Artykuły

Sens bezsensu

Ambicją Teatru Współczesnego jest prezentowanie publiczności stołecznej sztuk współczesnych, które zdobywają sobie rozgłos w świecie. Tym należy tłumaczyć chęć wystawienia utworów Ionesco, Behana i Pintera, tym także tłumaczy się próba ukazania sztuki piszącego po francusku Libańczyka, GEORGES'A SCHEHADE.

"HISTORIĘ VASCO" wystawił przed kilku laty w Paryżu Jean Louis Barrault, któremu Schehade zawdzięcza w znacznej mierze swą sławę. Po "Historii Vasco" sukces odniosły jego "Fiołki", poświęcone walce przeciw niebezpieczeństwu atomowej zagłady, zaś przed kilkoma zaledwie tygodniami wystawił Barrault w Theatre de France, w sali Odeonu, jego nową sztukę "Podróż".

Na czym polega oryginalność tego zjawiska, któremu na Imię Schehade? Wydaje mi się, że na dość niecodziennym i harmonijnym zespoleniu kilku nurtów współczesnej dramaturgii. Można bez trudu odnaleźć w "Historii Vasco" elementy wywodzące się z niemieckiego ekspresjonizmu, z dramaturgii epickiej typu Brechta, Dürrenmatta i Frischa. Są one jednak zaprawione u niego abstrakcyjnym humorem i poetyką surrealistów. Pod niejednym względem "Historia Vasco" bliska jest "Nosorożcowi" Ionesco. Nawet postacie bohaterów obydwu sztuk mają cechy wspólne. Ale jest w tej sztuce jeszcze coś. To chyba śródziemnomorska liryka, opromieniona słońcem Bejrutu, Marsylii i miast prowansalskich czy hiszpańskich. Wyraźnie słyszę w "Historii Vasco" echa poezji Garcii Lorki. Taki jest ten Schehade rozłożony na czynniki pierwsze, ciekawy, niejednolity, a jednak oryginalny w tym stopie, jaki powstał z różnych elementów.

A jaka jest sztuka? Zaczyna się raczej niedobrze. Wóz, jak z "Matki Courage", niesamowite kruki, las, noc, czarny kapitan September, zwariowany uczony Cezar i jego ruda córka, bardzo piękna i ponętna, ani słowa. Do tego dziwny sen, muzyczne krakanie, hałas, zgiełk, szum, wizg. Nie bardzo wiadomo, o co tu chodzi, a właściwie prawie zupełnie nie wiadomo. Dopiero powoli odwija się z absurdalnego opakowania istotny sens sztuki. A ten nie jest wcale taki głupi. Oto mały fryzjer Vasco z Sosso lęka się wojny, nie chce wziąć w niej udziału. A jednak to on właśnie potrzebny jest generałowi Miradorowi, tylko on może wykonać najważniejsze zadanie bojowe. Mirador nie ma zaufania do bohaterów. Nie mają poczucia rzeczywistości. Dlatego zamierza powierzyć misję, od której zależy zwycięstwo, właśnie tylko tchórzowi. Nie znajdzie zaś chyba konsekwentniejszego od Vasco.

Na tym pomyśle fabularnym opiera Schehade antywojenną i antymilitarystyczną myśl sztuki. Ujawnia ją za pośrednictwem chaplinowskiej postaci małego, lirycznego fryzjera. I oto jeszcze jeden rodowód tej sztuki. Jakże bardzo przypomina on chwilami Charliego. Ale jest w "Historii Vasco" nowy, własny ton. To absurdalny dowcip, doprowadzona do ostatecznych granic logika bezsensu. To co było u różnych pisarzy dawniej pustą igraszką słowną zostało tu (podobnie i jak w "Nosorożcu") użyte bardzo celowo, dla wyrażenia bardzo konkretnej myśli.

Schehade nie szuka społecznych, ekonomicznych przyczyn wojen. Nie zdaje sobie sprawy, że kres wojnom może położyć zmiana ustroju społecznego, wyplenienie i wykarczowanie klasowych korzeni zła. W tym tkwi oczywiście słabość I ograniczoność jego sztuki. Rozprawia się natomiast z mitem fałszywego bohaterstwa i bohaterszczyzny.

Przedstawienie warszawskie ma sporo zalet. JERZEMU KRECZMAROWI udało się przede wszystkim precyzyjnie odczytać myśl autora. Szczególnie trzeci i czwarty obraz trafiają doskonale do świadomości widzów, są Jasne i przejrzyste. Na wielkie pochwały zasługuje znakomita oprawa plastyczna PIOTRA POTWOROWSKIEGO. Jego dekoracje są wprawdzie raczej dwuwymiarowe, bardzo malarskie, słabsze w konstrukcji, ale niektóre obrazy oddają znakomicie nastrój niesamowitego snu, w Jakim sztuka się rozgrywa. Świetnie skomponowane w kolorach kostiumy, łącznie z śliczną białą plamą parasola Vasco. Trafna Jest takie w nastroju i dźwięku konkretna muzyka ZBIGNIEWA TURSKIEGO.

A wady? Też są, nie można zaprzeczyć. Przede wszystkim tempo. Stanowczo zbyt wolne, szczególnie w pierwszym i ostatnim obrazie. Reżyser zapomniał, że jest to sztuka francuska, napisana lekkim piórem. Nie wolno jej celebrować. Sen musi być tu snem, a nie próbą niby to pogłębionego filozofowania. Zbrakło tym scenom skrzydeł. Może było to także w części winą przekładu, jakby przyciężkiego, choć bardzo wiernego i starannego. Schehade jest poetą. Kazimierz Braun nim nie Jest. To się czuło szczególnie w pierwszej scenie. Nie wszyscy aktorzy utrafili też w konwencję sztuki Schehade. MIECZYSŁAW CZECHOWICZ był w roli kapitana Septembra nazbyt realny i krwisty, za mało w nim było lekkości i dowcipu. Postacie Schehade utkane są z innej materii. TADEUSZ FIJEWSKI odnalazł się dopiero w obrazie czwartym. W obrazie pierwszym był jakiś nieswój, suchy, mało zabawny. BARBARA WRZESIŃSKA ślicznie wyglądała, ruszała się z niezawodnym wdziękiem i była naprawdę w roli Małgosi bardzo poetycka. Może przydałoby się jej trochę przyprawy śmieszności. Myślę, że skoro nie udało się reżyserowi lżej i szybciej poprowadzić obrazu pierwszego i ostatniego (które stanowią ramę przedstawienia) lepiej było znacznie Je skrócić.

Są jednak w tym spektaklu dwie świetne role, o których warto powiedzieć nieco więcej: to WIESŁAW MICHNIKOWSKI w roli tytułowej i ALEKSANDER BARDINI, Jako generał Mirador. Michnikowski, bardzo chaplinowski, z wąsikiem i lirycznym uśmiechem, prawdziwy człowiek z kwiatkiem. Bardini, generał Miradoor, Jak z karykatury, a jednocześnie jak z życia. Miał coś z postaci niemieckich oficerów z monoklem w oku. Jakie tworzył na ekranie niezapomniany Eryk von Strohelm, ale miał jeszcze coś więcej: zamyślenie człowieka, który stojąc na szczycie machiny wojennej wie o niej znacznie więcej od swych podkomendnych, zrozumiał jej bezsens, tragiczny i głupi. Jego monolog, rozmowa z Septembrem i z Vasco, to chyba najlepsze części przedstawienia.

Cóż jeszcze? Kilka pysznych epizodów: STANISŁAWA PERZANOWSKA, wiedźma, jak rzadko, zupełnie inna niż zwykle. TADEUSZ SUROWA, JANUSZ BYLCZYNSKI, STANISŁAW BIELIŃSKI. I duża niespodzianka: TADEUSZ PLUCIŃSKI w bardzo dobrej, charakterystycznej roli sierżanta Caquot. Okazuje się, te Pluciński, to znakomity komik. Trzeba go tylko właściwie obsadzać.

Warto zobaczyć? Na pewno tak. Choć niejedno tu nuży, czy nawet chwilami nudzi, to jednak są fragmenty, które wynagradzają to z nawiązką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji