Artykuły

Tandetny spektakl Satanowskiego

"Śpiewniczek upiornych kantyczek" w reż. Jerzego Satanowskiego w Teatrze Na Woli w Warszawie podczas przeglądu Komedie Lata. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku.

Pomysł znakomity - połączyć w muzyczny spektakl piosenki na tematy, z których zazwyczaj się nie żartuje. Oswoić śmiechem śmierć, mniejsze i większe choroby, drobniejsze i poważniejsze przypadłości. Tym bardziej że tego rodzaju sprawami zajmowali się klasycy poetyckiej piosenki z Jeremim Przyborą i Maciejem Zembatym na czele.

Ich utwory, a także dzieła innych autorów (m.in. Gilberta, Nasha, Wysockiego, Wołka) znalazły się w spektaklu Jerzego Satanowskiego, który od 2 sierpnia oglądać możemy na deskach stołecznego Teatru Na Woli.

Kłopot w tym, że "Śpiewniczek upiornych kantyczek" trudno uznać za przedstawienie. Reżyseria Satanowskiego ogranicza się do ustalenia kolejności numerów i aranżacji tła. Owo tło to obrazki zainscenizowane za plecami śpiewających wykonawców. Obrazki, bo przecież znów nie sposób nazwać je scenami, łatwo przewidzieć. To ktoś przedefiluje z dziecięcym wózkiem z lewej kulisy do prawej. Po chwili kto inny, już bez wózka, przespaceruje się tą samą trasą. To wszystko. Wniosek? Reżyser, a jednocześnie scenarzysta Satanowski ustawia widowisko od

"Śpiewniczkowi upiornych kantyczek" nie pomogli wybitni aktorzy. Spektakl położyli jego twórcy - brakiem pomysłów i fatalnym gustem

lewej do prawej. O ruchu w odwrotnym kierunku w Teatrze Na Woli nie ma mowy. Treść spektaklu to piosenki - takie, których, jak się do teraz zdawało, zepsuć nie sposób. Na Woli jednak się udało. Nawet wybitne artystki, mistrzynie piosenki aktorskiej wypadają zawstydzająco blado. Wydaje się, jakby Krystyna Tkacz straciła nagle głos, bowiem tak płasko jej wokal nie brzmiał chyba nigdy. Niewiele lepiej rzecz wygląda ze Stanisławą Celińską [na zdjęciu], którą ratuje tylko samograj "Uśmiechnij się". Śpiewa go jednak pod koniec seansu, gdy publiczności pamiętającej jej dawne muzyczne wcielenia wcale nie jest do śmiechu. Po stronie plusów zapisać można jeszcze jeden utwór w wykonaniu Pauliny Kinaszewskiej - mocny i drapieżny, a więc kompletnie nieprzystający do mdłej całości. I występ nieoglądanego w Warszawie Sławomira Maciejewskiego. Znakomity aktor, stale związany z toruńskim Teatrem Horzycy, każde wyjście na scenę traktuje jak osobną etiudę. Jest błyskotliwy i autoironiczny. Szkoda go na wieczór pełen grepsów.

Bowiem "Śpiewniczek..." to rozrywka w sam raz na slaby festiwalowy kabareton. Znane przeboje, lubiani wykonawcy - a wszystko po to, by publika kiwała się miarowo w prawo i lewo, wyklaskując znajome rytmy. W teatrze kiwać się nie wypada, więc pozostaje klaskanie.

Brawa to niezasłużone, bowiem spektakl zamiast śmiechu budzi zażenowanie. Aktorzy wdzięczą się ile wlezie (celują w tym Paweł Tucholski i Magdalena Piotrowska) lub ze znudzeniem powtarzają stare grymasy (to domena Piotra Machalicy). W efekcie przezabawne piosenki tracą urok rozmienione na dziesiątki chwytów. Tych tanich i tych najtańszych. A przecież wystarczyło zaśpiewać je ostrzej, bardziej drapieżnie, podkreślić groteskową formę. Powstałby wówczas seans mniej grzeczny, może nie dla festiwalowej publiki. Najwyraźniej jednak nie o teatr w "Śpiewniczku..." chodziło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji