Artykuły

Ewa, która zostaje

Takie wiadomości przychodzą do mnie w drodze. Teraz też tak było: miałem wyciszony telefon, więc dopiero gdy wyjąłem go, by sprawdzić, ile jeszcze mam czasu do przesiadki, zobaczyłem ikonę esemesa. Otworzyłem. Trzy słowa. "Ewa Guderian umarła". Świat się na chwilę zatrzymał, a kiedy ruszył ponownie, nie był już taki sam, choć ludzie przebiegający ruchliwą ulicą w międzyświąteczny piątek nic o tym nie wiedzieli. Mówi się o takich wiadomościach, że "spadł na nas bolesny cios". To banał, ale tym razem - precyzyjny. Jakby ktoś z całej siły walnął cię w splot słoneczny.

Reszta jest milczeniem. I jeśli opowiadam to swoje, to tylko dlatego, że wiem, jak wielu ludzi przeżyło podobne chwile. Dla wielu ludzi śmierć Ewy Guderian-Czaplińskiej drugiego dnia nowego roku była prawdziwym bolesnym ciosem, sprawiającym, że już żadne życzenia pomyślności i szczęścia, jakie zwyczajowo się składa, nie miały szans się spełnić i brzmiały jak drwina.

Czytam noty, które pojawiły się w Internecie (nie mogąc wyjść z gniewnego zdumienia, że na stronach "e-teatralnych" taka cisza i obojętność), i widzę, jak na naszych oczach śmierć pracuje, opakowując człowieka formułkami typu "znała polski i poznański teatr od podszewki" i wymienianiem tytułów książek, zajmowanych stanowisk. Wiem, wiem - trudno, by było inaczej, i trzeba być wdzięcznym, że "zwykłe" media, dostające setki i tysiące informacji, wybrały i tę. Ale my, którzyśmy Ewę znali, nie możemy na tym poprzestać, bo przecież wiemy, że jeśli te notki zobaczyła, to roześmiała się w głos swoim zaraźliwym śmiechem. Już widzę, jak czyta o tej podszewce i oczy jej rozbłyskują przenikliwą radością - ciepłą i ironiczną jednocześnie.

Bolesność ciosu, który poczuliśmy na początku stycznia, nie polegała tylko na tym, że bardzo przedwcześnie odeszła nasza Przyjaciółka, badaczka, która miała mnóstwo planów, intelektualistka, której talenty, wiedza, przenikliwość, cudowna inteligencja i dar widzenia złożoności spraw, mogły jeszcze tak wielu oświecić i tak wiele wspaniałych owoców przynieść. To wszystko też, ale ten ból wynikał przede wszystkim z tego, że Ewa była uosobieniem życia i jego radości. Była nim do tego stopnia, że pisanie "była" wydaje się w ogóle niemożliwe. Ewie przynależy czas teraźniejszy. Energia, radość, otwartość na ludzi, życzliwość - wszystkie te słowa nie są w stanie oddać tego niezwykłego promieniowania, którego mogliśmy doświadczać i które nam zabrano.

Oczywiście - coś z tego zostało w jej przenikliwych tekstach, w tych niemal niewiarygodnych, precyzyjnych analizach i interpretacjach, które bez żadnego popisywania się swoją odkrywczością, dzięki energii myślenia, rozwijającego się w ruchu dynamicznym i chirurgicznym zarazem, odsłaniały coraz to kolejne warstwy tego, czemu się przyglądała. I kiedy już wydawało się, że powiedziała wszystko, co powiedzieć się dało, Ewa robiła jeszcze jeden krok i dopiero wtedy okazywało się, że to, co naprawdę miała do powiedzenia, stanowiło rewelację, odkrycie tak oczywiście przekonujące, że siadaliśmy z otwartymi ustami, zastanawiając się, jak sami na to wcześniej nie wpadliśmy. A kiedy się jej potem mówiło, jakie to niesamowite, uśmiechała się jak mała dziewczynka, która zrobiła psikusa i teraz trochę jej głupio, że ktoś zauważył.

Zupełnie niedawno znów czytałem jej analizę dwóch zaledwie i na dodatek zachowanych tylko w czarno-białych reprodukcjach projektów teatralnych Teresy Żarnowerówny. I znów wpadłem w ten sam zachwyt, w jaki wprawiła mnie, gdy słuchałem jej wystąpienia w czasie konferencji awangardowej w Instytucie Teatralnym. Opublikowaliśmy to potem w angielskim tomie o przestrzeniach awangardy Europy Środkowo-Wschodniej, ale polska wersja jest zdecydowanie lepsza i mam nadzieję, że kiedyś się ten tekst po polsku też ukaże. Bo wtedy ci, którzy Ewy nie znali, będą mogli zobaczyć, jaka inteligencja ożywiała te błyszczące oczy.

Ale nawet w najznakomitszych tekstach nie zachowało się to, co było tak dla niej ważne: współbycie w myśleniu, gotowość do zobaczenia innej perspektywy, autentyczna pełna pasji ciekawość cudzego zdania. Dzięki tym cechom Ewa była jedną z niewielu znanych mi osób, o których można bez wahania i zastrzeżeń powiedzieć: człowiek dialogu, człowiek spotkania. I jeszcze dzięki czemuś: dzięki wierności własnemu zdaniu i umiejętności jego spokojnego i jasnego formułowania. Zazdrościłem jej tego, bo między podatnością na cudze argumenty i ślepym uporem przy swoim, Ewa potrafiła znaleźć zupełnie niedostępy mi balans, sprawiający, że pozostawała wierna sobie, a jednocześnie otwarta na cudze argumenty. Wiele lat temu, chyba zaraz po tym, jak się poznaliśmy, prowadziłem z nią w Teatrze Polskim w Poznaniu warsztaty dla studentów i nie mogłem wyjść z podziwu, jak cudownie towarzyszy im nie jako "mentorka", ale jako bardziej uważna, bardziej doświadczona w podobnych wędrówkach przewodniczka, gotowa zarazem natychmiast skręcić z wyznaczonego szlaku, gdy osoba, którą prowadzi, przekona ją, że warto.

Mówi się czasem "piekielna inteligencja". Ewa miała anielską. Równie precyzyjną i olśniewającą, ale zarazem przepojoną radosnym dążeniem do tego, by świat i ludzie byli tacy, jak na to zasługują - piękni i szczęśliwi. Radosna miłość, której uosobieniem była w moich oczach ta drobna kobieta, nie polegała na jakiejś czułostkowości, roztkliwianiu się, czy - nie daj Boże - naiwnym idealizowaniu świata. Ewa widziała rzeczy jasno i gdy trzeba było, jasno mówiła, z czym się nie zgadza, a co odrzucała - realizowała w praktyce (stąd jej legendarny w środowisku radykalny weganizm, który tyle razy sprawiał jej kłopoty w "normalnych" restauracjach). Była bezkompromisowa, ale jednocześnie nigdy nie zdarzyło mi się widzieć jej agresywną, nawet kiedy - jak każdy - miewała gorszy humor. Nie pamiętam też Ewy narzekającej. Pamiętam - śmiejącą się w głos z tego, co wydawało jej się głupie i złe. Jej anielska inteligencja była inteligencją śmiechu. Jej śmiech był życiem - jego może najpełniejszym i najpiękniejszym objawem.

Kiedy dowiedziałem się o jej śmierci, przypomniałem sobie najpierw nasze ostatnie spotkanie - w październiku, gdy wydawało się, że okrutna choroba ustąpiła, a Ewa z właściwą sobie szczerością i prostotą rozbijała naszą nieporadność i niepewność (udawać, że wszystko u niej normalnie? pytać? przyznawać się do troski i obaw?). Ale zaraz potem przyszły inne wspomnienia. Ewa jako liderka jurorskiej wyprawy w poszukiwaniu whisky w łódzkiej knajpie - z notesikiem, w którym zapisywała, jaki gatunek próbowała i jakie doznania się z tym wiązały. Ewa wychodząca z (niedobrego zresztą) przedstawienia, bo nie mogła znieść zapachu grillowanego na scenie "mięska". Ewa szukająca w hotelowej restauracji wegańskiego mleka do kawy i zachwycona tym, że nie musiała tłumaczyć kelnerce, o co jej chodzi. Ewa biegająca rankiem po parku w Radziejowicach ku zdumieniu ledwo przebudzonych mieszkańców. Zawsze uśmiechnięta.

Bronią śmierci są formuły. Bronią życia pamięć i uśmiech. Formuły mówią, że Ewa była. Uśmiech jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji