Artykuły

Reflektorem po scenach

"Tango - Na pełnym morzu" Sławomira Mrożka w reż. Krzysztofa Babickiego z Teatru Miejskiego w Gdyni na Darze Pomorza; "Śmierć komiwojażera" Arthura Millera w reż. Radka Stępnia i "Pan Schuster kupuje ulicę" Ulrike Syhy w reż. Tomasza Cymermana w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku oraz "Siła przyzwyczajenia" Thomasa Bernharda w reż. André Hübner-Ochodlo w Teatrze Atelier w Sopocie. Pisze Alina Kietrys w Autografie.

Na Darze Pomorza w Gdyni - "Tango - Na pełnym morzu"

Wydaje się, że pęd ku dramaturgii Sławomira Mrożka w polskich teatrach przygasł. Głośno bywa wtedy, jeśli pojawia się taki spektakl jak "Tango" w Narodowym w Warszawie, które wyreżyserował Jarocki. Czyżby teatry dobrowolnie rezygnowały z Mrożka, bo się zestarzał i treści z "Policji", "Indyka", czy "Rzeźni" już tak nie nęcą? Jeszcze "Emigranci" i "Tango" cieszą się jakąś estymą. Dobre i to, bo wydaje się, że dzisiaj brak pomysłu na Mrożka.

Z tym większą radością oglądałam "Tango - Na pełnym morzu" zrealizowane na żaglowcu "Dar Pomorza". Teatr Miejski im. Gombrowicza w Gdyni udowodnił, że należy grać Mrożka, bo można go odczytywać w nowych kontekstach. I zrobił to reżyser Krzysztof Babicki, dyrektor artystyczny gdyńskiej sceny.

Krytyka już nie raz pisała, że "Tango" można porównać z "Weselem". Tango błyszczy i dzisiaj, szczególnie, gdy reżyser wnikliwie potraktuje tekst Mrożka i jeszcze uzupełni go mądrze, ale bez modnych w polskim teatrze dopisków własnych. Babicki w tekst "Tanga" wprowadził komedię filozoficzną o trzech głodomorach na tratwie, czyli wcześniejszą jednoaktówkę Mrożka Na pełnym morzu. Ten pomysł, jak przyznał reżyser, podsunął mu kiedyś sam Mrożek. Mały (przenikliwy w interpretacji Dariusz Szymaniak, uwodzący widza swą bezradną uczciwością), Średni (Rafał Kowal - wyrazisty cwaniaczek) i Gruby (dosadny i bardzo dobrze prowadzący dialog Bogdan Smagacki) - to bohaterowie, którzy dryfują na morzu bez jedzenia, dyskutują zaś o tym, kogo z nich należy zjeść w pierwszej kolejności. W sporach ujawniają się różne "sprawiedliwe" tezy, a najbardziej nękany będzie - rzecz jasna - Mały. Na szczęście pojawi się niespodziewanie Listonoszka (Beata Buczek-Żarnecka, dobrze obsadzona w epizodach) i może to ona zostanie ofiarą?

Jaka jest ta gdyńska realizacja "Tanga - Na pełnym morzu?" Precyzyjna. Łączy stare i nowe w tragikomicznym poplątaniu. Jest przypowieścią i tragikomedią. Rodzina u Mrożka: Babcia, Stomil, Eleonora, Wujek Eugeniusz i wreszcie Ala i Artur to odwołanie do polskiego społeczeństwa. W Tangu, wbrew przyjętym schematom, "awangardowi" są starzy, z którymi walczy zarozumiały Artur, dwudziestopięcioletni konserwatysta. Drażni go beztroska i szyderstwa lewicującego Stomila, jego ojca. W tej roli dosadnie naiwny Grzegorz Wolf. Narasta konflikt starych z młodym, podjudza wuj Eugeniusz rozkochany w przeszłości. Babcia maszeruje na katafalk. A Artur z narzeczoną i matką Eleonorą i tak zostaną stłamszeni przez bezideowego, chamowatego Edka. Tango wuja Eugeniusza z Edkiem poraża. Babicki bardzo dobrze w tym spektaklu czyta Mrożka i za Janem Błońskim, wybitnym znawcą twórczości autora Emigrantów - sugeruje widzom, że nasze ciała żyją w wieku XXI, a dusze niestety w XIX . Panicznie boimy się wszystkiego, co łamie utarte schematy, burzy konwencjonalne porządki. To swoiste opóźnienie, nieumiejętność godzenia się z innością i postępem. I z nowym, i ze starym nam nie po drodze.

Krzysztof Babicki precyzyjnie poprowadził bohaterów dramatu. Nie pozwolił na szarżę, trzymał w cuglach parodię, ironię, surrealistyczny dowcip. Dlatego wynikająca z tego spektaklu aktualna absurdalność egzystencji jest taka przenikliwa, gorzka, śmieszna, ale i zarazem złowroga, bo chamstwo Edka uderzy we wszystkich.

Przestrzeń pod pokładem Daru Pomorza - ciasnota i bliskość - została dobrze wykorzystane przez Marka Brauna. Scenograf znalazł miejsce i na katafalk i na duży stół, na którym siedzą niby kury na grzędzie bohaterowie Na pełnym morzu, albo przy którym dyskutują zawzięcie Artur z Wujem. Muzyka Marka Kuczyńskiego ilustruje napięcia, świetna w finale, po prostu podprowadza zmieniające się nastroje. Kuczyński od lat pracuje z Babickim i widać, że czytają teksty podobnie, a muzyka dopełnia sceniczną przestrzeń.

Ciekawe są kreacje aktorskie. Dobra i wyrazista Babcia - Elżbieta Mrozińska, wystarczająco stara w ruchach (nawet tych przesadnych), marudząca i złośliwa. Z pedantycznym Wujem Eugeniuszem - sprężystym, nienagannym w formie tworzą iście Mrożkowski duet. Eleonora w interpretacji Moniki Babickiej, stonowana, świadoma własnej mieszczańskiej manierki i Stomil, (Grzegorz Wolf (brawa za fantazję! i wyrazistość) - precyzyjnie rozgrywają konflikt pokoleniowy. Maciej Wizner jest Arturem wystarczająco naiwnym, ale i walecznym, a jego konserwatyzm rozśmiesza nawet narzeczoną - filigranową i mądrą Alę (Marta Kadłub). A Edek w interpretacji Szymona Sędrowskiego, to przystojny, pewny siebie chamowaty osiłek, który z przebiegłością prostaka potrafi zawładnąć tą "niepoukładaną" rodziną.

"Tango - Na pełnym morzu" to dobry spektakl z dobrą obsadą. Po "Bankiecie" Gombrowicza w reżyserii Tadeusza Bradeckiego Teatr Miejski w Gdyni udowadnia spektaklem Mrożka, że stać go na ciekawą formę i jej dobrą artystyczną realizację.

W Teatrze Wybrzeże "Śmierć komiwojażera" i "Pan Schuster kupuje ulicę".

Teatr Wybrzeże po raz drugi sięgnął po tekst Arthura Millera. Przed 27 laty Śmierć komiwojażera reżyserował w Gdańsku Feliks Falk. Teraz z innej perspektywy i w innej estetyce odczytał dramat Radek Stępień, reżyser bardzo młodego pokolenia, absolwent UJ i Akademii Teatralnej w Krakowie, uhonorowany niedawno nagrodą im. Leona Schillera. Stępień ma w tym spektaklu dwóch aktorów z poprzedniej realizacji: synów Willy'ego Lomana: Biffa grał Mirosław Baka, a Happy'ego Jarosław Tyrański. W nowej wersji mają inne zadania.

Baka, dość rzadko oglądany ostatnio, gra z wielką klasą. Willy Loman w jego interpretacji to przegrywający życie bankrut, upokorzony przez pracodawcę. A przecież Loman pracy komiwojażera poświecił niemal wszystko, przede wszystkim rodzinę. Stracił zaufanie synów i zawiódł kochającą go i spokojną żonę Lindę - stonowana i bardzo dobra rola Anny Kociarz, wyciszonej, uległej, empatycznej, liczącej z niepokojem brakujące na spłacenie rat pieniądze.

Na niewielkiej scenie Starej Apteki Teatru Wybrzeże Mirosław Baka jest bardzo blisko widzów i przed nimi, a nie tylko przed własną rodziną, "spowiada się" ze swego życia: nieudanego, do czego trudno mu się przyznać i zafałszowanego, które mitycznie kreuje. Operuje półtonami, ze ściśniętą twarzą wyznaje potknięcia. Toczy depresyjna walkę, która jest podróżą w głąb, ciągle nieprawdziwą i zafałszowaną. Rządzą nim strach i niepokój, ale też i frustracja. Nadzieję na lepszy czas w jego życiu pokłada w Biffie - synu, który teoretycznie w tym wściekłym kapitalistycznym świecie powinien sobie lepiej poradzić. Biff jednak z całą szczerością wyznaje, że ten świat nie ceni go wysoko. Więc też będzie żył na kredyt. W roli Biffa świetny Piotr Biedroń. Neurotyczny, niespokojny, który bunt miesza z pokorą, krzyczy z niemocy i milknie z rozpaczy. A Happy - drugi syn jest wyciszonym i nieco infantylnym młodzieńcem, który lubi się zabawić. I który podświadomie idzie w ślady ojca, gubi się. Intersująca jest wycofana narracja Piotra Chysa w tej roli. Mówi niewiele, zachwyca się byle czym. A kiedy z bratem Biffem snują marzenia o potędze i sukcesie, obaj są infantylnie oderwani od rzeczywistości. Dobry duet, psychologicznie wiarygodny, w ciekawej koegzystencji z mitycznym snem ojca. Ważną postacią dramatu jest też brat Willy'ego - w tej roli opanowany i przekonywujący Cezary Rybiński. Współpraca całego zespołu aktorskiego, łącznie z epizodami Marcina Miodka jako pracodawcy Howarda Wagnera, jeżdżącego na dziecinnym rowerku, czy Justyny Bartoszewicz jako pięknej prostytutki, albo Charley'a (Jarosław Tyrański) to także atuty tego spektaklu.

Mieszkanie Lomanów w scenograficznej koncepcji Elizy Gałki jest nędzne, pod sufitem splątane białe kable (sytuacja bez wyjścia?), marna kanapa, telewizor, na którym wyświetlone zostanę zdarzenia z dzieciństwa obu synów, stół w kuchni, krzesła, obłażąca z lakieru lodówka Tak niewiele. Dorobek życia? A w drugiej części puste już ściany, sekwencje pointowane tylko światłem. Radek Stępień przemodelował ostatnią scenę. Zatem, czy śmierć komiwojażera nastąpi, czy nie? Poruszająca jest ciemność, która pochłonie bohatera.

Stępień z dramaturgiem Konradem Hetlem uszanowali tekst Millera. I to jest wartość. Śmierć komiwojażera w Teatrze Wybrzeże została uznana za jedno z najciekawszych przedstawień mijającego sezonu. Słusznie.

Nieudana prapremiera sztuki Ulrike Syhy

Bardzo rzadko w dobrym teatrze (Wybrzeże) irytuje mnie przedstawienie. Ale tym razem "Pan Schuster kupuje ulicę" Ulrike Syhy w przekładzie Iwony Uberman również na scenie Starej Apteki jest po prostu artystycznym nieporozumieniem. Reżyser Tomasz Cymerman nie jest nowicjuszem, a z dramaturgiem Michałem Kurkowskim stworzyli spektakl przekombinowany, który nie tylko męczy i bez sensu eksploatuje aktorów, ale też gubi istotę dramatu. Autorka jest dość ekscentryczna, swoimi tekstami chce rzucić wyzwanie scenom. Jej dramaty obecne w teatrach już od blisko dwudziestu lat są różnie przyjmowane. Przyczyny artystycznych klęsk doszukiwali się krytycy w nieudolnych reżyserach i w strukturze tekstu. I choć Ulrike Syha należy do pokolenia Mariusa Mayenburga czy Lukasa Bärfussa to jej dramaty nie zrobiły scenicznej kariery. Zarzucano tekstom "nieznośny rozwlekły realizm", który "bombarduje małą, sto razy już widzianą i opowiadaną monotonią".

Te opinie nie ułatwiły pracy realizatorom polskiej prapremiery. Rodzina Schusterów - dobrze sytuowana, z klasy średniej, o liberalno-lewicujących poglądach - prowadzi wygodne i dostatnie życie. Nie podejmuje żadnych działań, lecz czekają na dobry los. Żyje w wygodnym, odizolowanym świecie, koncentruje się na własnych potrzebach i neurozach. Swoista idylla? Do czasu. Siedemdziesięcioletnia matka Pani Schuster (w tej roli bardzo przekonująca, naiwna ale i zaczepna Joanna Kreft-Baka) potrafi wywołać niezłą awanturę. Ta Teściowa ma w sobie dość ognia, by potrząsnąć niby uporządkowanym, uładzonym rodzinnym grajdołem, w którym ideały dawno legły w gruzach. Najbardziej drażni Teściową brak zaangażowania u córki i zięcia. Pani Schuster z panem Schusterem żyją "w układzie", więc zdrady żony nie dziwią męża. Pan Schuster zajmuje się pisaniem szmirowatych kryminałów i choć ma ochotę, nie jest w stanie nawet zdradzić żony z opiekunką dzieci. Tę opiekunkę z wdziękiem i sugestywnie zagrała Justyna Bartoszewicz; ona też jest quasi narratorką spektaklu. Role Kreft-Baki i Bartoszewicz są tu godne uwagi. I to by było na tyle. Bo reżyser - razem ze scenografem Michałem Korchowcem - tak zajął się aranżacją przestrzeni, iż zapomniał, że spektakl to jednak treść, jakieś idee, które przekazują aktorzy. Robert Ninkiewicz jako Pan Schuster jest nijaki, a przecież w spektaklu ta postać też przeżywa dramat. Schuster wie, że za płotem jest inny świat, ale co z tego, skoro na drodze stoi "cholerna rodzina". Tapla się w sadzawce, zachęca do gry w Monopoly, coś tam wykrzykuje, bełkocze, ale jaki jest, kim jest - trudno dociec. Szkoda dobrego aktora na taki eksperyment. Żona Schustera - Katarzyna Kaźmierczak jest mdła, nijaka i mało powabna. Wprost trudno uwierzyć, że interesują się nią inni mężczyźni. Jej. kwestie nic nie znaczą w spektaklu, mogłaby spokojnie nic nie mówić. A Szwagierka - Magda Boć obleczona w czarną obcisłą suknię bardziej demonstruje kształty niż dramat postaci. Dla niej rodzina jest źródłem cierpień, ale co z tego, skoro najważniejsze w przedstawieniu jest, by rymsnąć z wdziękiem w wodę i naciągnąć mokrą suknię na głowę, bo biust godny jest pokazania. Nieznośne to.

Symultanicznie prowadzona akcja w dwóch przestrzeniach sceny zaciera tekst Ulrike Syhy. Widać to nowa moda w teatrze. Niech mówią razem, za chwilę i tak nikt nie będzie widział, o co chodzi. Reżyser Tomasz Cymerman pewnie też nie bardzo wiedział, po co robi takie widowisko. Muzyka Polpo Motel, nie tylko "eklektroniczna" (określenie samych muzyków) - bardzo zdolnej Olgi Mysłowskiej, śpiewaczki, autorki tekstów piosenek oraz Daniela Pigońskiego, który ma za sobą niejedną realizację teatralną - brzmiała dobrze i dała szansę Justynie Bartoszewicz na dobre wykonanie protest-songu.

I jeszcze słowo o scenografii. Poza sadzawką, w której wszyscy co jakiś czas siedzą, stoją albo leżą, na scenie króluje wielki wentylator czy fragment jakiegoś radarowego urządzenia, które przysłoniło widzom w dalszych rzędach połowę sceny. Raz w czasie całego spektaklu poruszyła się ta monstrualna maszyna, ale nie wywiała nudy i nie podciągnęła przedstawienia. A woda w sadzawce zniszczyła szpilki pań i namoczyła oczywiście kostiumy. Realizatorzy spektaklu po premierze ścigali buty, by wejść do wody i ładnie ukłonić się widzom. Nie wiem, czy ta woda ich obmyła.

"Siła przyzwyczajenia" Thomasa Bernharda w Teatrze Atelier

André Hübner-Ochodlo, szef artystyczny letniego Teatru Atelier w Sopocie, zgodnie z 30-letnią tradycją reżyseruje jeden premierowy spektakl. Zazwyczaj jest to przedstawienie trudne, pełne istotnych dylematów do rozstrzygnięcia. Tak jest i tym razem. Na afiszu Siła przyzwyczajenia. Cyrk egzystencjalny Thomasa Bernharda, austriackiego pisarza, "słynna komedia, która jest tragedią". Czterej cyrkowi artyści Żongler, Błazen, Pogromca i Wnuczka-akrobatka poddawani są tresurze przez dyrektora cyrku Caribaldiego. Cyrk nie gromadzi tłumów, bo czasy świetności ma już za sobą, raczej przychodzą do niego przypadkowi widzowie, ale Caribaldi - Michał Kula chce, by wszystko co robią, było absolutnie perfekcyjne. Katuje więc cyrkowców nie tylko na arenie, ale również po występach. Pasją dyrektora jest gra na wiolonczeli, więc tworzy kwintet smyczkowy, który w efekcie ma wykonać Schubertowskiego Pstrąga. Pogromca (Adam Hutyra) ma zagrać na fortepianie, Wnuczka- (Sylwia Oksiuta-Warmus) na altówce, Żongler (Waldemar Cudzik) na skrzypcach a Błazen (Bartosz Kopeć) na kontrabasie. Dzieki ćwiczeniom ćwiczeniami maja dojść do perfekcyjnego wykonania. Dyrektor tyran znęca się nad artystami. Akrobatka-Wnuczka ma być uległa nie tylko muzycznie. Pogromca ma być posłuszny, tchórzliwy Błazen, którego Ochodlo Hübner obdarza jeszcze wschodnim akcentem, ma bać się świata, który go otacza, bo przemoc musi dosięgać takich jak on, którzy przyszli nie wiadomo skąd i po co. A Żongler będzie próbował się dostosować. Michał Kula jako dyrektor cyrku jest wystarczająco odrażający, miota się w niemocy własnej, syczy kiedy go cyrkowcy nie słuchają. Piłuje tę swoją wiolonczelę z furią. Pstrąg Schuberta nie będzie perfekcyjny. Na scenie wszyscy wpisują się w formułę dręczenia. Bardzo ciekawie prowadzi rolę Sylwia Oksiuta-Warmus: od nieśmiałej Wnuczki po pełną furii i szaleństwa kobietę z pełnym rozpaczy tańcem upokorzonej i zniewolonej. Również Błazen Bartosza Kopcia porusza. Lęk, nieśmiałość, pokora nieszanowanego człowieka w wielkim błazeńskim kostiumie napawa widza autentycznym współczuciem. Reżyser tworzy przygnębiające, ale i surrealistyczne widowisko. Tłamszeni cyrkowcy, krzywdzą się nawzajem, ale też poddają Dyrektorowi. Każda ich próba ucieczki, choćby tylko w głąb siebie, rozjusza Caribaldiego. Ma ambicje despoty, który dla zaplanowanego efektu jest w stanie poświęcić wszystko i każdego. Pogoń za doskonałością staje się manią prześladowczą - zniszczy jego i ludzi wokół. Siła przyzwyczajenia. Cyrk egzystencjalny to spektakl podszyty ironią i wart uwagi.

---

Na zdjęciu: "Śmierć komiwojażera", Teatr Wybrzeże

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji