Artykuły

Bartosz Bielenia: Moja filozofia? Po co szukać lepszego miejsca na parkingu, gdy masz wystarczająco dobre. To "wystarczy" to klucz

- Interesują mnie inne punkty widzenia, gadam nie tylko z ludźmi, którzy mi przytakną, wzbudzając moje samozadowolenie, jaki to jestem mądry - mówi Bartosz Bielenia, aktor, laureat Nagrody Zbigniewa Cybulskiego za rolę w filmie "Boże Ciało" Jana Komasy.

Dorota Wodecka: Chodzi pan z psem do pracy?

Bartosz Bielenia: Czeka na mnie w garderobie albo siedzi na sofach przy wejściu na scenę. Nie chcę, by zostawał sam w domu, skoro może być z ludźmi w teatrze. Jestem za miksowaniem świata zwierząt z człowieczą codziennością.

Wygląda jak killer.

- Też się go bałem. Znaleźliśmy go na Mazurach. Biegał oszalały po drodze i ciągnął za sobą łańcuch. Moja dziewczyna zatrzymała samochód, otworzyła drzwi, wskoczył na tylne siedzenie i zasnął. Miał siedem kilogramów mniej, pchły i tasiemca. Może wygląda jak pies u Tarantino w "Pewnego razu... w Hollywood", ale jest dobrym, wyrozumiałym i spokojnym towarzyszem.

Przed chwilą zszedł pan ze spektaklu "Kino moralnego niepokoju" inspirowanego m.in. "Waldenem" Thoreau. To biblia ekologów i anarchistów. Czytał pan?

- Czytałem podczas pracy nad spektaklem. Ale dużo wcześniej czytałem jego esej o obywatelskim nieposłuszeństwie, by odnieść go do założeń extinction rebellion. To pokojowa i bezprzemocowa rebelia przeciwko bezczynności i kłamstwom władz w kwestii zmian klimatu i szóstemu masowemu wymieraniu gatunków na Ziemi. Obywatelskie nieposłuszeństwo bez użycia przemocy jest ich podstawową metodą działania.

Jedną z nagród za film "Boże Ciało" odebrał pan w koszulce z ich logo. Przykłada się pan do ich walki o wartości i nowy porządek świata?

- Mam nadzieję. Od sześciu lat nie jem mięsa. Nie od razu stały za tym wybory etyczne i empatia wobec zwierząt. Najpierw nie jadłem, bo nie jadłem, a potem zdecydowałem, że pociągnę to niejedzenie dalej. Nie jestem waleczny w tych kwestiach i nikomu nie kazałbym kategorycznie przechodzić na wegetariańską dietę, ale polecam, bo jest to możliwe, dostępne i proste, a chów przemysłowy jest potworny. Kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, czym jest okupiony kotlet w "takiej cenie" - kilogram mięsa bywa tańszy od kilograma bobu - to nie ma kroku wstecz.

Oglądał pan filmy nagrywane w rzeźniach?

- Nie musiałem. Wystarczyła mi wyobraźnia, a na pewno w hodowlach przemysłowych jest gorzej, niż to widzę w mojej głowie.

Naprawdę to pana obchodzi? Za 60 lat, gdy to wszystko szlag trafi, pana nie będzie.

- Ale jestem teraz i chcę coś zrobić. Mam nadzieję, że za 60 lat konsekwencje postępowania mojego i wielu ludzi na świecie będą czytelne. Dojdzie do zmiany świadomości w sprawie natury, zwierząt i naszej obecności w świecie. I wydaje mi się, że swoim przykładem, codziennym życiem mogę wpływać na rzeczywistość. Gdybym nie wierzył, że działania w rzeczywistości mają siłę sprawczą, prawdopodobnie nie robiłbym teatru.

Politycy partii rządzącej stawiają na węgiel i twierdzą, że widmo kryzysu klimatycznego jest utopią.

- Może nie być kryzysu klimatycznego i możemy żyć na płaskiej Ziemi, ale ja dalej nie będę jadł mięsa, ponieważ istnieje taki chów i miliony zwierząt są trzymane w skandalicznych warunkach, a potem mordowane. Jaki jest średni wiek krowy? Świni? Drobiu jest więcej niż wszystkich innych ptaków razem wziętych. Mnie to przejmuje. Lekceważenie katastrofy klimatycznej przez partię rządzącą? Zdaję sobie sprawę, jak większość, że procesy przemian, o które walczymy, nie są proste. Gdyby zamknąć dziś elektrownię Bełchatów, to jutro jedna trzecia Polski nie dostanie prądu. Jednak protest jest ważnym działaniem w rzeczywistości, które pozwala wspólnie popychać świat w innym kierunku.

Co panu przeorało świadomość, że czuje jedność z naturą?

- Psylocybina [składnik m.in. LSD]. Niechby więcej ludzi spróbowało, to może zaczęliby myśleć mniej konsumpcyjnie i gatunkowo egoistycznie.

To, co pan mówi, to takie

- lewackie pierdolenie? Tak. Lewackie pierdolenie.

Czyta pan biuletyny Otwartych Klatek?

- Czytam. Ale subskrybuję też na Facebooku prawicowe media, żeby nie utknąć w swojej bańce informacyjnej.

Nie niepokoi pana to, co tam znajduje?

- Strach, smutek, niezadowolenie, niepokój to potrzebne stany, bo wymuszają rozwój.

Kiedy zaczynam się bać, to zastanawiam się, czego się właściwie boję i w jaki sposób mogę się obronić. Jak mogę zareagować, żeby przestać się biernie bać.

Interesują mnie inne punkty widzenia, gadam nie tylko z ludźmi, którzy mi przytakną, wzbudzając moje samozadowolenie, jaki to jestem mądry.

Spotyka ich pan tutaj, w teatrze?

- Niekoniecznie. Ale zdarza mi się ich spotykać w moim rodzinnym Białymstoku na przykład.

Na wschodzie umysł lepiej działa, ma więcej miejsca, mówi Andrzej Stasiuk. A pan jak czuje swój wschód?

- Wschód to natura. Przestrzeń. I obłędne prawosławie, co prawda tuż obok, a jednak tajemnicze i niedostępne. Jako dzieciak i nastolatek wkradałem się do cerkwi i słuchałem śpiewu. Podsłuchiwałem właściwie, bo czułem, że wchodzę w obrzęd, który jest mi obcy i nie mogę brać w nim udziału, bo nie wiem, czym jest. Mogłem się tylko zakradać i słuchać.

Szło o sacrum czy o muzykę?

- O jedno i drugie. Śpiewałem w scholi. Zacząłem ze względu na liturgię triduum paschalnego, w której jest mnóstwo pięknych pieśni na wiele głosów. 40-dniowy post, nocne czuwania, rezurekcja, rodzenie się do nowego życia, na wiosnę zresztą, co jest domknięciem rocznego cyklu wegetacji - to potężnie działające na mnie rytuały.

Miałem też w swoim życiu kontakt z protestantami, bo chodziłem na ich spotkania. Sara, moja przyjaciółka, jest protestantką i podobało mi się, że tak dużo czytają Pisma.

Bohater "Bożego Ciała", który pomaga ludziom wyzbyć się traumy przez wdychanie bolesnej energii i wyrzucanie jej z krzykiem, może być uznany za heretyka.

- Kiedy pracowałem nad rolą Daniela, przypomniałem sobie pewnej nocy, że do naszego liceum przyszedł facet opowiedzieć o swojej duchowej przemianie. Pewnie nie pamiętam tego dokładnie, więc użyję bardzo twórczej pamięci, ale wyglądał trochę jak Daniel. Łysy, ubrany w dresik - albo po zakładzie poprawczym, albo z domu dziecka. Opowiadał o Odnowie w Duchu Świętym rzeczy wspaniałe i magiczne. O mówieniu językami, ich rozumieniu i o innych charyzmatach.

I pan natychmiast w to wszedł?

- Nie, nie natychmiast. Najpierw dużo o tym czytałem, później dopiero poszedłem na spotkania, co było dla mnie trudnym doświadczeniem.

Dlaczego?

- Bo spotkałem bardzo dużo ludzi potrzebujących ponownego skonstruowania swojej osobowości na bazie silnego doświadczenia. Dzisiaj umiem nazwać coś, co wtedy odbierałem intuicyjnie. Ten sam rodzaj potrzeby dostrzegałem u ludzi, praktykując jogę albo art of living, ucząc się medytacji czy biorąc udział w warsztatach teatralnych. Moje doświadczenie odbija się w Danielu, który proponuje pogrążonym w żałobie ludziom rodzaj emocjonalnego bezwstydu. Wyrzuć z siebie ból, krzycz, nie wstydź się.

Udało się panu mówić językami?

- Nie. Udało mi się popłakać, bo nie miałem pojęcia, o co chodzi. Było mi przykro, że wszyscy coś przeżywają, a ja nic nie czuję. Ale może spłynął na mnie dar płaczu.

Teatr daje panu większe możliwości czucia?

- Teatr jest jednym ze sposobów na rozwijanie samoświadomości i poznawanie swoich granic, również fizycznych.

Na trzecim roku studiów, po warsztatach w ramach programu Masters in Residences w Instytucie Grotowskiego i na skutek fascynacji teatrem fizycznym, postanowiliśmy z grupą ludzi z całego świata spotkać się tam, gdzie wszystkim było najbliżej, czyli w mieście miast, w Konstantynopolu. Narzuciliśmy sobie temat "Granice", nad którym pracowaliśmy przez trzy miesiące. Stambuł, miasto ulokowane na granicy dwóch kontynentów, jest fenomenalnym miejscem do ich badania. Mnie fascynowało dotarcie do momentu, w którym ciało da mi odpór. Sprawdzałem to, powtarzając przez 20 minut tekst Jima Morrisona "Break on through to the other side" i wykonując równocześnie pewne wyczerpujące akrobacje.

I przebił się pan na drugą stronę?

- Na pierwszym spektaklu straciłem przytomność. Obudziłem się w połowie następnej sceny, więc przeszedłem granicę swojej fizyczności. To było bardzo rozwijające doświadczenie dla nas, aktorów. Robiliśmy teatr pochodzący nie z analizy, tylko z działania fizycznego.

Co miał z waszych przekroczeń widz?

- Naszym celem nie było przekraczanie granic, tylko zarysowanie ich, przyglądanie się im z różnych perspektyw. Pracowaliśmy w czasie największych protestów przeciwko Erdoganowi, wracaliśmy z prób w goglach, bo na ulicach rozpylano gaz łzawiący, i krztusiliśmy się gazem pieprzowym. Ludzie płakali, kiedy mówiliśmy im w różnych językach "Mury" Kawafisa. To bardzo piękny tekst.

I bardzo polityczny:

Nie myśląc, co mi czynią, bez wstydu i litości

zbudowali dokoła mnie mury wysokie,

wielkie.

I teraz siedzę tu, i męczę się

w beznadziejności,

i o niczym już innym nie myśli umysł żarty

przez mękę

Kiedy wznosili mury, czemuż byłem uległy?

Przecież miałem tam w świecie do zrobienia

tak wiele.

Lecz żadne głosy murarzy do uszu mych

nie dobiegły.

Nie uchwyciłem tej chwili, gdy mnie

od świata odcięli.

Ale nie robiliśmy spektaklu politycznego. Nie badaliśmy granic cenzury, ale miłości, geograficzne i językowe. Mówiłem tekst po grecku, wiedziałem, co znaczy, ale nie miałem do niego bezpośredniego kontaktu. Uczyłem się go jako czystej melodii, pieśni. Zastanawiałem się, czy można poczuć tekst, nie mając dostępu do jego znaczenia semantycznego. Można.

I czuł pan, że robi coś ważnego, ponieważ nakładał się na to moment historyczny?

- Nie chcieliśmy robić nic specjalnie "ważnego". Chcieliśmy robić coś szczerego. W przymiotnik "ważny" jest wpisany koturn.

Jeszcze w szkole teatralnej Jan Klata zatrudnił pana w ważnym wówczas Starym Teatrze, którego był dyrektorem. Rola, którą zagrał pan w jego najnowszej "Matce Joannie od Aniołów", krytyk teatralny i mój redakcyjny kolega Witek uznał za wybitną. Jest pan aktorem Klaty?

- Byłem aktorem Starego Teatru Jana Klaty. Niedawno połączyliśmy z jego żoną kropki naszych życiorysów i okazało się, że kiedy miałem sześć lat, widzieli mnie w teatrze w Białymstoku. Grałem Małego Księcia. Można powiedzieć, że obchodzę dwudziestolecie pracy artystycznej.

Co się przez ten czas zdarzyło?

- Chodziłem do szkoły, interesowałem się teatrem, należałem do kółka teatralnego, jednego, drugiego, dostałem się do krakowskiej szkoły teatralnej, studiowałem, grałem w spektaklu Anny Augustynowicz, Jan Klata mnie zobaczył i zatrudnił, Stary Teatr się rozpadł, a ja przeniosłem się do Nowego Teatru.

Nie rozpadł, bo wciąż działa. Nie odnajdywał się pan w nim?

- Świetnie się w nim odnajdywałem, ale odszedłem, ponieważ jego dyrektorem został Marek Mikos - obsadzony przez ministra Glińskiego, na którego wizje artystyczne nie mogłem dać zgody. I uważam, że to jest skandal, że ten człowiek został dyrektorem i do dziś nim jest. Dlatego przeniosłem się do Nowego, który bardzo mnie interesował i był kolejnym krokiem w moim rozwoju.

Daniel, bohater "Bożego Ciała", też stanął przed podobnym wyborem - racja kontra władza. Co was łączy?

- Jest bezkompromisowy, bo nie ma nic do stracenia. Zaryzykował wszystko, kiedy na przepustce z poprawczaka wszedł w rolę księdza. Wie, że to, co robi, i tak wyjdzie na jaw, więc robi to, co uważa za dobre. I tyle.

Miał pan sześć lat i zagrał Małego Księcia. I wierzy pan w te wszystkie opowieści, że "najważniejsze jest niewidoczne", że "kochać należy sercem"

- i że jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś. Tak, absolutnie. To proste i ładne zdania, które we mnie zapuściły ziarno.

Jak pan rozumie to zdanie: jesteś na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś?

- Dosłownie.

Czyli jest pan zdecydowanym monogamistą?

- Tak. Monogamia daje mi poczucie bezpieczeństwa, bo możemy na sobie polegać, poznajemy się w tej codzienności pełniej, rozwijamy w relacji, jesteśmy siebie ciekawi i dla siebie. Moja dziewczyna jest wspaniałą kobietą, jestem bardzo wdzięczny, że ze mną jest. Dlaczego miałbym potrzebować czegoś więcej?

W pana wieku chyba nie potrzebuje się jeszcze osobności

- Przez rok mieszkaliśmy we trójkę na 17 metrach kwadratowych i uważaliśmy, że jest świetnie, mimo że przydałaby nam się kuchnia, a nie aneks kuchenny z dwoma palnikami, bo lubimy gotować. Fajnie jest też mieć stół, ale wówczas to, co mieliśmy, było dobre. Wystarczało nam łóżko, biurko, posłanie dla psa i my.

A biblioteka?

- Moje książki były wtedy u kolegi taty, ale odkąd wynajęliśmy od znajomych większe mieszkanie, mam je ze sobą.

Biblioteki, jak wyczytałam u lewicowego publicysty, przynależą do dóbr burżuazji. Biedacy mają czytniki, bo nie mają dużych mieszkań na regały z książkami.

- Kindle są drogie. Poza tym muszę trzymać książkę w rękach, czuć, jak pachnie. Lubię zapach starej celulozy. Romantyczne, prawda?

To jaka książka pana wykoleiła?

- Hermann Hesse i jego "Narcyz i Złotousty". To rzecz o przemianie młodego człowieka, o szukaniu sensu, więc kiedy czytałem ją w liceum, była dla mnie ważna. Nie pamiętam cytatów, ale emocje, jakie mi towarzyszyły i jakie we mnie zostały. Wiadomo, licealne fascynacje. Ale na maksa mnie wykoleił Bruno Schulz, król polskiej literatury, któremu dorównywał w poezji tylko Leśmian. Ilekroć jestem za granicą i proszą mnie, bym powiedział coś po polsku, to mówię: "W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszałamiających dni letnich. Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek".

Ostatnio zdjąłem go z półki i zacząłem czytać mojej partnerce.

Na głos, do snu?

- Tak. Czytamy sobie nasze ważne książki. Włączyliśmy "Sanatorium pod Klepsydrą" Hasa ze zdjęciami dziadka Piotrka Sobocińskiego, który robił zdjęcia w "Bożym Ciele". I to, jak ten film działa na ludzi, jest gigantyczną zasługą Piotrka i jego oka. To, co robi, to najpiękniejsza i najtrudniejsza robota, której widz nie zauważa. Piotr patrzy na nas czule, pięknie i z głębokim rozumieniem postaci.

Daniel zmienił pana?

- Wręcz przeciwnie, utwierdził w przeczuciach a propos miłości, wybaczania, akceptacji drugiego człowieka i nieoceniania go.

Czyli mógłby pan wygłosić podobne kwestie, jakie on wygłasza w błocie przed tartakiem? Że jesteśmy chciwi na przykład?

- Mógłbym. Staram się nie ulegać konsumpcjonizmowi. Nie kupuję nowych ubrań. Te spodnie kupiłem ze dwa lata temu, buty i skarpetki dostałem, bluza jest po znajomym, płaszcz z planu filmowego, a plecak od rodziców.

Skąd to?

- Kiedy próbujemy z dziewczyną zaparkować samochód, co nie jest proste, i w końcu znajdujemy miejsce, zastanawiam się, czy jednak nie powinniśmy poszukać miejsca lepszego. Moja dziewczyna mówi wówczas: "Bartosz, to jest wystarczająco dobre". Wystarczająco. Na tym możemy poprzestać. I tę filozofię staramy się przenosić na życie. Po co więcej? Wystarczy.

A pompowanie ego przez szukanie gorszych od siebie?

- Też tego nie mam, co jest zasługą rodziców. Ilekroć przychodziłem i mówiłem: "A pani w szkole to, a ten kolega tamto", to zadawali pytanie: "A co zrobiłeś w tej sytuacji?". Strasznie mnie to denerwowało, bo jako jedynak chciałem mieć od nich bezkrytyczne wsparcie, a oni zamiast tego dociekali. Nie byłem w porządku, do czego się nie przyznawałem, tylko zamykałem się w pokoju i gryzłem, że nie do końca byłem tak wspaniały, jak chciałbym siebie widzieć. Dlatego staram się nie oceniać innych, bo wiem, że to, co o nich myślę, nie musi być prawdą, a i ja nie jestem idealny.

Ma pan wrażenie, że ten film może być czytany jak kazanie w kościele?

- Wolałbym, by był traktowany jak przypowieść, którą można dowolnie interpretować. Kiedy chodziłem jeszcze do kościoła, to wolałem biblijne przypowieści niż późniejsze kazanie księdza, który tłumaczył ludziom, co mają myśleć.

Co widzowie, którzy nie znają polskich realiów, odnajdują w "Bożym Ciele"?

- Niektórzy pytają, czy atakujemy małe społeczności albo polski Kościół katolicki, co nie jest prawdą. Bo siłą tej historii, formy, w jaką została ubrana, jest to, że nie jest portretem Polski czy przygranicznej społeczności na obrzeżach Polski. Film rezonuje za granicą, bo oddaje relacje w każdej umownej społeczności, w której pojawia się problem. Ból i ludzie powiązani ze sobą próbują sobie z nimi poradzić, wskazując winnych, nienawidząc ich i wykluczając spośród siebie.

Stado może cię zbawić, wykluczyć albo zagonić w róg jak zwierzę. Jak czytać zakończenie tej historii?

- Po swojemu. Nie dam kluczy. Wyrzuciłem je do Białki.

Ale to dramat jest czy może niekoniecznie?

- To życie.

***

Bartosz Bielenia - ur. w 1992 r., aktor teatralny i filmowy. Ostatnio odtwórca głównej roli w "Bożym Ciele" w reżyserii Jana Komasy i księdza Suryna w spektaklu "Matka Joanna od Aniołów" w warszawskim Nowym Teatrze. Mieszka w Warszawie. Laureat Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji