Artykuły

"Zawisza czarny" na pięciolinii i na palecie

"ZAWISZA CZARNY" Juliusza Słowackiego we wrocławskim Teatrze Rozmaitości - to śmiały gest i twórcza ambicja. Ten dramat z pośmiertnej teka poety został właściwie w proszku: szkice, urywki, luki i dwie redakcje. Inna sprawa, że w tym "niedopoczęciu" są czarnoksięskie uroki wiersza i magnetyzm wielkiej poezji. I to może istotnie prowokować ludzi teatru. Podnietą staje się oporność tekstu, który trzeba zaatakować wyobraźnią, temperamentem, logiką inscenizacyjną.

Jako pierwsze i podstawowe zadanie nasunęła się inscenizatorowi wrocławskiego "Zawiszy Czarnego", Andrzejowi Witkowskiemu, konieczność skomponowania całości z luźnych scen. Trzeba było tę czynność przeprowadzić z uwagą napiętą i ześrodkowaną na wymaganiach teatralnych, które są pełne rygorów i uwarunkowane przez sprany nader konkretne, po prostu techniczne. Zrozumiałe, że zawsze i każdy teatr miałby te same kłopoty z "Zawiszą Czarnym". Toteż grywa się go bardzo rzadko. Zazwyczaj sankcjonuje to powiedzenie: "skórka nie starczy za wyprawę". Z drugiej jednak strony istnieje dosyć rozpowszechnione przekonanie, że tekst jako substrakt teatralny bywa taki, jakim go zrobi teatr: dobry, jeżeli zrobi dobrze, zły, jeżeli zrobi źle. Scena i aktor nadają własny sens tekstom, bo je przenoszą w inny wymiar. Teatr Rozmaitości stanął przed dylematem: "Zawisza Czarny" - to wspaniała poezja, ale pod względem teatralnym tabula rasa. Prosty wniosek, że mnóstwo z nim roboty dla inscenizatora, reżysera, scenografa i aktorów. Bo pominąwszy wszelkie inne zwykłe trudy przedstawienia - zwiększone tutaj przez ambitny wybór materiału - dołączył się nadto brak gotowego tekstu. To w sumie dawało teatrowi duże szanse wysiłku twórczego. I te szanse zostały wykorzystane. Otrzymaliśmy przedstawienie rzeczywiście niezwykłe, je-ino z takich, które się liczą jako ważny fakt w kronikach teatralnych. Dyrektor Adolf Chronicki chlubnie się do nich wpisał śmiałą decyzją repertuarową.

Zastanawiano się, dlaczego akurat "Zawisza Czarny"? To przecież utwór zdekompletowany, zarzucony przez autora. Są inne - lepsze, bardziej reprezentacyjne. Współtwórca układu dramaturgicznego, Lesław Eustachiewicz, tłumaczy w programie, że "strumień historii polskiej płynął od Grunwaldu do Cecory, od dworzyszcza Sanockich do zamku Kossakowskich"..., że "jesteśmy w żywym ogniu współczesności". To są ciekawe myśli towarzyszące lekturze Zawiszy Czarnego". Nie ma w nich jednak odpowiedzi na pytanie sceptyków co do samego wyboru. I ta odpowiedź jest zbędna, jeżeli przedstawienie było dobre. Teatr ma swoje własne prawa doboru. Składa się na nie obok właściwości tekstu wiele innych czynników. Tkwią one w nastrojach, temperamentach, usposobieniach zespołu, w aurze, w klimacie danego teatru. Ich harmonijne zgranie przynosi w efekcie udane widowisko. A wrocławski "Zawisza Czarny" jest takim niewątpliwie. Zharmonizowały się w nim osobowości reżysera (Andrzej Witkowski), scenografa (Piotr Potworowski) i interpretatora muzycznego (Ryszard Bukowski).

Filologia literacka zbyt daleko posuwa u nas swoje pretensje w sferze teatralnej. To nieporozumienie. Gdy autor zapisał swe dzieło w pakcie teatrowi, musi się z tym pogodzić, że mu je całkiem odmienią. Dzieło pisane (obiekt filologii literackiej) i dzieło wystawione (obiekt filologii teatralnej) - to dwa różne byty. Załamywanie rąk, że w "Zawiszy Czarnym" przetasowano obie redakcje, mieszając fragmenty z końca z fragmentami z początku, jest pozostałością nałogów czytelnika, które zamącają sąd widza. Inscenizatorzy opracowali dramat Słowackiego według zasad filologii teatralnej (celował w niej Horzyca). I widz chwyta wyśmienicie ich intencje. Zrekonstruowaną przez zestawienie wielu partii utworu akcję przyjmuje ze szczerym przejęciem, czego dowód w hucznych oklaskach i w zasłuchaniu podczas całego przedstawienia. Sprawa dla niego jest prosta i wzruszająca. Świetny polski rycerz, wzór prawości i cnót chrześcijańskich, dręczy się, że pod Grunwaldem kopytami bojowego rumaka zdeptał krzyż. Powiadają nawet, że pogrążył się w niejakim szaleństwie. Ma go uleczyć pobyt na dworze Laury, która się w nim rozkochała; Ale Zawisza - to polski książę niezłomny. Odtrąca od siebie pragnienie szczęścia osobistego. Opuszcza Laurę. Udaje się na wędrówkę. Szuka śmierci w walce z Turkami, żeby odkupić pohańbienie krzyża w bitwie pod Grunwaldem. Trawiąca Słowackiego nostalgia przepala również Zawiszę. I to chyba najbardziej wzrusza widownię. Ilekroć Adolf Chronicki (Zawisza Czarny) wypowiada ją w cudownych wierszach, czuć, jak przez ciszę zasłuchania biegnie prąd zbiorowych emocji:

Niechże więc ma moje słowo

Ta ziemska... chociaż nie wieczna

Ojczyzna moja serdeczna

Teatr uprościł treść dramatu, wywikłał ją z komplikacji nagromadzonych u Słowackiego. Były tam przecież i motywy awanturnicze, i orientalizm, i reminiscencje trubadurskie, i walka z Mickiewiczem ucieleśnionym w Litwinie - Jagielle. To wszystko skreślił ołówek twórców widowiska. Rzecz zawarła się w sprawie Zawiszy. Wieloplanową akcję zredukowano do jednego planu. To była żmudna robota i wykonano ją solidnie. Zrekonstruowany dramat odznacza się wyrazistością.

Reżyseria Andrzeja Witkowskiego posiada swój własny interesujący profil. Jest on wy cieniowany przez znaczną kulturę literacką. Witkowski odnosi się do obiektu reżyserii z lekkim chłodkiem, co jest szczególnie ważne we Wrocławiu, gdzie często i zbyt dużo stawia się na temperament lub na pełną zgubnego wdzięku nonszalancką improwizację. Reżyseria Witkowskiego - to suma przemyśleń. Jak w każdym przemyśleniu, tak również tutaj tkwi ziarno dyskusyjności. -Znowu zaleta korzystna dla środowiska teatralnego, w którym dopuszczalność wielu rozbieżności sądów jest minimalna, bo ujęcia reżyserskie są albo tak arbitralnie zdecydowane, że po co "gadać", albo tak niezdecydowane, że wszyscy mogą "gadać" na własne tematy. Witkowski stawia zespół przed problemem, a nie przed objawieniem i naświetla go wielostronnie. To analityk, który pozwala wątpić i dociekać. Myślę, że argumenty z tego arsenału zawsze do niego trafiają, co powinno być płodne w pracy z aktorem.

Cóż dostrzegam w jego "Zawiszy Czarnym"? Klasykę o paranteli bliskiej dawnej szkole, gdy aktor skąpiąc gestów i ruchów siłę wyrazu lokował w samej wypowiedzi tekstu. Wiersz Słowackiego został w tym przedstawieniu wypracowany i om to panuje nad innymi elementami. Ruch, gest, mimika zeszły na margines. Zawisza nieraz podchodzi do rampy i mówi wprost do publiczności, jakby zapomniał o sytuacjach i kolizjach na scenie. Tekst zabrzmiał solenną recytacyjnością z interludiami w gadulstwie Głupca i w szachrajskich kombinacjach cesarza Zygmunta. W tych miejscach solenność ustąpiła miejsca charakterystyczności. W ogóle Witkowski, dając tak przemyślane i twórcze przedstawienie, postawił bardziej na wielką poezję "Zawiszy Czarnego" niż na charaktery i sytuacje. Skoro istnieje antypowieść, antydramat, antymateria - to niech mi tu wolno będzie użyć terminu antypostaciowość. Zawisza, Jagiełło, Laura, Manduła, Gniewosz oraz inni - to nie postacie, to jakby kolekcja instrumentów, za pośrednictwem których działa poezja. I to jest mocna koncepcja. Widz ją chłonnie odbiera. Wynika z niej propozycja teatru, w którym, uporządkowana przez zamysł reżyserski polifonia dialogów Sita je się partyturą muzyczną. Jej piana, allegra, fortissima odbijają się natychmiastowymi refleksami we wrażliwości audytorium. Odbijają się dzięki sprawnej dyrygenturze. Można by powiedzieć, że "Zawisza Czarny" w tej reżyserii dostał się na pięciolinię.

Moje zastrzeżenia? Zdałoby się obfitsze operowanie dysonansowością. Ileżby przybyło ekspresji dramatycznej, gdyby przy tej subtelnej koncepcji wizyjno - muzycznej stosować mocniejsze kontrasty. Wyrazić w szybszych zmianach tempa ascetyzm i powagę Zawiszy obok zalotności Laury, ukrytej pasji Manduły, polonizmów Gniewosza itd. Więcej zróżnicowania w tempie, w akcentacji, więcej spięć dysonansowych, gdyż czasem rytualne largo ciągnie się zbyt długo. Poza tym chór. Słowacki wypunktował go dokładnie. Witkowski rozdzielił jego strofy między Głupca i Mandułę. Tego nie rozumiem. Wyrwani raptem z akcji, wsparci o ramę proscenium - deklamują. Mogę przypuszczać, że tak wzięło odwet niedawne obcowanie z epickością Brechta ("Dobry człowiek z Seczuanu"). Chór w "Zawiszy Czarnym", rozbrzmiewający echami helleńskimi, jest czynnikiem nieodzownym i to szczególnie nieodzownym w koncepcji Witkowskiego. Przysporzyłby on wiele pięknych rejestrów jego teatralnej partyturze.

Piotr Potworowski wynalazł w swojej scenografii chyba najbliższy odpowiednik wizyjności Słowackiego. Ogołocił scenę z ciężkich brył architektonicznych. Wstawił tylko lekkie rekwizyty: fotel, podest, kadłub dębu. To wszystko, co zaczerpnął z trójwymiarowości. Głębię sceny zapełniają bowiem zmienne plansze malarskie pulsujące światłem. One żyją i z nich się rodzą wizje: pobojowisko Grunwaldzkie, zamek Laury, jakiś wygon polny z mistycznie płomieniejącym niebem. Ustawiczny przepływ kształtów, świateł, rytmów kolorytu. To jest wizyjność i kosmiczność poezji Słowackiego w doskonałym przekładzie na język malarstwa. Rzadko kiedy spotyka się taką harmonię scenografii z dziełem, któremu służy.

Muzykę Ryszarda Bukowskiego wchłania to widowisko jak gąbka wchłania wilgoć. Jej dozy są skrupulatnie obliczone. Wsiąkają w tekst bez reszty. Każda kropla tej muzyki jest ilustracyjnie klarowna. Takt, wyborną funkcjonalność i lapidarność wniósł kompozytor do zespołu wartości, które "Zawiszę Czarnego" kwalifikują do czołówki najlepszych przedstawień Wrocławia. Żeby skromnie przemilczeć tzw. "skalę krajową".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji