Artykuły

Żyłem zbyt oszczędnie

- Jerzy Jarocki, mój profesor, powtarzał, że teatr jest jak rodzina - ludzie przypisani do danego miejsca. Nie zmienia się jej co kilka lat, chyba że się człowiek rozwodzi, co nie obywa się bez cierpień - mówi ANDRZEJ MALEC, aktor Teatru Nowego w Warszawie.

Janusz R. Kowalczyk: Jest pan znany jako aktor i wytrawny kucharz. A także nieokiełznany gawędziarz, co okazało się niedawno przy podawaniu przez pana przepisu na żabie udka podczas "Wieczoru rozkosznie francuskiego" w warszawskim Teatrze Nowym. Nie myślał pan o karierze satyryka?

Andrzej Malec : Teraz, kiedy się ocknąłem z sześćdziesiątką na karku? Mówią mi, żebym się nie przejmował, bo świetnie wyglądam. Może dlatego, że żyłem zbyt oszczędnie - nie walczyłem o role w filmach czy serialach - i nie siedzę na pieniądzach? Nawet w teatrze pojawiam się okazjonalnie, choć z przyjemnością. Na wspomnianym wieczorze po raz pierwszy występowałem niereżyserowany. Mówiłem, co chciałem. Nie po to, żeby gadać, tylko z sympatii dla widza. Jako osobnik starej daty uważam, że na czas przedstawienia widz ma zapomnieć o bożym świecie. Tak jak ja, gdy jako student krakowskiej szkoły teatralnej płakałem na "Sędziach" w reżyserii Konrada Swinarskiego, gdy na scenę wchodził Joas. Anna Polony stworzyła kreację światowego formatu. Takich aktorów u nas się nie zapamiętuje. Zna się tych z seriali.

A to coś złego?

Jeśli to udany serial, uwrażliwiający na problemy innych, to nie. Lubię ten o lekarzach, "Na dobre i na złe". Generalnie jednak żyję z teatru, czyli za grosze. Większość polskich aktorów zawsze tak żyła. Jerzy Jarocki, mój profesor, powtarzał, że teatr jest jak rodzina - ludzie przypisani do danego miejsca. Nie zmienia się jej co kilka lat, chyba że się człowiek rozwodzi, co nie obywa się bez cierpień. Rozwiedziono mnie z Teatrem Narodowym, gdy spłonął. Trafiłem do Teatru Na Woli, ale szybko znalazłem się na bruku. Aktorom wystarczy, że kłamią na scenie, więc przeważnie są ludźmi wrażliwymi i szczerymi. Nie mają jednak patentu na mądrość. Ich obecne położenie to tzw. samo życie. Prawdziwa, wielka sztuka nigdy nie utrzymywała się sama z siebie. Zawsze miała sponsora.

Czy jednak aktor udzielający się tylko w wielkiej klasyce nie jest dziś pięknoduchem oderwanym od życia?

Bynajmniej nie potępiam udziału w telewizyjnych produkcjach, bo z czegoś musimy żyć. Ale to nie oznacza, że mamy zapomnieć o "Iliadzie" Homera czy dramatach naszych wieszczów. Wielka światowa literatura, jak i cała licząca się sztuka, powstawała zazwyczaj w biedzie, nędzy, mozole, euforii, szaleństwie. Wychowały się na niej pokolenia. Dlaczego teraz wmawia się nam, że jakiś komercyjny serial czy sitcom to światowe kino? Kiedy Adam Hanuszkiewicz zrobił w Narodowym "Balladynę", krytyka odsądzała go od czci i wiary. A była to najpiękniejsza baśń świata. Pokazana w odmienny, oryginalny sposób. W ostatnich przedstawieniach wszedłem w rolę Filona. Byłem wtedy długowłosy i tak wiotki, że nazywano mnie: człowiek garbata nitka. Grałem głównie umrzyków lub duchy.

Jak Chłopiec w "Czekając na Godota" Becketta...

Tuż po szkole zagrałem tę rolę u Bogdana Hussakowskiego w Tarnowie. W Warszawie Marek Grzesiński wystawił "Godota" w Teatrze Małym. Grałem Lucky'ego. Był stan wojenny, ludzie wychodzili w trakcie przedstawienia, by zdążyć przed godziną policyjną do domu. Kończyliśmy dla dwóch dyżurnych ubeków. Rozparci w pierwszym rzędzie heroicznie trwali do końca. W teatrze było im przynajmniej ciepło.

Bili panu brawo?

Nie. W ogóle nie klaskali. Rok temu bili mi brawo współtowarzysze z oddziału chirurgicznego, prości ludzie: "Panie Andrzeju, dzięki panu poznaliśmy dziwny, niezrozumiały świat" - mówili. Znalazłem się w szpitalu po tym, gdy na rowerze w pełnym rozpędzie wpadłem na mur. Poharatałem głowę, skręciłem kark, połamałem kręgosłup, straciłem mowę. Ręce nadawały się do amputacji. Lekarze dawali mi kilka dni życia. Jeden z nich stwierdził, że jestem jedyną osobą na świecie, która ma serce w d.... Nagle wszystko zaczęło się na mnie goić w tak przedziwny sposób, że nazwali mnie mutantem. Pożegnałem szpital niby Maria Callas, tzn. na łóżku, bo nie mogłem jeszcze chodzić. Dla pacjentów z sali byłem uosobieniem teatru.

Kiedy postanowił pan zostać aktorem?

Studiowałem w Krakowie ekonomię, choć kompletnie jej nie rozumiałem. Z kolegami z różnych uczelni poszedłem kiedyś do Teatru STU na spotkanie z Krzysztofem Jasińskim. Podpowiedział nam, żebyśmy zrobili pantomimę. Wymyśliłem sobie postać Hioba. Ćwiczyłem obok kulturystów, w podziemiach akademika. Nawet przez jakiś czas byłem kulturystą. Jasiński zobaczył mego Hioba. Powiedział, że ludzie ze szkoły teatralnej nie zrobiliby tego lepiej. Przeżyłem wstrząs. Byłem wprawdzie chory na teatr, lecz na aktorów patrzyłem jak na bóstwa.

Po ukończeniu krakowskiej PWST był pan w Tarnowie, skąd szybko trafił pan na narodową scenę. Jakim cudem?

W Tarnowie grałem nieboszczyka w"Lekcji anatomii profesora Tulpa". Leżałem w przepasce na brzuchu, a partnerzy stale łaskotali mnie w stopy. Nie umiałem utrzymać powagi, więc reżyser zlecił mi wyjazd do Narodowego, który miał pracownię odlewów twarzy, by mego bohatera zastąpić po śmierci kukłą. Kiedy mi odlali twarz, wziąłem się na odwagę, by wstąpić do gabinetu Adama Hanuszkiewicza. Wszedłem, usłyszałem, jak mówię: "Panie dyrektorze, czy się mogę do pana zaangażować?". A on na to: "Dlaczego tak późno?". Późno? W Tarnowie byłem niecały rok. Oczywiście nie miałem gdzie mieszkać w Warszawie, ale mu się nie przyznałem.

Zapamiętał pan moment integracji z zespołem Narodowego?

Siedziałem na próbach "Wesela", by w finale wchodzić jako chłop z kosą. Prosiłem wprawdzie dyrektora, żeby mnie zwolnił do filmu "Smuga cienia" Andrzeja Wajdy, bo przeszedłem przez zdjęcia próbne, ale nic nie wskórałem. Tuż przed próbą generalną kolega zrezygnował z roli Widma, bo nie umiał tańczyć walca. Hanuszkiewicz wskazał na mnie. Ująłem kibić Ewy Żukowskiej, która grała Marysię. Nie wiedziałem, co tańczę ani jak, bo na scenie był prawdziwy gwiazdozbiór: Kucówna, Majda, Dykiel, Rowicka, Łapicki, Łomnicki, Machalica, Wardejn, Wichniarz, Ciecierski, Siemion, Kopiczyński, Kolberger. Siedzieli i patrzyli. To była lekcja pokonywania barier. Później usłyszałem: "Patrząc, jak pan to robi, przypomniała mi się moja młodość". A kiedy grający Gospodarza Tadeusz Łomnicki podszedł ze słowami uznania i zachęty, zdało mi się, że zwariowałem. U Adama - obojętnie, czy się grało główną rolę czy epizod - wszystkich było widać na scenie. Magia jego teatru była nieprawdopodobna. Drugiego takiego nie ma już na świecie.

Ale i o pana upomniało się kino?

Dostałem w filmie "Pięć i pół Bladego Józka" Henryka Kluby główną rolę młodego reportera. Trafia on do małego miasteczka terroryzowanego przez gang motocyklowy, któremu szefuje dziewczyna. Film nie wszedł na ekrany, bo okazało się, że oficjalnie takiej młodzieży - panienek lekkich obyczajów, pijaków i narkomanów na harleyach davidsonach - u nas w latach 70. nie było. Cenzura nie popuściła i w skwarne lato, w kożuchach i czapkach, kręciliśmy nowe wersje scen zimowych. To przerosło granice absurdu, które Wiesław Dymny powymyślał jako scenarzysta. Totalnie skancerowany film nie nadawał się do pokazania. Niemniej jednak ze wzruszeniem obejrzałem go niedawno w telewizji, podziwiając wysmakowane zdjęcia Wiesława Zdorta. I pięknych młodych ludzi, choć własnego wyglądu na ekranie nigdy nie akceptowałem. Toteż zdziwiło mnie, kiedy Janusz Morgenstern dał mi rolę w "Trzeba zabić tę miłość". Na planie mówili mi, że jestem polską kopią modnego francuskiego aktora Pierre'a Clementi. Słuchałem i myślałem: na Boga, przecież jesteś z Kielc, tylko nie zwariuj na własny temat. Nikt zresztą nigdy tego podobieństwa nie wykorzystał. Miałem niby urodę francuską, a jak zgoliłem włosy, to okazało się, że... mongolską. Zazwyczaj nie pasowałem.

Pasował pan Bliklemu. Skąd pomysł, by próbować sił jako kucharz?

Z lęku przed biedą. Zacząłem u Bliklego robić kluski. Nie miałem wcześniej zacięcia w tym kierunku. Współczułem mamie i cioci, które gotowały dla całej rodziny. Uważałem, że marnują życie, lepiąc 120 pierogów. Sam na przyjęcie u Jurka Gruzy zrobiłem ich kiedyś 1200. Tak więc moje życie potoczyło się w zupełnie innym kierunku. Kiedy z Bożeną Dykiel pojawiam się niekiedy na małym ekranie, to pokazuję, że gotowanie to nasza pasja. I że wciąż jestem. Po pięciu latach kucharzenia Hanuszkiewicz namówił mnie do powrotu na scenę. Obsadził mnie w roli Markiza de Custina w "Chopinie". Była już najwyższa pora, bo - jak mawiała Lidia Korsakówna - aktor, który przez pięć latach nie stanie na scenie, nie jest już aktorem.

Jak zajęcia aktora i kucharza mają się do życia rodzinnego?

Zawsze marzyłem, żeby mieć najwspanialszą rodzinę, ale mi się nie udało. Pokonały nas prozaiczne nieporozumienia. Syn Piotrek urodził się w stanie wojennym. Nie było nawet pieluszek - niczego. Zmęczeni tą sytuacją nie widzieliśmy przed sobą przyszłości. Byliśmy za młodzi, by przymknąć oczy i przeczekać zły czas. Człowiek nauczony, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, nie lubi zaczynać wszystkiego od nowa. Jeżeli jest rodzina, to próby trzeba nieustannie ponawiać. Bo żyje się nie dla siebie, lecz dla drugiego człowieka.

***

Andrzej Malec w tym tygodniu w serialach: "Tygrysy Europy" (TVP 1, piątek, godz. 17.20), "Czterdziestolatek-dwadzieścia lat później" (TV Polonia, niedziela, godz. 14.05), "Pierwsza miłość" (Polsat, piątek, godz. 14.00, sobota, godz. 6.00, niedziela, godz. 6.00, środa, godz. 19.30, czwartek, godz. 14.00, 19.30, Polsat 2, poniedziałek-czwartek, godz. 12.00, 20.00)

***

Aktorskie ostrogi zdobywał w filmie jeszcze jako student krakowskiej PWST. Po roli w"Pięć i pół Bladego Józka" Kluby wraz z Anną Dymną został zmuszony do powtarzania roku. Rektor Eugeniusz Fulde nie tolerował podopiecznych, którzy wchodzili w zawód przed uzyskaniem dyplomu. Na dalsze propozycje nie mógł się uskarżać. Wkrótce znakomicie partnerował Jadwidze Jankowskiej-Cieślak w "Trzeba zabić tę miłość" Morgensterna. Na scenie debiutował jako Szekspirowski Romeo w tarnowskim Teatrze im. Ludwika Solskiego w 1973 r. Rok później był już w Teatrze Narodowym w Warszawie, często, począwszy od "Wesela", obsadzany w widowiskach Adama Hanuszkiewicza. Do ciekawych spotkań twórczych aktor zalicza też udział w przedstawieniach Helmuta Kajzara. W konsekwencji rozwiązania zespołu po pożarze Narodowego nieoczekiwanie zmienił zawód. Został kucharzem w znanej firmie Blikle. Jego nowe wcielenie chętnie podchwyciła telewizja, pokazując Malca raczącego widzów gawędami o gotowaniu. Od 2000 r. aktor jest ponownie u Hanuszkiewicza w warszawskim Teatrze Nowym. Role filmowe ostatnio zdobywa fortelem. "Co robisz?" - pyta go przypadkowo spotkany reżyser. "Nic. A ty?". "Kręcę film". "I ja w nim nie gram?".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji