Artykuły

Komedia po katastrofie

"Viva la Mamma!" Gaetana Donizettiego w reż. Roberto Skolmowskiego w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Jacek Marczyński w Ruchu Muzycznym.

"Viva la Mamma!" Gaetana Donizettiego (znana również jako Teatralne obyczajności i nieobyczajności) na scenie pojawia się niezmiernie rzadko. W Polsce wystawiono ją w 1969 roku w Poznaniu i w 1991 roku we Wrocławiu. Na tym drugim przedstawieniu był redaktor Olgierd Pisarenko i do dziś wspomina je z uśmiechem. Utwór to bowiem błahy, ale daje okazję do świetnej zabawy.

W Łodzi zapowiedź premiery tej dwuaktowej opery potraktowano jak swoisty komentarz do sytuacji Teatru Wielkiego, w którym kolejni dyrektorzy zjawiają się i szybko znikają. A "Viva la Mamma!" to przecież opowieść o perypetiach operowej trupy, której członkowie w gąszczu wzajemnych intryg usiłują doprowadzić do premiery. Rzecz cała kończy się ucieczką dyrektora, po którym zostają tylko pustki w kasie. Brzmi to aktualnie, bo od czterech stuleci tak często toczy się życie operowe.

Niewiele z oryginalnego libretta w tłumaczeniu Joanny Kulmowej w Łodzi zostało. Reżyser Roberto Skolmowski nie tylko historię uwspółcześnił (to w końcu dzisiaj zabieg powszechny), lecz także przykrył ją nadmiarem własnych pomysłów. Spektakl zaczyna się intrygująco: w roku 2049 po totalnej katastrofie na Ziemi, czego efekty widać na ekranie, w podziemiach Teatru Wielkiego przeżyli ostatni ludzie. Wychodzą z kryjówek i można było oczekiwać, że w futurystycznej scenerii będą starali się ożywić nieśmiertelną operę. Reżyser wszakże swą koncepcję porzucił i przeniósł widzów do dnia dzisiejszego, bo w tekstach mówionych pojawia się sporo aluzji do sytuacji - zwłaszcza finansowej -łódzkich teatrów.

Nawet i ten temat nie został w pełni wykorzystany. Łódzka "Viva la Mamma!" to zbiór żartów i gagów kiepskiej jakości, użytych bez troski o spójność przedstawienia. Najbardziej razi sposób prowadzenia postaci. Żal młodego barytona Arkadiusza Anyszki (Stefano), którego obecność ogranicza się do zabawiania widzów seplenieniem, żal Aleksandry Wiwały (Luigia) poruszającej się ruchem nerwowego królika, której reżyser nie podpowiedział, jak powinna wyglądać na scenie atrakcyjna blondynka. Żal utalentowanego - sądząc po strzępkach melodii, które dane mu było zaśpiewać - Dawida Kwiecińskiego (Guglielmo) zmuszonego do odgrywania stereotypu tenora głupiego w sposób zwielokrotniony (bo to tenor rosyjski).

Żal też doświadczonych artystów: Rafała Pikały (Impresario) w przedziwnej półperuce. Żal Przemysława Reznera w lokówkach na głowie (Maestro) i Roberta Ulatowskiego, który jako Poeta musiał ciągle udawać, że szuka natchnienia. Najbardziej zaś dziwi Joanna Woś (primadonna Corinna), bo nie wiadomo, czy jej niestaranne koloratury i krzykliwe podjazdy w górę skali to efekt reżyserskiej koncepcji czy nieśmiałości młodej dyrygentki Marty Kosielskiej, która nie wymagała większej wokalnej staranności. Zresztą od niej reżyser też oczekiwał aktorskiej aktywności, a nie troski o stronę muzyczną.

Z Donizettiego - poszatkowanego i pozmienianego - zostało niewiele. Te skromne resztki ocalił Piotr Miciński jako tytułowa Mamma, zabiegająca o karierę córki. Ta partia w oryginale napisana jest dla basa, co nawet dzisiaj wydaje się pomysłem ryzykownym i na granicy dobrego smaku. Jeśli wszakże artysta jest nim obdarzony, potrafi zabłysnąć nieoczekiwanym emploi. Nawet wbrew reżyserowi, za to w zgodzie z Donizettim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji