Artykuły

Pekin, czyli innego końca świata nie będzie

"Potop. Poemat o końcu świata" to przejmujące rekwiem o pozbawieniu przynależności i procesualnym wykorzenieniu, w którym wzruszenie miesza się z przerażeniem. To teatr czuły na sprawy społeczno-polityczne i o dużym potencjale uwrażliwiającym - o spektaklu wg powieści Salci Hałas w reż. Ewy Ignaczak w Teatrze Gdynia Główna pisze Wiktoria Formella z Nowej Siły Krytycznej.

Kozły stolarskie. Emaliowane wiadra i dzbany. Sznury do suszenia prania. Trzy potężne deski wyznaczające lokalne drogi. Wszechobecna woda demolująca budowlaną prowizorkę. Zamiast mew - mnóstwo wolnożyjących kotów. I jeszcze kartonowa makieta miasta. Dominująca tymczasowość od razu przywołuje skojarzenia ze scenografią Mirka Kaczmarka do "Sprawy Dantona" w reżyserii Jana Klaty. Czy podobnie wygląda "miasto z morza i marzeń"?

Obraz Gdyni wyłaniający się z kart opublikowanego w tym roku "Potopu. Poematu przewlekłego o końcu świata" ma niewiele wspólnego z kąpieliskowym wizerunkiem miasta, który znają turyści. Wprawdzie Salcia Hałas poprzedza utwór czułą dedykacją ("mojemu pięknemu miastu"), jednak po zapoznaniu się z jego treścią, zyskuje ona wymiar ironiczny. Autorka portretuje jedną z najstarszych dzielnic , która jest "przeznaczona do rewitalizacji/ poprzez likwidację". Prowadzi nas przez długą (od przed wojny), dość zawiłą historię miejsca, w którym co rusz zmieniający się właściciele na nowo dokonują parceli terenu. Salcia Hałas traktuje Pekin - bo o nim mowa - położony na Wzgórzu Orlicz-Dreszera, na granicy Leszczynek i Grabówka, jako metaforę dziejów świata. Z szeregu mikronarracji jego mieszkanek wychodzą na wierzch wieloletnie zaniedbania włodarzy miasta, które sprawiają, że dawny kształt ich dzielnicy zaczyna znikać z mapy Gdyni. Choć z Pekinu do centrum to zaledwie piętnaście minut, nie ma tam ani bulwarowego klimatu, ani modernistycznych budowli. Osobność tego miejsca jest wieloaspektowa: niby położone w mieście, a jest tam jak na wsi - na uboczu, pod lasem, z mnóstwem dobudówek i gołębników, bez utwardzonej drogi i z niewyjaśnionymi warunkami własnościowymi. "W mieście z morza i marzeń,/ w samym centrum prawie Europy,/ w dwudziestymi pierwszym wieku/ drogą się ściek leje". I właśnie o robieniu "porządku", przerabianiu Pekinu w strzeżone osiedle albo dzielnice apartamentowców, pisze Salcia Hałas.

Twórczynie i twórcy pracujący nad "Potopem. Pieśnią o końcu świata" w Teatrze Gdynia Główna podjęli duże ryzyko, przenosząc tę żywą opowieść na deski sceny. Wprowadzili filtr tematyczny, który miał uchronić ich przed nadużyciami w stosunku do tubylców oraz przed próbą uczynienia z ich małej ojczyzny skansenu bądź rezerwatu dla dzikich. Problematyzują własną pozycję antropologów kultury. Są jednocześnie badaczami, podglądaczami, ale i kolonizatorskimi intruzami, dlatego w scenariuszu pojawia się figura obcego (Jakub Kornacki). Męska tożsamość tworzy pierwszą barierę, która dystansuje go do tej "babiej piosenki". Jego perspektywa być może obrazuje sceptyczne nastroje mieszkańców innych dzielnic wobec gdyńskich faweli. Kolejną jest przestrzenne zdystansowanie bohatera, który niemal przez całą akcję znajduje się pośród publiczności. Staje się symbolem wszystkich obcych pojawiających się w poemacie, którzy traktują Pekin z dystansem bądź wyższością: geodety, pana z Sanepidu, ale też reportera telewizyjnego poszukującego sensacji w ludzkim dramacie. Być może taką inspirację podsunęła lektura tekstu Hałas, autorka bowiem kilkakrotnie przywołuje temat ekip telewizyjnych dokumentujących zapadanie się Pekinu. Pewnie dlatego bohaterki opowieści, w inscenizacji Ewy Ignaczak, kilkakrotnie uważnie wpatrują się w jeden punkt na widowni, jakby mówiły wprost do kamery, to znowu wracają do codziennych obowiązków i snucia bardziej prywatnych rozmów.

Trudniej jednak zrozumieć, dlaczego Ewa Ignaczak postanowiła zredukować liczbę postaci i pominąć babkę Szwajcerową. Skoro "Trzy są Te, Które Wiedzą", to dlaczego na scenie widzimy tylko dwie? W spektaklu - podobnie jak w poemacie - Tą, Która Opowiada, jest Halina Pigułowa (Ida Bocian). Towarzyszy jej jedna z dwóch drugoplanowych bohaterek - Zośka Nadzieja (Małgorzata Polakowska), nie ma za to babki Szwajcerowej (której refleksje i historie poznamy jedynie z perspektywy obecnych na scenie bohaterek), współczesnej czarownicy z dyplomem z Gdańska Wrzeszcza. Wprawdzie w poemacie ta ostatnia jest kreślona na zdystansowaną i niechętną wobec oficjalnego przemawiania, jednak ta informacja nie wynika z zaproponowanej przez Ignaczak adaptacji.

Redukcja postaci ruguje kulturowe konotacje choćby z Wiedźmami z "Makbeta". Niekonsekwencja dramaturgiczna zaburza strukturę, ale i pokoleniową więź, swoisty sąsiedzki girl power spod płotu. Decyzja wydaje się być podyktowana jedynie kameralnością zespołu Teatru Gdynia Główna, a nie wynikiem wewnętrznej logiki opowiadanej historii. Być może, gdyby Ignaczak zdecydowała się na większą ingerencję w tekst, udałoby się ten pomysł wybronić.

Scenarzystka jednak pozostaje wierna jego literze - jeżeli tak można nazwać duże skróty, które pozwoliły z niemal dwustu czterdziestu stron poematu wykroić materiał na godzinny spektakl. Ignaczak nie ingeruje w melodykę języka, a to pozwala unaocznić zawartą w nim potoczność, powiedzonka i stylizacje biblijne. Jedynym elementem nadającym ekspresję tej dość statycznej inscenizacji, staje się woda - przelewana i rozlewana, w której łzy mieszają się z żywiołowością natury. Niewiele u Salci Hałas jest konwencjonalnie rozumianej akcji - dominują elegijne wspomnienia przeszłości i rozmyślania nad przyszłością, dlatego Ignaczak, nie siląc się na odautorskie zwiększenie fabularnej dynamiki, skrupulatnie wyłuskuje z utworu wszystkie wątki, które mogłyby wprowadzić działanie. Pewnie dlatego publiczność docenia choćby scenę o sposobie na szczęście, wieszanie prania czy niezwykle poruszający fragment o Zaułku Śniących (umierających, najstarszych mieszkańcach Pekinu) zainscenizowany przy użyciu lalek.

Scenarzystka dokonuje ciekawej selekcji tematycznej. Ważnym elementem tego reportażu scenicznego jest perspektywa nieantropocentryczna - pochylenie nad materią nieożywioną (budynkami z wpisanymi weń niedoskonałościami, zdezelowanymi przedmiotami codziennego użytku), ale i naturą (zwierzętami, owadami i roślinnością). Ignaczak śmielej odrzuca opowieści o mieszkańcach dzielnicy niż historie skoncentrowane na żywiołowości natury, w której zawarte jest proroctwo losów świata. Warto przypomnieć, że Salcia Hałas nie tylko jest filolożką i pisarką, ale też ogrodniczką, więc to zajęcie pozwala jej dostrzec przyziemny wymiar rzeczywistości. Może dlatego w poemacie widać dużą uważność wobec natury, której Ignaczak nie zlekceważyła. Ukazuje ciekawą formę aktywizmu ekologicznego, mniej medialnego - nie polega on bowiem na publicznym manifestowaniu niezgody na ignorancję (choć nie neguję takiej formy protestu), lecz na niepozornych gestach, utrzymujących względną cykliczność i troskę o najsłabszych. Jak mówi Halina: "Nic ja, na koniec świata, stara baba, nie poradzę./ A tak to chociaż koty, koty nakarmione będą". Twórczynie i twórcy zwracają uwagę na nieposzanowanie przyrody, której cierpliwość i zasoby niedługo się skończą. Zapadająca się ziemia, tworzące się leje, zalewanie natury betonem oraz ludzie, po których zostaje plastik i folia - wszystko to są widoczne znaki procesualnego końca.

Świetnie z rolą Zośki Nadziei Konkol radzi sobie Małgorzata Polakowska, która z każdą kolejną premierą udowadnia, że staje się ważnym filarem gdyńskiego zespołu. W najnowszej inscenizacji otrzymała nieco mniej materiału, ale kolejny raz zaskoczyła dużym zaangażowaniem i uważnością wobec działań partnerów. Kreśląc obraz bardziej wycofanej, wrażliwej kobiety cierpiącej na depresję wysokofunkcjonującą przełamała swoje emploi. W kreacji zawarła też sporo goryczy i rozczarowania rzeczywistością. Mniej ciekawa jest postać narratorki Haliny Pigułowej w interpretacji Idy Bocian. Choć jest chora na płuca i ma krótki oddech, nie determinuje to jej sposobu artykulacji ani ekspresji. Aktorka zaznacza ten defekt jedynie w scenach, w których opowiada o przypadłości. Mniej przestrzeni i dość niewdzięczne zadanie otrzymał Jakub Kornacki (przez większość scen siedzi na widowni, tyłem do widzów), jednak jako posiadacz świetnej dykcji i barwy głosu, koncentrował na sobie uwagę publiczności i wyszedł z zadania zwycięsko.

Badanie socjodemograficzne ujęte w balladowo-prorocką opowieść w teatrze zaowocowało zaangażowanym spojrzeniem na lokalny przykład gentryfikacji miasta. Okazało się, że może być nie tylko szansą, ale i zagrożeniem dla historycznej tkanki Gdyni.

"Potop. Poemat o końcu świata" to przejmujące rekwiem o pozbawieniu przynależności i procesualnym wykorzenieniu, w którym wzruszenie miesza się z przerażeniem. To teatr czuły na sprawy społeczno-polityczne i o dużym potencjale uwrażliwiającym. "Można sobie u nas zobaczyć,/ na przykładzie naszego małego końca,/ jak to będzie wyglądało w większej skali./ Można sobie zobaczyć, jak to będzie po kataklizmach, które nastąpią".

---

Wiktoria Formella - absolwentka teatrologii o specjalności dramaturgiczno-krytycznej oraz zarządzania kulturą na Uniwersytecie Gdańskim. Publikowała w "Kwartalniku Artystycznym Bliza" oraz "Fragile. Piśmie Kulturalnym".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji