Artykuły

Jacek Koman: Temat bycia imigrantem jest mi bliski

- Nawet ta rozpoznawalność, jaką mam w Polsce, już mnie niepokoi. Oddycham z ulgą, jak wysiadam z samolotu w Australii i już nikt nie chce sobie zrobić ze mną selfie - mówi aktor Jacek Koman w rozmowie z Mają Staniszewską w Wysokich Obcasach.

Autorka rozmawiała z Jackiem Komanem w lutym, kiedy Australia zmagała się z niemożliwymi do opanowania pożarami. Kilka dni temu, australijski rząd ogłosił, że po 240 dniach, Australia jest wreszcie wolna od pożarów.

W Warszawie całą noc lało i mimo lutego jest 8 st. na plusie, a jaka pogoda w Melbourne?

- Piękne słońce i ponad 40 st. Mimo że już wieczór, upał nie ustępuje.

Zazdroszczę, ale z drugiej strony to zapewne zła wiadomość ze względu na pożary wciąż pustoszące Australię. Martwimy się nimi.

- I słusznie, bo to dotyczy nas wszystkich, to globalne ocieplenie. Australia jest obecnie na linii frontu. Mam tylko nadzieję, że tutejszy busz się odrodzi. Potrafi odradzać się bardzo szybko, choć to zależy od tego, jak gorący był pożar. Te ostatnie były, niestety, bardzo gorące. Przykro, że zginęło tak dużo zwierząt.

Pan jest bezpieczny?

- W okolicach Melbourne mamy tylko dym, który snuje się, zależnie od wiatru, setkami kilometrów. Momentami robi wrażenie absolutnie apokaliptyczne - czerwone słońce, mgła. To ma swój urok, gdyby nie wiedzieć, skąd się bierze.

Oglądamy to po drugiej stronie świata na bieżąco nie tylko w telewizji, ale w internecie, w tym w mediach społecznościowych, które są negatywnym bohaterem filmu "Sala samobójców. Hejter", w którym pan gra. Korzysta pan z nich?

- W niewielkim stopniu. Nie jestem kompletnym dinozaurem, ale Instagram czy Twitter są poza moim zasięgiem. Najwięcej wiem o Facebooku, ale też go nie używam. Czy są bohaterem negatywnym? Nie wiem. Jak każda potężna rzecz w rękach ludzkich. Nie wiem, czy winić tę rzecz, czy jednak te ręce.

Film pokazuje, że ręce i głowy przede wszystkim.

- Ręce, które klikają, i głowy, i serca, które się w to angażują. Ale broń jest śmiercionośna prawie. A może i nie prawie, w kontekście filmu. Janek Komasa jest jednym z niewielu autorów w kinie, którzy się zajmują potęgą i niebezpieczeństwami, jakie niosą ze sobą nowe technologie.

Główny bohater "Hejtera" pracuje w firmie, która zajmuje się niszczeniem ludzi w sieci.

- Pracuje w filmie PR-owej, ale rzeczywiście w specjalnej komórce, która specjalizuje się w niszczeniu wizerunków ludzi.

I sianiem hejtu. Dotknęło pana kiedyś coś takiego?

- Nie. Jak już wspomniałem, rzadko mam styczność z mediami społecznościowymi, z komentarzami w internecie. Może tam jest cała fala hejtu na mój temat, może słusznie unikam zerkania. Ale wiem, że młodych ludzi, zupełnie zwyczajnych, to dotyka. Bywają atakowani, i to często zupełnie bez powodu - hejtuje się przecież, żeby zabolało. Z niektórych anonimowość wyciąga najgorsze rzeczy. Ktoś taki jak ja, kto nie żyje w tym na co dzień, może powiedzieć: "Nie czytaj, po co tam zaglądasz", ale dla internetowych tubylców kontakt przez internet jest jak pępowina, bez której nie da się żyć.

Pewnie zawsze byli ludzie, którzy o innych myśleli głównie źle, ale nie mieli tuby, przez którą mogli to ogłaszać światu.

- Nie wierzę w ludzi złych. Tylko w warunki, w środowisko. A internet jest bronią potwornego rażenia.

Bohater "Hejtera" zaczyna się zajmować kampanią wyborczą kandydata na prezydenta Warszawy, którego ma obrzydzić w oczach internautów. Pierwszy chwyt to zrobienie z niego "przyjaciela imigrantów" i straszenie, że ich sprowadzi do miasta. Czyli właściwie powtórka naszej kampanii wyborczej z 2015 roku. Pana bohater jest po przeciwnej stronie, jest filantropem, którego żona przygotowuje wystawę o dramacie tych, którzy próbują się dostać do Europy i toną. Jak ważny jest dla pana ten wątek?

- Bardzo. Kiedy pani powiedziała, że są w tym echa polskiej kampanii wyborczej, to chciałem dodać, że niejednej i nie tylko polskiej.

W kampaniach wyborczych ostatnich 20 lat w Australii też często pierwszym punktem jest podsycanie strachu przed imigracją. Przez kilka ostatnich kadencji Partia Liberalna gra tą kartą, zmienia tylko trochę szczegóły. Straszy tymi okropnymi ludźmi, którzy wyrzucają dzieci z łodzi do wody, żeby się ratować - co oczywiście nie jest prawdą. Pojawia się dezinformacja, trochę jak w naszym filmie.

A temat bycia imigrantem jest mi naturalnie bliski, bo sam byłem uciekinierem prawie 40 lat temu i zostałem przyjęty przez inny kraj z otwartymi ramionami. Siłą rzeczy losy ludzi, którzy z jakichkolwiek powodów są zmuszeni opuścić swoje miejsce, są mi bliskie. Ból takiej sytuacji, problemy po drodze

Czy gdyby dziś próbował pan jako Polak wyjechać do Australii, to też witałaby pana z otwartymi ramionami, czy są już jakieś komplikacje? Zdaje się, że to kraj z jednym z najbardziej restrykcyjnych praw w tej kwestii?

- Ja byłem uznany za uciekiniera politycznego. Na przełomie lat 70. i 80. zakładano tak w przypadku wszystkich Polaków - że opuścili kraj, uciekając od reżimu komunistycznego. Teraz ta sytuacja się zmieniła, teraz jeśli chodzi o Polaków czy szerzej Europejczyków, jest jakiś system punktowy - za wiek, wykształcenie, znajomość języka, być może także stan konta. Natomiast uciekinierzy, bo docierają tutaj i ludzie z Syrii, ale głównie z Afganistanu, Iranu czy Iraku, z Azji Południowo-Wschodniej - wobec nich Australia jest bezwzględna. Rząd stosuje politykę odstraszania, są przetrzymywani w obozach, czasem latami, całe rodziny z dziećmi, zanim ich podania zostaną rozpatrzone. To jest wstyd, nasza hańba. Większość społeczeństwa mówi o tym z poczuciem winy.

Co było najtrudniejsze na początku w Australii? Tęsknił pan, żałował?

- Nigdy nie żałowałem, że przyjechałem. Tęsknota - tak, szczególnie że gdy nastał stan wojenny, rozmowy telefoniczne były niemożliwe, listy przychodziły pootwierane, opieczętowane, może nawet nie wszystkie. Teraz często latam między Polską a Australią, ale wtedy ta odległość wydawała się większa. Naprawdę byliśmy na końcu świata. I do tego odcięci od najbliższych. W Australii od początku czułem się u siebie, ale brakowało - zakładaliśmy tu rodziny, bo była wolność, obietnica wolności już na zawsze - całego tego rodzinnego wsparcia: rodziców, dziadków, kuzynów, przyjaciół z dzieciństwa. Oczywiście wspieraliśmy się między sobą, między Polakami, ale i poza Polonią mieliśmy różnych znajomych przyjezdnych i podobne problemy, nie mieliśmy jednak sieci rodzinnej. Ale jednocześnie pełni byliśmy euforii po długim okresie czekania, starania się, żeby tu się dostać, więc gdy do tego już doszło, szczęście było nie do ostudzenia.

Znał pan język?

- Nie tak jak teraz, po 40 latach, choć i teraz nie znam go doskonale, ale jakieś tam podstawy po szkole średniej miałem. Byłem w klasie z rozszerzonym angielskim w IV LO w Łodzi.

Ale to nie był poziom, który pozwalał pracować w zawodzie?

- On mi ledwo pozwalał kupić pomidory, choć czasem też brakowało mi słów i musiałam prosić o "te czerwone kulki". Najlepszym kursem języka był rok studiów, bardzo ciężki, na pewno nie sukces w nauce przedmiotów, które studiowałem - tych samych, co pierwszy rok medycyny: fizyki, chemii, zoologii i biologii człowieka - ale bardzo intensywny językowo. Bardzo mnie to popchnęło do przodu.

Powrót do zawodu zaczął pan z własną grupą teatralną.

- Było nas w Perth troje aktorów z Polski i zaprzyjaźniony aktor australijski. Nawet się nie nazwaliśmy, zaczęliśmy pracę nad materiałem - trzema jednoaktówkami Mrożka. Dopiero kiedy, ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że wystawienie ich dojdzie do skutku w dość profesjonalnych okolicznościach, szybko wymyśliliśmy nazwę. Ten teatr, Żart, działał kilka lat. Drugi nasz spektakl to byli "Emigranci", jedliśmy na scenie "jedzenie dla psów" z puszek (śmiech). Przygotowaliśmy go na zamówienie szacownego festiwalu sztuki w Perth, na który zjeżdżają się artyści z całego świata. Byliśmy zaszczyceni i podnieceni, i to właśnie w trakcie naszego sezonu "Emigrantów" ktoś podszedł i zaproponował mi pracę. Pracę to tutaj znaczy rolę. Na jeden sezon. Nie ma etatów teatralnych. Zresztą to broń obosieczna - z jednej strony daje jakieś tam poczucie bezpieczeństwa, ale z drugiej zmusza do tańczenia, jak zagrają. Tutejsze podejście też ma zalety i wady - zawsze można powiedzieć "nie", ale z drugiej strony trzeba mieć na rachunki. No i kiedy znowu zapytają, też nie wiadomo.

Z czego pan płacił rachunki na początku?

- Z różnych zajęć na budowach, w kuchniach, kelnerowania, układania kafelków. Ale najdłużej pracowałem w barach.

A kiedy nastąpił moment, kiedy mógł pan albo postanowił po prostu zrezygnować z tych wszystkich dodatkowych zajęć i powiedział sobie: "Jestem aktorem, to jest mój zawód i z tego się utrzymuję"?

- Nie wiem, czy mogłem sobie tak powiedzieć, ale sobie powiedziałem. Nie wiem, czy to było rozsądne. Nie byłem ustawiony, ale tak na nowo mnie wciągnął zawód, że powiedziałem sobie, że nie chcę robić nic innego, nawet jeśliby to miało dodać desperacji do moich działań. I chyba dodało... Może nie desperacji, ale mobilizacji. Wtedy każdy okruch pracy zawodowej łapie się z takim apetytem Trochę jest niebezpiecznie, ale fajnie czuć taką pasję.

To było jakieś osiem-dziewięć lat po przyjeździe do Australii, na przełomie lat 80. i 90. w Melbourne. Przez kilka lat pracowałem z teatrem Anthill prowadzonym przez francuskiego reżysera Jeana-Pierre'a Mignona, głównie nad repertuarem europejskim i rzeczami, których się w teatrach tutaj nie oglądało - sporo Czechowa, Becketta, Geneta.

Tam spotkał pan swoją partnerkę, australijską aktorkę Catherine McClements?

- Poznaliśmy się, grając Moliera. Tutaj na takie właśnie stadła artystyczne, które spotkały się przy pracy, mówi się "showmans", czyli romans, który zaczął się podczas show. Na kocią łapę żyjemy ze sobą od 25 lat.

A następny krok zawodowy?

- Niedługo potem, we wczesnych latach 90., poznałem australijskiego reżysera Neila Armfielda. Znaliśmy się prywatnie z kulis, z imprez, a w 1993 roku pierwszy raz ze sobą pracowaliśmy przy "Aniołach w Ameryce", gdzie zagrałem Roya Cohna. Najpierw zrobiliśmy pierwszą część, to był niesamowity spektakl, dostałem nawet jakieś nagrody za niego. A potem dodaliśmy drugą i graliśmy, co się rzadko zdarza w całości, prawie siedmiogodzinny spektakl. W niewielu miejscach na świecie jest to tak grane.

Nowy Teatr w Warszawie tak gra - ponad pięć godzin spektaklu. Na pewno jest to wyzwanie ogromne dla aktora. I przeżycie.

- Przeżycie tak. A czy wyzwanie? Bez przesady. Tutaj zwykle gra się w ciągu tygodnia osiem razy - sześć wieczorów i dwie popołudniówki. Więc w taki podwójny dzień jest się na scenie sześć, czasem osiem godzin. To było fajne choćby dlatego, że kiedy widownia wracała po przerwie, a to była taka dłuższa przerwa na kolację, to czuło się, jakby starzy znajomi wracali. Czuło się konkretną więź z nimi. Po "Aniołach" był "Hamlet". Neil zaproponował mi rolę Klaudiusza. To był dosyć znamienny moment, dość znamienny spektakl dla wielu aktorów - zagrali w tym i Geoffrey Rush, i Cate Blanchett, i David Whenam. Niezła ekipa. Kolejnych parę lat spędziłem w Sydney w Belvoir Street Theatre na spektaklach ważnych i błahych.

A jak pan trafił do kina?

- W małych skokach w bok. Niestety, jeśli się pracuje w teatrze, to tych osiem spektakli w tygodniu uniemożliwia jednoczesne granie w filmie. A ponieważ do ciekawych ról teatralnych jest się zapraszanym z dużym wyprzedzeniem, w pewnym momencie znałem swój kalendarz na ponad rok do przodu. To wykluczało zupełnie kino. I warsztatowo, i na wiele innych sposobów. Ponieważ jednak powoli zaczęło mnie intrygować, to żeby być dostępnym do filmu, zacząłem odmawiać ról. To był kolejny moment taki trochę straszny, bo odmawiałem propozycji, stawiając na kartę, której nie znałem. Ale wtedy właśnie przyszło i "Moulin Rouge!", i parę innych rzeczy, może mniej głośnych, ale satysfakcjonujących i rozwijających. I trochę telewizji.

A jak pan poznał Baza Luhrmanna, reżysera "Moulin Rouge!"?

- Znaliśmy się z licznych foyer i bankietów. A w pracy zetknęliśmy się po raz pierwszy, gdy reżyserował sesję zdjęciową do plakatu spektaklu, w którym grałem. Potem znów były foyer i bankiety, aż zaprosił mnie na tygodniowe warsztaty wokół scenariusza "Moulin Rouge!", na zakończenie których przedstawialiśmy go rozmaitym producentom, potencjalnym inwestorom, szyszkom ze studiów hollywoodzkich.

Szyszki podjęły wyzwanie, powstał film, w którym brawurowo wykonuje pan "Roxanne" i ogniste tango. Był to pana bilet do Hollywood?

- Nie był, no bo mnie tam nie ma. Zresztą nigdy mnie Hollywood nie pociągało. Ale od tamtego czasu śpiewam. Wcześniej śpiewałem pod prysznicem, od tego filmu zacząłem to robić publicznie. Mam zespół, od 15 lat koncertujemy.

Dlaczego Hollywood pana nie pociąga?

- Amerykańskie kino mainstreamowe mnie zupełnie nie kręci. Nie powiedziałbym "nie" na propozycję ciekawej roli, ale nie fascynuje mnie tamten świat. Ani sława też mnie nie kręci. Nawet ta rozpoznawalność, jaką mam w Polsce, już mnie niepokoi. Oddycham z ulgą, jak wysiadam z samolotu w Melbourne i już nikt nie chce sobie zrobić ze mną selfie.

To co pana kręci najbardziej w aktorstwie?

- Samo aktorstwo. Zwłaszcza w teatrze, choć czasem i w kinie zdarzy się ciekawy projekt, jak "Krew Boga" czy "Hejter". Rzeczy, które są ważne, które są inne. I ludzie jak Bartek Konopka czy Janek Komasa, z którymi buduje się więź. To jest jak święto.

Pracował pan z reżyserami nominowanymi i nagradzanymi Oscarami - Alfonso Cuarónem, Jane Campion, Bazem Luhrmannem. Spodziewał się pan, że pewnego dnia będzie pracował też z polskim reżyserem, którego film jest nominowany do Oscara? Bo to jest przypadek Bartka Konopki i jego dokumentu, i Janka Komasy i "Bożego ciała".

- Nigdy nie myślałem, że to się przydarzy. Trzymam bardzo kciuki.

Coraz częściej pracuje pan w Polsce, kiedy przyjechał pan po raz pierwszy?

- Po 11 latach, w 1992 roku. A pierwszy raz zagrałem w "Kochaj i tańcz" w 2008 roku.

Wcześniej przyjeżdżał pan odwiedzać rodzinę - rodziców i najstarszego brata, którzy zostali w Polsce. Pamięta pan swoje wrażenia z Polski 1992 roku? Nie tylko po długiej przerwie, ale i po transformacji?

- Prawdę mówiąc, trochę byłem przerażony. To było zima 92 roku, Łódź, która była pogrążona w bezrobociu, znajomi bali się o przyszłość, o swoje dzieci, szalała mafia, ulice były puste, od czasu do czasu wybuchały bomby w lokalach. Było wrażenie Dzikiego Zachodu. Wyzwoliło to nie najfajniejsze cechy w społeczeństwie, a system prawny nie był w stanie nadążyć za tą sytuacją, wszystko się chwiało. Wracałem potem co rok, co dwa, i te wizyty to trochę tak, jak się widzi dzieci znajomych: "Jak ty urosłeś!", i na szczęście ulga, że te dzieci rosną w miarę zdrowo i wyjdą na ludzi.

Myślał pan o powrocie?

- Myślałem. Ale to skomplikowane, gdy ma się dzieci, one mają szkołę, przyjaciół. Na szczęście osiągnąłem ideał, o którym wielu marzy, i mogę część czasu spędzać tu, a część w Polsce. Tylko do pewnego stopnia stałem się Australijczykiem. Jestem w dalszym ciągu też Polakiem i muszę się sycić tym, co polskie.

Czego panu brakuje w Australii? Jakiegoś widoku, jakiegoś koloru? Bigosu? A w Polsce czego z Australii?

- Nigdy nie byłem w Polsce tak długo, żeby zacząć tęsknić za czymś australijskim, żeby odczuwać fizyczny ból braku czegoś. A za czym polskim tęsknię? Nie wiem, to jest nienazwane. Wiem tylko, że moja potrzeba bycia w Polsce wzrosła. Jak to się mówi - apetyt rośnie w miarę jedzenia. A bigos poproszę bezmięsny (śmiech).

A gdyby miał się pan przedstawić komuś na przyjęciu, to powie, że jest polskim aktorem mieszkającym w Australii czy australijskim aktorem pracującym w Polsce?

- A w jakim języku będę się przedstawiał i komu?

Po niemiecku, w sytuacji towarzyskiej.

- Ich bin ein polnischer Schauspieler aus Australien, czyli jestem polskim aktorem z Australii. A może w ogóle bym się nie przyznał i powiedziałbym, że jestem wędkarzem z Melbourne?

To pana hobby?

- Stało się tutaj. Wakacje, namiot, wędka, dużo ryb, wędkowania, nurkowania.

Kiedy pan przyjeżdża pracować do Polski, to co pana w tym najbardziej cieszy?

- Dostaję zastrzyk tych wszystkich rzeczy, tylko niektóre z nich potrafię nazwać. I kino, i teatr, i bigos bezmięsny, i widoki, i znajomi, i język. Ja tak dukam teraz strasznie, bo od dobrych paru miesięcy nie mówiłem po polsku, więc to mi przychodzi ciężko. A jak jestem w Polsce, to mi się język naoliwia i rozkręca. Od lat towarzyszy mi niegasnąca euforia, że pracuję w swoim własnym języku. Po prostu się uśmiechałem na samą myśl.

To chyba kwintesencja powrotu do domu - powrót do języka ojczystego?

- To jest właśnie jedna z tych rzeczy trudnych do nazwania.

W swoim języku jesteśmy w domu. W obcym nigdy do końca nie zrozumiemy, nie oddamy subtelności.

To tak jak z językiem Inuitów, w którym jest wiele określeń na śnieg, czy włoskim, któremu ponoć żaden język nie dorównuje, jeśli chodzi o subtelne rozróżnienia emocji. Tak, powrót do języka, powrót do mówienia w nim o uczuciach, sprawia, że czuje się też jakoś głębiej. W końcu nienazwane nie istnieje.

Poza "Hejterem" w marcu będzie można pana zobaczyć w serialu "Mały Zgon". I to też jest dla pana powrót - do Juliusza Machulskiego. Zagrał pan w jego debiutanckim filmie telewizyjnym jeszcze przed wyjazdem. Potem była "Kołysanka", a teraz serial.

- Oczywiście zerknąłem na scenariusz, ale w niektórych sytuacjach po prostu w ciemno można powiedzieć "tak". I praca z Julkiem to właśnie taka sytuacja.

Gdy mieszkał pan w Polsce, był pan nomadą - rodzice aktorzy przeprowadzali się z Bielska-Białej do Koszalina, z Koszalina do Szczecina, potem do Łodzi. Gdy pan wyjechał do Australii, to też było najpierw Perth, potem Sydney, teraz Melbourne. Gdzie jest pana port?

- Aktualnie port jest w Melbourne, ale za moment będzie w Warszawie.

A gdzie pan planuje emeryturę?

- Emerytura to już właściwie się zaczęła. Ale moje rzeczy są w Melbourne. Jestem zbieraczem rupieci.

Dają panu poczucie bezpieczeństwa?

- Nie, ale jest jakaś frajda w przeglądaniu pamiątek. Teraz patrzę np. na kawałek złamanego kafla, który wyciągnąłem z morza w Tarifie w Hiszpanii. Jest nieduży, w mauretańskie wzory, wiozłem go na koniec świata i położyłem sobie na półkę.

Zbieram też kapsle. Zacząłem jako dziecko w latach 60., kiedy jeździliśmy do Jugosławii. W Polsce kapsle były wtedy albo złotawe, albo srebrnawe, a tam bogactwo kolorowe - od coca-coli, od dziesiątków innych trunków i napoi. To przeszło, ale jakieś dziesięć lat temu zobaczyłem, że moja mama zbiera kapsle. Bardzo mnie zaskoczyło, że z takim opóźnieniem podjęła moją inicjatywę, ale okazało się, że ona to robi, żeby mieć kontakt ze swoim prawnukiem, wnukiem mojego najstarszego brata. Później chłopak się znudził, ona dalej zbierała, potem ja przejąłem tę kolekcję i tak zbieram dalej. Już jest cały sztab ludzi, którzy przywożą mi kapsle z podróży. I co ja mam z tym zrobić?

Zagrać w kapsle z dziećmi?

- W "Wyścig Pokoju"? Nie graliśmy, ale opowiadałem im o tym, jak się u nas na podwórku grało.

To może spróbuje pan jeszcze kiedyś z wnukami? Skoro jest tyle kapsli, można grać z całym przedszkolem.

- Może (śmiech).

***

Jacek Koman - ur. 1956 r. Ukończył Wydział Aktorski PWSFTviT w Łodzi. W filmie debiutował w 1979 r. u Juliusza Machulskiego w telewizyjnym "Bezpośrednim połączeniu". W 1981 r. z bratem i dziewczyną wyemigrował do Australii, gdzie występuje w teatrach, a także w filmach, m.in. "Moulin Rouge!" (2001), "Ludzkich dzieciach" (2006). Od czasu do czasu gra w Polsce.

"Sala samobójców. Hejter" reż. Jan Komasa w kinach od 6 marca, "Mały Zgon" serial Canal+ na antenie od 8 marca o godz. 21.30.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji