Artykuły

Jezus i gadająca gitara

"Jezus przyszedł" Tomasza Mana w reżyserii autora w Teatrze im. Horzycy w Toruniu. Pisze Artur Duda w Teatrze.

Autor i zarazem reżyser konsekwentnie realizuje pomysł na spektakl, w którym mówiące postaci zderzają się z na ogół milczącym Wokalistą grającym na gitarze elektrycznej.

Nie ma chyba nic bardziej niesmacznego niż widok starzejącego się rockmana, który znienacka ogłasza całemu światu swoje nawrócenie. Zdrowie utopił w morzu wódki, fani odpłynęli w siną dal, podobnie jak partnerki, a organizm wysyła jasne sygnały śmiertelności, które budzą lęk - i oto nagle nasz sybaryta-erotoman-celebryta przemawia do tłumu z faryzejskim uśmiechem: "Jezus przyszedł". Mniejsza o nazwiska tej całej rzeszy "nawróconych" medialnie w świecie rzeczywistym.

Przypominają jak jeden mąż Don Juana w kreacji Andrzeja Seweryna ze spektaklu Teatru Telewizji wyreżyserowanego lata temu przez Leszka Wosiewicza. Don Juan-Seweryn wychodził tam z mroków zrujnowanej hali fabrycznej w pełne słońce i rozdawał swoje rzeczy biednym. W tle brzmiała podniosła pieśń sacro polo. "Dziękuję Tobie, o Panie, dziękuję za miłość Twą. / Dzięki za powołanie, które dałeś mi". Brzmiała mi ta pieśń w uszach, kiedy na Scenie na Zapleczu toruńskiego teatru pojawił się w światłach reflektorów główny bohater przedstawienia Tomasza Mana na podstawie tekstu tegoż Tomasza Mana. Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że najpierw zabrzmiały w ciemności dźwięki gitary elektrycznej. Mocno i prawdziwie.

Nie ulega wątpliwości, że autor i zarazem reżyser przedstawienia Jezus przyszedł konsekwentnie realizuje na scenie pomysł na spektakl, w którym mówiące postaci zderzają się z na ogół milczącym Wokalistą grającym na gitarze elektrycznej. Dosyć logicznie w tej roli został obsadzony Grzegorz Wiśniewski, aktor śpiewający (w najlepszym sensie tego określenia), o aparycji dopasowanej do bohatera w kryzysie wieku średniego (rockowy kostium plus nieco rozczochrana czupryna), prywatnie nieco zamknięty w sobie, w zespole toruńskim zajmujący pozycję outsidera. Pewną niespodzianką in plus była jednak dla mnie jego sprawność w dziedzinie rockowego grania. Ma Wiśniewski przecież na koncie spore osiągnięcia w spektaklach muzycznych, gdzie dominowały piosenki poetyckie, na przykład w 2006 roku w duecie z Julią Sobiesiak zrealizowali Między nami z utworami Jacka Kaczmarskiego i Marcina Świetlickiego. Tymczasem w "Jezus przyszedł" Wiśniewski gra na żywo w stylistyce mocno rockowej - momentami thrashmetalowej, momentami bluesowej, rzadziej frywolne nuty country i liryczne brzdąkania. Dźwięki instrumentu elektrycznego nie ilustrują jednak tego, co się dzieje na scenie. Właściwie milczący (na ogół) Wokalista wypowiada się za pomocą gadającej bez przerwy gitary. W strukturze call and response typowej dla wielu gatunków muzyki kościelnej i popularnej.

Kłopot w tym, że postaci, które odwiedzają bohatera na małej scence z kanapą i mikrofonem, są do bólu stereotypowe. Jak przychodzi Menedżerka, to jest bezgranicznie głupia, pazerna na pieniądze, dyspozycyjna (także jako osobista kochanka artysty) i fałszująca we wspólnym śpiewaniu (takie wykonania bluesa jak w występie Mirosławy Sobik powinny być zakazane). Jak do Wokalisty zagląda Matka (grana przez Karinę Krzywicką) - to jest gderającą egoistką, ciągle szukającą życiowego partnera, a syna okłamującą bezceremonialnie, że ma raka. Trzeci będzie Ksiądz (Łukasz Ignasiński) - "nałaźliwy", łasy na pieniądze, rozanielony wizją budowania kościoła na pamiątkę tego, że "Jezus przyszedł" do Wokalisty, oraz marzeniem o tym, że zostanie pochwalony... przez biskupa czy samego papieża. W nieznośnie telenowelowym stylu rozwija się tu wątek rodzinnych powiązań Wokalisty z Księdzem. Oto jego syn, kiedyś porzucony, teraz rzucający się w ramiona "marnotrawnego ojca". Widownię śmieszy epizod księżowskiego napomnienia, aby nawrócony spalił gitarę - narzędzie Szatana i posypał głowę popiołem z tej gitary. Cóż z tego, skoro takich komicznych momentów w spektaklu Mana jest jak na lekarstwo, a całość szeleści papierem, małą wiarygodnością motywacji postaci i płycizną dialogów. Tylko gadająca gitara Grzegorza Wiśniewskiego pozwala dotrwać do końca w ciekawości, dlaczego dramatopisarz i reżyser wystawił nie tylko swój dramat, lecz przede wszystkim nas, widzów, na taką próbę.

Jeśli spektakl ma jakiś jasny punkt, to jest to postać tworzona przez Grzegorza Wiśniewskiego - graniem na instrumencie, ale już nie zawsze graniem roli. Performatywna wiarygodność muzyka bierze wyraźnie górę nad iluzyjną sprawnością aktora. Wokalista pochłonięty grą na gitarze przypomina mi tych kolegów, którzy szamotali się latami sami ze sobą, z nałogami, samotnością, rozpadem osobowości albo przyjaznego świata wokół nich, zamykali się w sobie, nagle znikali. Kilku umarło tragicznie. W średnim wieku. Na drzewie niedaleko rodzinnego domu albo w fotelu we własnym kawalerskim mieszkaniu. Wokalista Wiśniewskiego to właśnie taki średnio stary/młody facet, Piotruś Pan z rock'n'rollową pasją, ale jakby przebudzony ze snu i przerażony pustką, którą odkrył wokół siebie. Pustką, czyli brasem sensu. "Jesteśmy przechodniami, jesteśmy przechodniami" - śpiewa sobie w jednym z epizodów. Z kolei w piosence, która stanowi lejtmotyw spektaklu i przypomina rozpaczliwy song z lat osiemdziesiątych minionego wieku, Wokalista Wiśniewskiego śpiewa o Jezusie-złodzieju, który kradnie sny, głowę, zabiera człowiekowi wszystko.

W przedstawieniu Mana tak często pada słowo "Jezus", że w pewnej chwili chce się krzyknąć: "Zostawcie Jezusa w spokoju!". Zaraz przychodzi jednak refleksja, że to słowo pseudonimuje stan totalnego kryzysu, w którym znalazł się bohater Wiśniewskiego. "Jezus" to właśnie niespodziewane przebudzenie się z życiowej krzątaniny i gadaniny, to Heideggerowska trwoga, odkrycie nicości świata, to "nadryw" Dostojewskiego, ów stan poruszenia nerwów, który stawia człowieka na baczność i kieruje go nieraz ku samozagładzie. "Jezus" to może nawet głos Sokratejskiego daimona, który poderwał Wokalistę do myślenia - wreszcie jakiś głos powiedział mu, że wszystko, co osiągnął, zda się na nic, że ruina jego kariery i życia osobistego odzwierciedla ruinę jego duszy.

Do tej myśli nie doszedłbym w ogóle, puszczając mimo uszu błahość dialogów, gdyby nie postać Kobiety zagranej przez Jolantę Teskę. Na pierwszy rzut oka to stereotypowa bezdomna wariatka z torbami. Okazuje się, że jako jedyna widziała spotkanie Wokalisty z Jezusem w ogrodzie. Wariatka - myślimy sobie.

Sam bohater stwierdził dopiero co, że sobie przyjście Jezusa wymyślił. Aby sprawdzić bliskie sobie osoby, przetestować ich stosunek do siebie. Tymczasem Kobieta w najlepszym monologu toruńskiego przedstawienia wypowiada kojącym głosem diagnozę stanu ducha bohatera. Wreszcie czuć w tym fragmencie dramaturgiczny pazur. Kobieta mówi na pozór o konieczności pielęgnowania ogrodu zaniedbanego przez Wokalistę, wymienia czynności związane z uporządkowaniem drzew, zaleca zabiegi, z łagodnym uśmiechem wzywa do podjęcia koniecznych prac. Pokazując, jak bardzo Wokalista zaniedbał przestrzeń wokół siebie, stopniowo rozwija metaforę ogrodu-duszy. Jak wytrawna terapeutka odsłania analogię pomiędzy zaniedbaniami w przestrzeni prywatnej bohatera a ruiną jego duszy. Wokalista Wiśniewskiego kładzie w końcu głowę na jej ramieniu. Zgadza się zaśpiewać z nią dla Jezusa. Muzyka popularna to jego prywatne, nawet intymne królestwo. Gitara elektryczna to jego niezawodny przyjaciel, kochająca partnerka, użyteczna broń, instrument mierzenia się ze światem. Palce delikatnie przesuwają się po gryfie, a noise układa się w sensowną opowieść o mężczyźnie otaczającym się murami. Skrytym, zamkniętym w sobie. Tylko po co padło wcześniej ze sceny aż tyle słów?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji