wziąć następny, za następny rok, tego się od niego oczekuje.

- Kolejny ruch należy do prokuratury. Ale nie wyobrażamy sobie, by

dyrektor do teatru wrócił - mówi mi rzeczniczka prezydenta Krakowa Monika Chylaszek.

Ci, którzy znają dyrektora, nie są wcale przekonani, że jest to dla niego oczywiste.

Mecenas Anna Skąpska-Capińska, reprezentująca Henryka S., nie chce się oficjalnie wypowiadać na temat sprawy. Przyznaje, że doradziła dyrektorowi, by w ogóle nie zabierał głosu. Chce mnie wręcz przekonać, bym nie wspominała o naszej rozmowie, bo każda informacja prasowa "nakręca i nakręca" aferę.

Bez wątpienia rozwój sytuacji jest dla dyrektora S. zaskoczeniem. Szykował się, że to on wytoczy sprawę o naruszenie dóbr osobistych, tymczasem sprawy przybrały inny obrót. Nadal uparcie twierdzi, że dotykał aktorek "po ojcowsku", a jeśli jakąś przytulił, to wtedy, gdy było jej zimno.

- Będę trochę tajemniczy, nie wolno przecież za wcześnie odkrywać kart. O tym, czy można mówić o przestępstwie zadecyduje prokuratura. Nie jest jednak tak, że pewnych spraw nie można dowieść i nie ma świadków - mówi mecenas Wojciech Nartowski, reprezentujący aktorki z teatru Bagatela. I

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji