Artykuły

Artyści i warchoły

Szczęśliwie i ciekawie się złożyło, że Teatr Słowackiego otworzył swój nowy artystyczny sezon od podwójnej autorefleksji. Oto bowiem (gdy "Śnieżycę" pozostawić poza konkurencją...) pojawiły się dwa spektakle kreujące podobny problem. Gdy przemija czas trudnych pytań: co, jak i kiedy w teatrze można i powinno się mówić, a nadszedł czas jeszcze trudniejszych na nie odpowiedzi, czas premier - Teatr przy placu św. Ducha proponuje zacząć od samego siebie. Raz jeszcze powraca do starego jak sztuka, ponadczasowego stanu nierównowagi. Jeden jego biegun stanowi artysta, drugi zaś - jak zwykle bezlitośnie oceniająca społeczność. Tak właśnie, sama przeciwko wszystkim, wkracza na scenę Miniatury wenecka malarka Galactia w "Scenach z egzekucji" Howarda Barkera; nie inaczej staje na deskach dużej sceny Konrad w "Wyzwoleniu" Wyspiańskiego. Sami przeciw wszystkim. Przychodzą, by przeżyć raz jeszcze swe odwieczne dramaty, ale także i po to, by je nam przybliżyć. Cóż bowiem dzieje się z ich historiami, gdy zapada kurtyna? Stają się historiami opowiadającymi o tu i teraz, historiami widowni i dwóch reżyserów, którzy proponują swoje "Sceny z egzekucji" i swoje "Wyzwolenie". Problem z ogólnego stał się szczególnym. Wypada więc spojrzeć na niego w każdym ze spektakli z osobna.

UWIERANIE MONOTONII

Za odkrycie dla polskiego teatru dramaturgii Howarda Barkera reżyserowi Andrzejowi Pawłowskiemu należy się bez wątpienia szczególne uznanie. Rzecz jasna, daleki jestem od popadania w niezdrową euforię. Fakt faktem jednak, że ze świecą szukać współczesnego polskiego dramatu o takiej wadze prowokacji, o tak mięsistym i wieloznacznym języku, o tak wyraziście kreowanych postaciach, jak to ma miejsce w "Scenach z egzekucji". Nie bez kozery język właśnie tak u Barkera zachwyca. "Sceny..." są bowiem słuchowiskiem radiowym. I tutaj, niestety, zaczynają się problemy. To, że "Sceny..." są słuchowiskiem, u Pawłowskiego, paradoksalnie widać! Zmiana medium nie pociągnęła za sobą zmiany sposobu opowiadania. Tak jakby reżyser zbyt dalece zaufał sile Barkerowskiego języka i zaledwie "ubrał" go w ciała i głosy aktorów, pozostawiając w tym przebraniu samemu sobie. Stąd właśnie po pewnym czasie opowieść o weneckiej malarce zaczyna nużyć monotonią rytmu. Wszystko podaje się na jednym tonie. A jest co opowiadać!

Historia Galactii to historia podwójnego konfliktu. Z jednej strony estetycznego, z drugiej - biologicznego. Galactia, artystka malująca obraz bitwy pod Lepanto, i niezadowolony z wyrazu dzieła arystokratyczny mecenat Wenecji- to bieguny pierwszego konfliktu. Bieguny drugiego, to Galactia - kobieta i jej nieubłaganie starzejące się ciało. Słowem - materiał najwyższej próby. Pawłowskiemu udało się obsadzić w tej roli Ewę Dałkowską. Na całe szczęście! Tak dla Galactii (co oczywiste), jak i dla monotonii spektaklu (co ciekawsze). Od pierwszej bowiem do ostatniej sceny utrzymuje Dałkowska tak niezwykły stopień wewnętrznego napięcia i precyzji gry, iż znużenie czasami przestaje doskwierać. Gdy do tej kreacji dodamy jeszcze dwie świetnie poprowadzone i zagrane postaci Carpety, drugorzędnego malarza i zarazem kochanka Galactii (Piotr Grabowski), oraz Urgentina, doży Wenecji (Mariusz Wojciechowski), przynajmniej w paru scenach monotonia przestaje uwierać. Dla tych trzech ról warto wybrać się na "Sceny z egzekucji". Gorzej ze scenograficzną wizją całości. To, co jest do wyłuskania z Barkera, nie wiedzieć czemu rozmyte zostaje, rozmienione na drobne w przepychu kostiumów i dekoracji, gubiąc swą ostrość. Co zatem się nie udało? Błyskotliwy tekst, pełne role, słowem - bogaty materiał Barkera nie znalazł formy, która mogłaby go udźwignąć. Zagubił się on w wątłej dramaturgii i jednostajności rytmu.

RAPSODYCZNE "WYZWOLENIE"

To, co nie udało się Andrzejowi Pawłowskiemu, udało się Maciejowi Prusowi.

Znalazł on precyzyjną formę. Cóż stąd, skoro w efekcie okazuje się, iż jemu także się nie udało, z tym że odwrotnie. Oto znalazł precyzyjną formę, która jednak nie wiadomo co dźwiga, co napędza. Ale po kolei.

Zanim jeszcze zacznie się wielki "bój myśli", Konrad mówi o sobie: "Ogień, płomienie w piersi", "chcę działać (...) Czynem!", by w końcu wyznać ostatecznie "Idę, by walić młotem!''. Konrad Jerzego Świationia dokładnie to zapowiada - "Idę, by walić młotem!" - i na zapowiedzi kończy, nie zamienia jej w czyn. Do końca już pozostaje skromnym raczej, introwertycznym intelektualistą, wciąż w znoju wykuwającym frazy myśli mające uderzyć... kogo? Na właśnie. Oprócz samego siebie Konrad ma przecież twardego, groźnego oponenta. Wyspiański nazywa go Polska współczesną. U Macieja Prusa ten katalog postaw, namiętności, nawyków i idei okazuje się pustym automatyzmem wyuczonych gestów i słów, bezmyślnością, która każe pozostać w raz przybranych rolach. O tak wykreowanej Polsce współczesnej da się zapewne wiele powiedzieć, poza jednym - że jest groźna, że wciąż pozostaje partnerem do ostatecznego skrzyżowania idei. I tak kółko się zamyka. Jakże bowiem żądać od Karmazyna czy Prymasa czegoś ponad pusty gest, gdy ten, kto przyszedł "walić młotem", zaledwie Śni o tym. Z drugiej strony -jak oczekiwać "płomieni w piersi" Konrada, skoro to, co zastaje, warte jest co najwyżej milczenia? I tak, wspierając się na pozorach i deklaracjach, obie strony pospołu próbują związać nie pozorne przecież problemy.

Daleki jestem od polemiki z taką interpretacją "Wyzwolenia". W końcu każdy wyczytuje z niego to, co chce. Interesuje mnie jedynie teatralny efekt owej interpretacji, a jest on, mówiąc oględnie - smutny. Otóż tak wykreowane i w ten sposób przeciwstawione jakości nie bardzo mogą się zazębić. Gdzieniegdzie, od czasu do czasu, udaje się to. Generalnie jednak cała ta teatralna maszyna stoi. Zupełnie pustą, wątło oświetloną scenę Maciej Prus zapełnił zastygłymi w bezruchu postaciami ożywającymi po to tylko, aby, po dyspucie z Konradem, ponownie zamrzeć. Pozostaje czysty, wyzuty z większych namiętności intelektualny dyskurs. Z czasem robi się coraz bardziej czcigodnie i już do końca statycznie. Na plus trzeba zaliczyć, iż wszyscy aktorzy wykonali w tej poetyce to, co było do wykonania. Szkoda jedynie, że dwa wielkie liryki Wyspiańskiego "Modlitwa" i "Chcę, żeby w letni dzień", te wyznania wiary Konrada - zabrzmiały tak pusto. Cóż - w tym akurat scenicznym świecie nie mogły zabrzmieć inaczej.

Co zatem wynika z tej podwójnej autorefleksji Teatru Słowackiego? Czy to, że tak naprawdę harmonii pomiędzy warchołami a artystami nigdy nie będzie? Że Konrad i Galactia wciąż odnajdywać będą swoją Polskę i Wenecję? Że kolejny Prus i kolejny Pawłowski znowu napotkają skrzywione twarze krytyków i umykające oczy publiczności? Chyba tak, chyba to właśnie wynika, jak i to, że teatr zaczął zdawać sobie sprawę, iż czasy taryfy ulgowej się skończyły. I bardzo dobrze! Cóż by to była bowiem za nuda tak z punktu badać sobie w ramiona i adorować się wzajemnie, cóż to byłby za nietwórczy stan! Trzeba wciąż pamiętać, że, jak słusznie powiada w programie Maciej Prus: "Jest tylko trud tworzenia i sam trud, samo pojęcie działania jest już wyzwoleniem. Wystarczy próba, choćby przegrana, ale rozumna i świadoma. (...) Natomiast idealnej harmonii nigdy nie będzie". Jak żądać więc, by zaistniała pomiędzy artystami a warchołami?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji