Artykuły

Ile jest człowieka w Polaku

- Jeśli ktoś zagra kilka głównych ról i nie jest rozpoznawany na ulicy, to znaczy, że się do tego zawodu nie nadaje - mówi warszawski aktor DANIEL OLBRYCHSKI.

Barbara Hollender: Gwiazda. To określenie towarzyszy panu od wczesnej młodości. Co to właściwie znaczy być gwiazdą?

DANIEL OLBRYCHSKI: Gwiazdą się nie jest, gwiazdą się bywa. Na przykład na festiwalach. A na co dzień zawód aktora to ciężka harówka. Tyle że z pewną pozycją, ma się klimatyzowaną przyczepę, krzesełko z nazwiskiem i odpowiednią gażę.

No, ale na świecie to jest też 20 mln dolarów za rolę, tłum paparazzich, rezydencje w Bel-Air albo Malibu, ochroniarze. A u nas?

Widzi pani sama: rozmawiamy w Mięćmierzu, w mojej chałupie, której nie zamieniłbym na żadną willę w Beverly Hills. Mam tutaj Wisłę, na łące pasą się konie, a jak wyjdę na rynek w Kazimierzu, to ludzie się do mnie uśmiechają i czasem jakaś dziewczynka podbiegnie, prosząc o autograf, i jeszcze dla mamy, a nawet babci.

Dla pokolenia dzisiejszych babć i matek rzeczywiście był pan ważnym artystą. Aktorem - w kinie Wajdy, w teatrze Hanuszkiewicza. Jak to się właściwie stało, że jako 19-latek trafił pan na plan "Popiołów"?

Początkowo Rafała miał zagrać Romek Wilhelmi, a Krzysztofa Cedrę - Zbyszek Cybulski. Ale Wajda obejrzał "Wojnę i pokój" Bondarczuka i słysząc z ust 40-letniego Tichonowa zdanie: "Życie mamy już za sobą", pomyślał, że ono brzmiałoby zupełnie inaczej w ustach 19-latka. Chciał pokazać, jak chłopcy, niemal dzieci, przedwcześnie stają się dojrzałymi, zgorzkniałymi mężczyznami. No i znalazł mnie w szkole teatralnej.

Po tej kreacji nazywano pana następcą Zbyszka Cybulskiego i Jamesa Deana.

To się stało poza mną, bo nigdy ich nie naśladowałem. Bohaterami mojej młodości byli aktorzy z westernów. Buntowników, takich jak Brando, Dean, Montgomery Clift, poznałem później. Ale okazało się, że podświadomie grałem jak oni. Kiedy Andrzej Wajda i scenograf Jerzy Szeski zaprowadzili mnie na "Olbrzyma" z Deanem, zobaczyłem na ekranie brata. Chłopaka, który patrzy spode łba i gra - jak ja to mówię - "tu się śmieje, a tu leje".

To znaczy?

Pamiętam taki Disneyowski film "200 mil do domu" o psie i kocie. Jezu, jak te zwierzęta grały! Pies reprezentował solidną szkołę aktorską Stanisławskiego. Nikt nie miał wątpliwości, co czuje i czego chce. Kot był zagadką. Nie wiadomo było, co myśli. Pamiętam scenę, w której polował na rybkę. Siedział zaczajony, a potem - jakby oszukując kamerzystę i widzów - podrapał się i nagle zanurzył łapę w wodzie. Według szkoły psa grali Wayne czy Lancaster. A Brando, Dean, McQueen byli jak kot. W Polsce przypominał ich Zbyszek Cybulski. W "Popiele i diamencie", w scenie miłosnej z Krzyżewską, cały czas szukał śrubki do pistoletu. To było coś zupełnie nowego. Nikt tego nie uczył w szkołach. I ja intuicyjnie tak właśnie grałem.

No i stał się pan gwiazdą. Moskwa, Cannes. Michałkow, Bondarczuk, Sophia Loren, Kirk Douglas. Nie dostał pan zawrotu głowy?

Nie, uważałem, że tak miało być. Miałem zakodowane we krwi, że chcę być sławny. Każdy sportowiec czy aktor musi tego chcieć.

Nie wierzy pan aktorom, którzy mówią, że nie zależy im na popularności?

Nie, to kokieteria. Jeśli ktoś zagra kilka głównych ról i nie jest rozpoznawalny na ulicy, to znaczy, że się do tego zawodu nie nadaje. Mnie od dzieciństwa imponowali sportowcy, dzięki którym Polska w smutnych czasach sowieckiego komunizmu słuchała Mazurka Dąbrowskiego. A jak jeszcze nasi kolarze wygrywali z radzieckimi, szczęścia było co niemiara. Moimi idolami byli zwycięzcy wyścigu pokoju, igrzysk olimpijskich, mistrzostw Europy. Marzyłem, że będę jak oni. Najlepszy, popularny, kochany przez ludzi.

Jakie było to gwiazdorstwo w Polsce Ludowej?

Takie jak cała PRL. Mieszkałem w M-2 i może tylko trochę łatwiej dostawałem papier toaletowy. Gwiazdy zarabiały tyle samo, a - jeśli były młode - to nawet mniej niż nieznani aktorzy, którzy statystowali w 60 filmach. Bo miało być "sprawiedliwie". Grając Gucia w "Ślubach panieńskich", Beniowskiego i Hamleta, byłem w teatrze na dole finansowej drabinki. Mierzyłem się z monologiem "Być albo nie być", a gażę dostawałem niższą niż halabardzista - aktor o 30-letnim stażu. Za rolę Kmicica, przy której zajęty byłem przez półtora roku, zarobiłem 1,5 tysiąca dolarów, mając już wtedy najwyższą stawkę aktorską za dzień zdjęciowy - 1440 zł. Choć prawdą jest, że to wówczas była nauczycielska pensja. Butelka wódki kosztowała 1,5 dolara. No i żyło się.

Ale znani aktorzy chałturzyli...

Jeździłem po całym kraju, do domów kultury, empików. Tam w półtorej godziny zarabiałem równowartość pensji w teatrze. Ale niech pani tego nie nazywa chałturą. Mówiłem, jak mnie wbijano w "Panu Wołodyjowskim" na pal, ale też zawsze miałem przygotowanych kilka wierszy Norwida. I nigdy nie zapomnę tej wsłuchanej w każde słowo widowni.

Nie chcę apologizować czasów socjalizmu, czy jednak dzisiaj młodzież na spotkaniu chciałaby słuchać Norwida?

Oczywiście, że tak. Czasem jeszcze mam takie spotkania. Opowiadam o dzieciach, wnukach i kolegach - wielkich gwiazdach kina europejskiego, a potem mówię: "No, chyba już się znudziliście plotkami, to posłuchajcie Norwida albo Tuwima". I okazuje się, że dziadkowie i ich wnukowie słuchają dokładnie z takim samym napięciem i wzruszeniem.

Kiedy zawód aktora cieszył się wyższym prestiżem - w Peerelu czy dzisiaj?

W czasach komunizmu mieliśmy inną pozycję, bo wszystko było aluzją. Ledwo zaczynałem recytować Norwida, Mickiewicza, Wyspiańskiego, już stawałem się bojownikiem o wolność. Lechoń, Tuwim - podobnie. "Chmury nad nami rozpal w łunę, uderz nam w serca złotym dzwonem..." - ta modlitwa z "Kwiatów polskich" towarzyszyła wszystkim wielkim wydarzeniom "Solidarności". Cokolwiek zaczynaliśmy mówić - ja, Maja Komorowska, Zapasiewicz, Kolberger, Holoubek - wszystko rymowało się z potrzebą wolności i prawdy, z gorzką refleksją nad polskim losem i charakterem. Kiedy Leszek Herdegen w 1956 roku grał Hamleta, najważniejszym zdaniem było: "Dania jest więzieniem". Gdy ja grałem Hamleta w 1970 roku, recenzenci pisali, że w mojej interpretacji pobrzmiewają ballady Dylana i łomot gitar elektrycznych paryskiej Dzielnicy Łacińskiej. Bo to było po Marcu '68 i moje pokolenie w buncie duńskiego księcia odnajdywało swój bunt. Ale powiem coś, co może panią zdziwi. Gdybym teraz ruszył w Polskę, znów recytowałbym Norwida: "Jesteśmy wielkim narodem, ale żadnym społeczeństwem". "Polak w Polaku jest olbrzym, a obywatel karzeł". "Jesteśmy wielkim sztandarem narodowym".

Tylko czy dzisiaj ludzie na te słowa czekają?

Jeśli nie czekają, to dobrze. Znaczy, że znormalnieliśmy. Chwała Bogu, że nie budzą dreszczy strofy "Do matki Polki" czy "Do przyjaciół Moskali". Ale też myślę, że obecny rząd może przywrócić dobre czasy dla satyryków, poetów i artystów. Bracia Kaczyńscy są na świetnej drodze do tego, by znów zintegrować społeczeństwo. Tym razem przeciwko pysze, żądzy władzy i niekompetencji politycznej. Przeciwko brakowi moralności pozwalającemu utworzyć koalicję polityczną z ludźmi, na których ciążą wyroki. Przeciwko patriotyzmowi w kostiumie antysemityzmu i antyeuropejskości. Dochodzimy do paranoi. Liga Polskich Rodzin do końca upierała się przeciwko wejściu Polski do Unii, zdradzając nasze narodowe interesy. I raptem jej lider ma kształtować postawy młodzieży. Naprawdę, przychodzi znakomity czas dla twórców politycznych kabaretów.

Mówi pan o polityce. I tak sobie pomyślałam, że nigdy pan nie kandydował na radnego czy posła, ale jako aktor zawsze był pan jej blisko, popierając KOR, podpisując listy w obronie robotników i protesty przeciwko stanowi wojennemu, chodząc na procesy "Solidarności", działając w komitecie przy kościele Świętego Marcina. To obowiązek człowieka o znanej twarzy?

Uważałem, że moje nazwisko było tam potrzebne.

Nie bał się pan represji, tego, że nie dostanie pan roli, albo że nie wypuszczą pana za granicę?

Od 1976 roku miałem szlaban w telewizji Szczepańskiego. I co z tego? Uważałem, że moja obecność w telewizji nie ma takiego znaczenia, jak to, że robotnicy dowiedzą się, że stoi za nimi ich aktor - Rafał Olbromski, Kmicic. W Sierpniu '80 byłem w stoczni. Dlatego z wielkim trudem dostałem potem paszport do ZSRR. Ale kiedy w Gdańsku stanął pomnik grudnia, Wałęsa zaproponował mi czytanie apelu poległych. Nie tylko ze względu na dobrą dykcję.

Byli artyści, którzy nie podpisywali protestów, uważając, że ważniejsze jest, by mogli kręcić filmy czy wydawać książki.

Ja nie spekulowałem. Zresztą, przyzwyczaiłem się do ograniczeń. W komunizmie i tak byliśmy niewolnikami systemu. Mój paszport leżał w Filmie Polskim lub Pagarcie. Nie byłem panem własnego życia. Jak dostawałem propozycję z Zachodu, to zawsze najpierw jakiś ubek czytał scenariusz i decydował, czy mogę zagrać.

Stracił pan w ten sposób ważną rolę?

Co najmniej kilkanaście. W pierwszej połowie lat 70., kiedy pojawiłem się na Zachodzie z filmami Wajdy, reżyserzy europejscy zaczęli mnie szukać. I trafili na mur. Po latach dowiedziałem się, że Bertolucci chciał mi zaoferować rolę w "XX wieku" - miałem grać obok De Niro. Odmówiono Schlöndorffowi - "moją" partię zagrał Mathias Habich. Nie pozwolono mi wystąpić w "Reds", boby się to nie spodobało Rosjanom. Do "Blaszanego bębenka" też nie chciano mnie wypuścić. Ale wtedy byłem już tak zdeterminowany, że chciałem wydostać się na plan choćby przez zieloną granicę. W końcu pozwolili. Ale miałem 30 lat, a w tym wieku już było w Europie kilku wspaniałych aktorów.

Kilka filmów z pana udziałem, m.in. właśnie "Blaszany bębenek" czy szwajcarskie "Diagonal du fou", dostało Oscara. Nigdy nie chciał pan wyjechać do mekki aktorów - Hollywoodu?

Namawiało mnie do tego wielu ludzi, z Kirkiem Douglasem na czele. Gdybym się na to zdecydował, może byłbym w innym miejscu. Ale nie przemawia przeze mnie gorycz. Bo czy wtedy zagrałbym Kmicica, czy wystąpiłbym w filmach Wajdy, czy trafiłbym na taki okres Adama Hanuszkiewicza?

Ale w stanie wojennym wyjechał pan jednak na kilka lat do Paryża.

Gdy podpisałem umowę z producentem "Pstrąga" Loseya, interweniowało w mojej sprawie francuskie Ministerstwo Kultury, a że byłem dość niewygodny, polskie władze dały mi paszport. Zacisnąłem zęby i postanowiłem sobie udowodnić, że na Zachodzie utrzymam siebie i rodzinę na dobrym poziomie. I udało się. Stałem się jednym z lepiej opłacanych aktorów europejskich. Zwracali się do mnie reżyserzy z całego świata. Grałem po kilka ról rocznie - we Francji, Włoszech, w Niemczech. Pracowałem z Giraldim, Bologninim, siostrami Commencini, Lelouchem, Margarettą von Trottą. Udzielałem wywiadów w pismach wielu krajów, tylko nigdy nie zwrócił się do mnie żaden dziennikarz z Polski.

Ale jak tylko stan wojenny zelżał, wrócił pan do kraju.

W 1985 roku. Odmówiłem wtedy Brookowi, żeby w Polsce zagrać w "Cydzie", a dyspozycyjny krytyk napisał, że Olbrychski zapomniał polskiej mowy. Bez komentarza. Nie oddałem polskiego paszportu, nie wystąpiłem nawet o drugie obywatelstwo - francuskie, choć poruszałem się po świecie z ogromnym trudem. Z polskimi dokumentami, chcąc jechać do Brukseli czy Genewy, musiałem odstać swoje w konsulacie. To było udręczenie. Ale nie przewidując jeszcze upadku systemu, tak właśnie chciałem postąpić.

Nie żałuje pan tej decyzji? Polscy reżyserzy nie mają panu zbyt wiele do zaproponowania, pana gwiazda przygasa.

Na szczęście są nie tylko polscy reżyserzy. Jeden z pani kolegów napisał w "Rzeczpospolitej" artykuł, w którym wyznał, że wychował się na moich filmach. Ale wyciągnął dziwne wnioski. Stwierdził, że ostatnio coś się ze mną stało. A ja dawno nie byłem w tak dobrej formie. Życzę wszystkim kolegom, żeby starzeli się tak jak ja. Natomiast niedobrze ma się polska kinematografia. Proszę zobaczyć, co ma do zaoferowania takim aktorom, jak Janda, Fronczewski, Zapasiewicz, Zamachowski, Linda. Niezwykle utalentowana młodzież ma szansę pokazania się tylko w serialach. Ja na szczęście mam się dobrze. Dzwonią Schlöndorff, Michałkow, Jose Dayan. Gdybym był zdany na to, co mi oferuje mój kraj, nie nakarmiłbym nawet moich koni.

Źle się pan z tym czuje?

Źle. Bo jednak najlepiej potrafię grać po polsku. Ale nie mam w sobie goryczy. Raczej zdumienie. No bo, co mam zrobić? Sam mam sobie pisać, sam się reżyserować, jak Clint Eastwood?

A może to właśnie naturalny los aktorski? Kino kocha młodość.

Każde pokolenie musi mieć własnych idoli. Rówieśników, którzy mają podobne marzenia. I to jest zrozumiałe. Ale przecież mój przyjaciel Gerard Depardieu jest we Francji potrzebny jak powietrze. Gra u młodych reżyserów, więcej: promuje im filmy. Tłumaczenie tego polskim piekiełkiem to banał. Pani i pani koledzy powinni się nad tym profesjonalnie zastanowić. Potwierdza się raz jeszcze, że bardzo trudno być prorokiem między swymi.

Czasem gra pan w sitcomach i telenowelach. Wypada to robić poważnemu aktorowi?

Oczywiście, że tak. Sam się tam wpraszam. Rozmawiam z producentem, mówię: "Bardzo mi się podobacie. Chętnie bym coś u was zrobił, jeśli dam radę grać tak śmiesznie jak artyści w "13 posterunku", "Niani" czy "Daleko od noszy".

Pan żartuje?

Nie. Uważam, że telenowele i seriale są dzisiaj wybawieniem dla aktorskiego zawodu. Gdyby ich nie było, nikt by się już do szkół teatralnych nie garnął. Poznałem aktorską młodzież, w "Królu Learze" grali obok mnie Shejbalówna, Wnuk, Sadowski, Grochowska, Garlicki. Zaproponowałem rolę Zakościelnemu, ale nie mógł pogodzić swoich filmowych zajęć z próbami. To fantastyczni młodzi ludzie.

Co pan sobie myśli, obserwując ich telewizyjną popularność i ich kariery?

Trochę im współczuję, że los nie daje im się sprawdzić poza małym ekranem. Nie mają szansy grać Hamleta i Beniowskiego, nie ma dla nich wielkich ról w kinie. Ciągle jednak mam nadzieję, że coś się w polskiej kulturze zmieni. Z bólem powiem, że Polacy potrafią cudownie walczyć o wolność. Również sztuką. Ale odzwyczailiśmy się od normalnego życia. Czesi sobie z tym radzą znacznie lepiej. My nie potrafimy tworzyć w okresach stabilizacji. A kiedy pojawia się coś interesującego, nie umiemy ani się tym zachwycić, ani tego wypromować. Cóż, życzę sobie i młodym ludziom z sitcomów, by twórcy i krytyka zauważyli w końcu ich talenty.

A pan sam wystąpiłby w 200 odcinkach?

Jeśli w ciekawych, to czemu nie. Podjąłem taką próbę, gram starego boksera w serialu "Dwie strony medalu". I ciągle czekam na ważną rolę w polskim kinie.

Złośliwi twierdzili, że tnąc szablą na wystawie Uklańskiego w Zachęcie, chciał pan zwrócić na siebie uwagę.

Prawie nikt mego gestu nie zrozumiał. Obwołano mnie kabotynem, obsypano inwektywami. W prasie rozpętały się dyskusje o antysemityzmie, sztuce, wszystkim. A mnie chodziło tylko o jedno: chciałem przypomnieć, że moja twarz jest moją własnością i użycie jej bez mojej zgody poza kontekstem filmu jest naruszeniem prawa. Inaczej musiałbym się procesować latami.

A kiedy pana zdjęcia publikują kolorowe pisma, to się pan nie denerwuje?

Denerwuję się, gdy te publikacje zbyt głęboko naruszają moją prywatność albo krzywdzą moich najbliższych. Jednak w innym wypadku - godzę się na to. Choć też nie zawsze. Woli pani, żebym dał w zęby czy wytoczył proces niemoralnemu naczelnemu dziennika "Fakt" za uwłaczające mi bzdury, które pozwolił opublikować niedawno?

Kiedyś opowiadał mi pan o cenie, jaką płaci się za aktorstwo i granie na własnych nerwach: o piciu, życiu na walizkach, rozbitych rodzinach. Jak pan dzisiaj myśli, warto było?

Los za mnie wybrał aktorstwo i to był wybór optymalny. Mam poczucie, że nie zmarnowałem talentu. Że umiałem i umiem się rozwijać. Że osiągnąłem sukces. Mam poczucie satysfakcji i spełnienia. A jednocześnie sporo pokory, bo wiem, ile wysiłku trzeba włożyć, żeby cokolwiek zdobyć. I jak łatwo to potem stracić.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że czas leci szybko. Za szybko. Jako aktor boi się pan jego upływu?

Nie jako aktor, ale jako człowiek. Żal mi, że biegnie tak szybko. Każde następne dziesięciolecie życia zdaje się być krótsze. Lubię mieszkać na wsi, zajmować się przyziemnymi rzeczami, oczyścić konia, patrzeć, jak rosną wnuki. Wtedy mam takie ułudne wrażenie, że hamuję tempo życia. Bo kiedy gnam z festiwalu na festiwal, z planu na plan, z samolotu do samolotu, to wszystko się ze sobą zlewa. Ale nawet to życie - spokojne, codzienne, przyziemne - w moim wieku wcale nie zatrzymuje czasu. Dla pięciolatka rok to 1/5 życia. W gimnazjum cztery lata to była epoka. Czym dzisiaj są cztery lata? Wydaje mi się, że wczoraj wchodziliśmy w trzecie tysiąclecie. A to było sześć lat temu. Ale ten smutek jest częścią naszej egzystencji. Nie ma się nad czym użalać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji