Artykuły

Jerzy Stuhr: Ile wart jest dzień

- Trzeba iść w kierunku wolności, niezależności od wszystkiego. Ale nie wiem, czy warto dojść. Bo kiedy jesteś już naprawdę niezależny - sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem - stajesz się też samotny - mówi wybitny aktor Jerzy Stuhr w Urodzie Życia.

Marta Strzelecka: Lubi pan rozmawiać o przyjemnościach? - Lubię, chociaż tak się w życiu złożyło, że przyjemności były dla mnie jakimś luksusem. Cały czas żyłem jednak w pewnym napięciu. - Cały czas? - Na pewno od kiedy dojrzale zacząłem myśleć o byciu artystą. A napięcie związane z pracą, nawet jeśli jest to pasja, trochę eliminuje hedonistyczne podejście do życia. Wciąż masz jakiś problem do rozwiązania. W chwilach nawet największej satysfakcji, nagród, uznania - już byłem w innym temacie, już dręczyła mnie myśl, czy stanę na wysokości kolejnego zadania albo czy sprostam poprzeczce, którą sobie wysoko zawiesiłem. Szedłem dalej, kiedy być może ktoś inny zatrzymałby się i delektował sukcesem. Poczucie przyjemności schodziło na drugi plan.

Co pan pamięta jako wielką przyjemność?

- Narodziny dzieci. Wielkie szczęście. Ale też, kiedy przyszedł na świat syn i kiedy narodziła się córka, pojawiało się napięcie, czy wszystko będzie dobrze.

Nie cieszył się pan po prostu rolą ojca?

- Moje ojcostwo było, powiedzmy delikatnie, fragmentaryczne. Praca odbierała mi codzienną radość przebywania z rodziną. Nawet jeśli spędzałem z nimi czas, moje myśli były daleko. A uczucia nie da się podzielić, ja nie potrafiłem. Patrzę teraz na syna i córkę - też pracują dużo, ale widocznie wyciągnęli wnioski z moich doświadczeń, bo nie przedłożyliby zawodowych zadań ponad przyjemność przebywania w rodzinie. A ja to poświęciłem jednak.

Na czym konkretnie polega życie artysty w ciągłym napięciu?

- Jako aktor teatralny sprawdzasz się co wieczór. Każdego dnia idziesz na osądzenie. Tak samo czułem się, kiedy reżyserowałem albo pisałem scenariusze. A chyba największe napięcia przeżywałem jako scenarzysta. Wyobraża sobie pani, jakie napięcie może towarzyszyć próbie opowiedzenia innym czegoś naprawdę istotnego o człowieku, stworzenia historii, która nie tylko będzie wiarygodna, ale też poruszająca? Pytasz wtedy samego siebie, czy ludzie cię zrozumieją. W dodatku to wszystko jest kosztowne, masz do dyspozycji duży budżet. I od tego, co napiszesz w scenariuszu, zależy los powiedzmy stu osób, całej ekipy. Jak mnie złapie taka choroba wymyślenia historii, to już nie potrafię podzielić tych uczuć między najbliższych i pracę, muszę cały czas być w temacie, który mnie zajmuje jako artystę. Obserwowałem takie podejście u największych artystów, Wajdy czy Grotowskiego, i pomyślałem, że tylko tak warto poświęcić się tworzeniu. Na pół gwizdka to jest głupie, bez sensu.

Ale skoro prywatnie tak dużo się traci, po co wybiera się taką drogę?

- Żeby mieć coś, co cię prowadzi ku wolności. Dobrze mówię, "prowadzi", bo nie dojdziesz do niej. Ale iść trzeba. Idziesz w kierunku wolności od wszystkiego: układów czy partii, wpływów ludzi dookoła ciebie, kompromisów, poprawności politycznej. Tylko że kiedy jesteś już naprawdę niezależny - sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem - stajesz się też samotny.

Nie wystarczy przestać żyć w biegu, żeby przerwać samotność?

- Od tego trzeba zacząć, na pewno. To jest wręcz fizyczna sprawa. Kiedy pracowaliśmy nad "Wodzirejem", takie właśnie spostrzeżenie - że ciągły pęd niszczy - było dla nas najważniejszą myślą. Andrzej Wajda doradził mi, żebym moją postać "grał biegiem". "Co to znaczy?", pomyślałem. Wajda wytłumaczył: "Wiesz, gdyby ten Lutek Danielak zatrzymał się na chwilę, zastanowił nad tym, co robi, byłby lepszym człowiekiem, nie zrobiłby innym tylu świństw". Operator filmu zbudował z wózka dziecięcego takie urządzenie, dzięki któremu jechał z kamerą przede mną. I ja jako postać, którą grałem, mogłem być w nieustającym ruchu, maskować w ten sposób empatię, uważne spojrzenie na innych. Myślę, że to ważna opowieść, do dziś. Niedawno zaproponowano mi, żebym zrealizował "Wodzireja" w teatrze. Nie potrafiłbym, byłem za blisko tej opowieści, nie mam do niej dystansu. Ale dostrzegam, że ludzi ciągle interesuje ta historia, ten temat zagubienia w pędzie, korupcji wciąż jest ważny. Estrady wodzirejów z lat 70. bez trudu można zamienić na korporacyjne. Mechanizm jest ten sam - zagoniony człowiek żyje w ciągłej niepewności. I przez to jest gorszy, niż gdyby żył spokojnie.

Siedem lat temu, kiedy zdiagnozowano u pana raka, zaczął pan pisać rodzaj pamiętnika. Dlaczego?

- Pomyślałem, że być może wnuczka, która wtedy była maleństwem, pozna mnie już tylko poprzez to, co napiszę. To była motywacja do rozpoczęcia pracy nad tym dziennikiem. Potem trochę się zmieniło, zacząłem wracać do zdrowia, ale mam wrażenie, że moje wnuki - dzieci syna i córki - tak naprawdę poznają mnie dopiero kiedyś. I to będzie fajne - mnie już nie będzie, a one będą mogły sięgnąć po to, co napisałem. Ja sam dopiero po śmierci dziadka przestudiowałem jego pamiętniki z czasów wojny, dowiedziałem się, co przeżył, i w ten sposób z nim obcowałem. Poczułem się bardziej zakorzeniony, czyli silniejszy. Dziś mam nawet poczucie, że zapisane słowa są bardziej trwałe niż film. Które z moich ról przetrwały czas? Te z "Wodzireja" i "Amatora". No i z "Seksmisji", nie da się ukryć.

"Amator" to przeciwieństwo "Wodzireja" - opowieść o zatrzymywaniu życia, zapisywaniu codzienności.

- Mój bohater filmuje zwyczajne sytuacje, pierwsze dni życia swojej córeczki, najprostsze wydarzenia. "Człowiek już nie żyje, a tu ciągle jest", słyszy od kolegi o zapisanym na taśmie obrazie matki, która odeszła. Myślałem na planie tego filmu o tym, co po mnie zostanie. Żeby chociaż skraweczek taśmy, miałem taką refleksję. Wystarczyłoby.

Dziś jest pan autorem książki, którą zaczął pan pisać dla wnuczki, współautorem drugiej, która właśnie się ukazała.

- I ma pan w planach coś jeszcze bardziej trwałego - pokazać wnuczce Rzym.

Tak, ale czuję, że muszę jeszcze poduczyć się tego Rzymu. Nagle czytam w jakiejś książce, że czegoś jeszcze nie widziałem, chociaż przełaziłem rzymskie ulice setki razy. Czekam też na taki wiek wnuczki - teraz ma siedem lat - kiedy świadomie będzie mogła zainteresować się Caravaggiem, Berninim. Żeby nasze spacery po Rzymie były czymś więcej niż tylko prostymi przyjemnościami, jak pizza czy lody.

Pana babcia pokazywała panu Kraków?

- Była nauczycielką, więc również wobec mnie miała ambicje pedagogiczne, czasem wydawała mi się nawet dość zaborcza. Przyjeżdżałem z Bielska-Białej, gdzie mieszkałem z rodzicami, a tu już był opracowany cały program - wycieczka, kino, teatr, spotkanie literackie. Chodziłem z babcią do Jamy Michalikowej. Nie domyślałem się, jak ważni artyści tam bywali, nie wiedziałem, co to Zielony Balonik, ale te obrazy na ścianach, witraże, kukły robiły na mnie wrażenie. Nie widziałem nigdzie indziej czegoś podobnego. Miałem pięć czy sześć lat, kiedy babcia ciągała mnie do teatru, widziałem na scenie Ludwika, Solskiego.

Musiał mieć sto lat.

- Mógł być bliski setki, zmarł jako 99-la-tek. Niewiele pamiętam ze spektakli, które oglądałem jako dziecko, ale musiały mnie w jakimś stopniu ukształtować. Tak jak "Pat i Patachon", taka duńska wersja Flipa i Flapa; babcia zabierała mnie na ich filmy do kina Wrzos. Może właśnie ta mieszanka kultury wysokiej i popularnej, jaką przyswajałem w dzieciństwie, sprawiła, że jestem takim, a nie innym aktorem?

A na liście filmów, do których wraca pan jako widz, jest "Cinema Paradiso"?

- Jest, oczywiście. Opowieść o przyjemności życia, miłości do sztuki, empatii,

o tym, jak powinniśmy być czuli na j nasze wspomnienia, dzieciństwo, ludzi,

którzy na nas wpłynęli, coś ważnego x nam pokazali, powiedzieli. Ja też z wiekiem zaczynam szukać we wspomnieniach takich ludzi, nauczycieli, znajomych. Aż czasem żal mi, że nie potrafię wydobyć z pamięci wszystkiego.

Podczas pana włoskich podróży poznawanie ludzi jest ważne?

- Bardzo, szczególnie od kiedy nie mam problemów językowych. Na Sycylii bywa trudno, bo dialekt sycylijski jest różny od włoskiego, ale wsłuchuję się w innych - od kelnera przez plażowego do właścicieli willi, w których mieszkam. Nie czuję dystansu, kiedy poznaję kogoś nowego. Każdy pyta, skąd pochodzę. Podoba mi się że jestem tam innym człowiekiem niż tu, u nas, bardziej otwartym.

Nie jest pan otwarty?

- Jeśli chcę.

Czy można bez przerwy pamiętać o tym, czego uczy doświadczenie najcięższej choroby? O byciu uważnym każdego dnia?

- Tak, bo wiesz, ile dzień jest wart. Przedtem mijały -jeden, drugi, trzeci. Wadą tego, co robię, jest planowanie działań na bardzo odległą przyszłość. Już jestem w grudniu. Dziś rano ustalałem próby właśnie na grudzień, a dyrektor opery mówi mi, że spotkamy się w marcu 2020 roku. W głowie życie gna to do przodu, nie ma wyjścia. Staram się od czasu do czasu hamować, a jednocześnie utrzymywać tę intensywność dnia codziennego. Ona jest teraz ogromna. Ile można zrobić! Jak mógłbym się tego kiedyś spodziewać, że jako dojrzały człowiek, po przejściu tak trudnego doświadczenia, będę żył jeszcze bardziej intensywnie?

Jak duży miał pan zapas energii?

- Ogromny. Każdy z nas ma większy zapas, niż byśmy przypuszczali. O tym najczęściej mówię ludziom chorym, którym wydaje się, że są bez sił - nawet jeżeli tak jest, nie można dopuścić tego do mentalności. Bo nagle może się okazać, że masz gdzieś zmagazynowaną siłę, nieludzką, jak mówią, i możesz jeszcze wyciągnąć z siebie bardzo dużo. Tylko trzeba próbować, zmuszać się do wysiłku ponad miarę, przekraczać bariery, nie powielać bezpiecznych ruchów. Szukanie jest ważne, nie powielanie. Dlatego mówię studentom, żeby uważali z telenowelami, bo w nich raczej nie przekracza się granic. Mało tego - im bardziej zachowawczo się gra, tym lepiej: przeżyjesz, scenarzysta cię nie uśmierci. Tylko że takie zachowawcze działanie wyjaławia. A ja myślę, że trzeba bez przerwy odżywać, szukać. W każdej sferze życia. W żonie chcę widzieć kogoś, kogo wciąż poznaję; wciąż odkrywam jej atrakcyjność. Mam momenty refleksji nad tym, jak niebezpieczne są bezwolność, brak chęci dostrzeżenia drugiego człowieka, gdy widzę w restauracji milczącą parę: siedzą, mija godzina i nie odezwali się do siebie ani słowem. Nie chciałbym tak żyć.

Książka, w której ksiądz Andrzej Luter zadaje panu pytania, jest refleksyjna, stonowana.

- W pewnym wieku już nawet prosi się o refleksję.

Ale czy nie jest tak, że poza wiedzą o życiu, rozsądkiem, mądrością, potrzebne jest po prostu szczęście?

- Ksiądz Luter ładnie mi o tym powiedział: "Szczęście to jest takie coś, co trzeba mieć, żeby było". Do dzisiaj je mam, tak zawsze myślę. Nie jest na stałe. Poza tym coraz mniej w moim życiu sytuacji, w których zastanawiam się, czy dopisze mi szczęście, czy nie, bo nie mam już takiego wielkiego parcia na ryzyko jak dawniej, stępiło się we mnie. Chociaż kiedy rok temu młodzi twórcy z krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa namówili mnie, żebym zagrał Lecha Wałęsę, wiedziałem, że to ryzyko, i podjąłem się z pasją. Miał wielki wpływ na mnie, bo jako pierwszy pokazał mi, jak można rozmawiać z władzą - że nie trzeba się jej bać; tych, którzy nami rządzą, można przechytrzyć, zrobić w konia. Stałem się o wiele odważniejszym człowiekiem, obserwując Lecha Wałęsę. A teraz gram człowieka, którego podziwiałem.

Jak pan odpoczywa?

- We wrześniu jadę na Sycylię. Co roku muszę tam być, dzieci wprowadzam w tę wyspową krainę. Planuję wszystko z dużym wyprzedzeniem, półrocznym, rezerwuję, wyznaczam trasę. Na początku września wyląduję w Palermo, wsiądę w auto, pojadę poznawać wyspę. Na miejscu codziennie rano kawa, brioszka. Potem w ciągu dnia przekąseczka, różne warzywa, bakłażany, pomidory. Dopiero wieczorem trzeba zasiąść, żeby była atmosfera. Ale to nie jest najważniejsze. Żyje się wolniej, poznaje ludzi, miejsca. Znam Sycylię już prawie całą, został mi tylko jeden skraweczek południowo-zachodni. Takie przeżycia, czyli uważne obserwowanie rzeczywistości, niekoniecznie w odległych krajach, pozostają w człowieku, tęskniłem za nimi nawet w chorobie. To się w duszy człowieka nie zmienia, nawet jeśli ciało jest chore.

Dusza pozostaje zdrowa?

- Zawsze. Nigdy nie jest nieuleczalnie chora.

*

"Myśmy się uodpornili. Rozmowy o dojrzałości", Jerzy Stuhr, ks. Andrzej Luter,

wydawnictwo Mando

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji