Artykuły

Andrzej Filończyk: Badam granice swoich możliwosci

- Nie znam jeszcze wszystkich swoich możliwości, nie wiem, gdzie jest granica. Chcę podążać swoją drogą i trzymać poziom.

Izabella Starzec: Wróćmy do momentu, w którym otwierasz drzwi klasy śpiewu profesora Bogdana Makala we wrocławskiej szkole muzycznej przy Podwalu i wchodzisz na przesłuchanie. Masz nieco ponad szesnaście lat. Czy to jest początek tej historii? Czy trzeba sie jeszcze cofnąć w czasie - do nauki gry na fortepianie, do pierwszych doświadczeń scenicznych w operze, gdzie śpiewa twoja mama Dorota Dutkowska?

Andrzej Filończyk: Myślę, że należy oddać hołd mojej mamie, bo to dzięki niej uczyłem się śpiewu. Mnie pewnie nigdy by to nie przyszło do głowy. To właśnie ona zainspirowała mnie do tego i "wymyśliła" Bogdana Makala, kiedy stwierdziłem, że mam już dość fortepianu, który przestał mi sprawiać przyjemność. Mama uważała, że w takim razie muszę mieć jakiś inny kontakt z muzyką, bo jest ona dla młodego człowieka jednym z najwspanialszych bodźców do rozwoju. Chodziło też o zajęcie, zagospodarowanie czasu, kontakt z rówieśnikami. Przyznam jednak, że już wcześniej połknąłem bakcyla operowego. Oglądałem spektakle - wrocławskie super-produkcje, które działały na wyobraźnię młodego chłopaka. Do dziś pamiętam "Skrzypka na dafchu", "Carmen", "Trubadura" zrealizowane w Hali Stulecia. No i niemałe znaczenie miało już od wieku przedszkolnego statystowanie w operze - między innymi jako mały Żyd w "Skrzypku na dachu", żołnierz w "Napoju miłosnym" i w "Turandot". W tę moją historię wplatają się więc i takie epizody

Polubiłeś atmosferę teatru operowego?

- Zdecydowanie. Do dziś, gdy mamy jakąś długą próbę, a ja jestem w kulisach, to przypominam sobie bieganie po korytarzach, buszowanie w zakamarkach między dekoracjami, ciemną scenę, światła, które gdzieś tam przechodzą przez kotary na zascenie. To wszystko było przed laty dla mnie niezmiernie fascynujące. Dodam, że takie mocne wspomnienia z teatrem wiążą się ze Studium Tańca i Baletu w Operze Wrocławskiej, do którego uczęszczałem przez trzy sezony. Uwielbiałem te próby.

Co jeszcze dały ci tamte lata pierwszych kontaktów ze sceną?

- Myślę, że uczyły dyscypliny. Może to nie było jakieś wielkie doświadczenie, ale lata później, gdy debiutowałem w Poznaniu w "Pajacach", nie czułem się obco. Ten sceniczno-kulisowo-garderobowy klimat był mi bliski.

Wróćmy na chwilę do lat szkolnych. Pierwszego spotkania z profesorem Makalem.

- Kiedy zarzuciłem fortepian, poprzestając na trzeciej klasie w szkole II stopnia przy Podwalu, rozpocząłem lekcje śpiewu, a rok później zdałem na wydział wokalny w szkole średniej. Pierwsze spotkanie z profesorem było właśnie w tym czasie. Coś tam wiedziałem o śpiewie, bo w szkole byłem w chórze, ale to zupełnie co innego niż śpiew solowy. Profesor zaprosił mnie do fortepianu, zrobił kilka ćwiczeń, przesłuchał i chyba powiedział, że "nadam się".

Były w twoim głosie jakieś cechy, które go zaintrygowały?

- O to trzeba zapytać profesora.

Już to zrobiłam.

Profesor Bogdan Makal: Pamiętam doskonale nasze pierwsze spotkanie. Andrzej nie dysponował może jakimś szczególnie wielkim głosem, natomiast miał bardzo piękną barwę. Przypominał mi głos jednego z moich dawnych uczniów - Mariusza Godlewskiego. Oczywiście nigdy nie ma gwarancji na dobry rozwój. W każdym razie pomyślałem - przyszedł fajny chłopak. Zwrócił też moją uwagę swoim wykształceniem muzycznym, inteligencją i "zapleczem", które miał dzięki temu, że wychował się w muzykalnym domu. Taki potencjał przyniósł szybko pomyślne rezultaty.

Z czym najtrudniej było ci się mierzyć na początku kształcenia wokalnego?

- Jak sobie przypominam, to ze śpiewem w sensie technicznym nie miałem problemów. Oczywiście na początku były proste rzeczy, nic na siłę. Miałem smykałkę do włoskiego. Gdy otwierałem Vaccaia, to czytałem poprawnie - z niewielką pomocą mamy lub profesora. Trudniej mi było ze zdyscyplinowaniem się. To są niby prozaiczne sprawy, ale niezbędne do lekcji. Trzeba było pójść do biblioteki, wypożyczyć nuty, skopiować, skleić, zaznaczyć swoją partię, przeczytać tekst, nauczyć się linii melodycznej, nawet przegrać sobie na fortepianie.

A co sprawiało ci najwięcej radości?

- Przede wszystkim to, że wychodziło mi śpiewanie. Otrzymywałem słowa wsparcia i cieszyłem się, że robię kolejny krok. A najbardziej zauroczyła mnie atmosfera w klasie profesora Makala. Trzeba wiedzieć, że każdy z nas mógł towarzyszyć innemu uczniowi na lekcji i przysłuchiwać się. Gdy na początku moja mama zapytała, na którą godzinę powinienem przyjść na lekcję, to profesor odpowiedział, że tutaj ludzie przychodzą, jak chcą i wychodzą, kiedy chcą. Przychodzili też studenci profesora z Akademii Muzycznej. Ta atmosfera na zajęciach naprawdę mnie "nakręcała". Podobnie bycie w grupie. W końcu śpiewak operowy to nie tylko solista - ileż jest ansambli! To wymaga nauki słuchania i rozumienia siebie nawzajem, wchodzenia w interakcję.

Nad czym starałeś się najwięcej pracować?

- Myślę, że przede wszystkim nad oddechem. Miałem raczej lekki głos, chłopięcy, taki puszczony bez podparcia. Trzeba było solidnie popracować nad ustawieniem oddechu, żeby głos sobie gdzieś nie latał bez kontroli.

Profesor Bogdan Makal: W pierwszym okresie nauki staram się młodemu człowiekowi nie przeszkadzać. Wtedy jest czas na robienie ćwiczeń, na repertuar arii staro włoskich, na proste arie i pieśni. Później, gdy można było zaobserwować u Andrzeja już pewne predyspozycje, sięgnąłem po trudniejszy program. Dla mnie ważny był jego rozwój artystyczny. Jest tylu śpiewaków, że jeśli ktoś nie zachwyci indywidualnością, to nie ma żadnych szans. Szczególnie baryton, który w naszym regionie geograficznym jest dość często spotykany. Wśród barytonów jest tak ogromna konkurencja, że naprawdę trzeba się mocno wybić i odstawać od reszty sztuką i artyzmem.

A w jakim stopniu dobra umiejętność gry na fortepianie była dla ciebie przydatna?

- Bardzo mi pomogła w sensie rozwoju muzycznego i uczuciowego. W prowadzeniu frazy, wyczuciu akcentów i kulminacji. W sensie praktycznym pomaga mi dziś w przegraniu partii, zaakompaniowaniu sobie. Jest to nieoceniona umiejętność.

Profesor Bogdan Makal: Przygotowanie instrumentalne na początku kształcenia śpiewu nie miało znaczenia. Dopiero po mniej więcej półtora roku, gdy Andrzej poczuł się w śpiewie pewniej, nastąpił wyraźny postęp i rozwój osobowości artystycznej. Myślę, że łączyło się to również z emocjonalnością bardzo młodego chłopaka, który dzięki różnym cechom wydawał się już w wieku około osiemnastu lat dojrzalszy od swoich rówieśników. Miał swoje przemyślenia, które słychać było w utworach. Przyszedł więc ten moment, w którym wcześniejsze przygotowanie muzyczne dato o sobie znać. To było inne pojmowanie Bacha, Handla, aspektu rytmicznego, przebiegów melizmatycznych.

Uprawiałeś też sport.

- Grałem w piłkę nożną na bramce. Zamiłowanie do niej wyniosłem z domu rodzinnego, bo tata uwielbia piłkę i zawsze komuś kibicował. Miałem nawet epizod w klubie Polar Wrocław i nieco treningów w klubie Śląsk Wrocław w młodej ekstraklasie. Jednak wstawanie o piątej rano i jazda na trening zimową porą po pewnym czasie mnie odstręczyły. Poza tym trzeba się już było na coś zdecydować.

Takie treningi też uczą dyscypliny.

- Zdecydowanie. Ja nawet porównuję piłkę nożną ze światem operowym. W obu tych dziedzinach trzeba się solidnie przygotować przed występem. Nawet na poziomie organizacyjnym są pewne podobieństwa. Są szkółki młodych - im wcześniej wyłapie się jakiś talent, tym lepiej. Jest też podobna presja, jest element oceny.

Czy tężyzna fizyczna pomagała, czy przeszkadzała w śpiewie?

- Gdy zaczynałem naukę, jeszcze uczestniczyłem w treningach i dodatkowo chodziłem na siłownię. Byłem bardzo dobrze rozwinięty, jak na swoje szesnaście, siedemnaście lat. Kiedy czegoś w śpiewie nie potrafiłem, to ratowałem się tą młodzieńczą siłą. Gdy odstawiłem sport na bok, poczułem, że moje wcześniejsze śpiewanie było za bardzo siłowe i napięte. Byłem zbyt mocno zbudowany w obrębie klatki piersiowej i miałem wrażenie, że to mnie ograniczało i hamowało swobodę emisji. Potem głos stał się luźniejszy. Oczywiście trochę sportu nie zaszkodzi. Warto robić pompki, chodzić na spacery. Są śpiewacy, którzy mocno promują sportowy tryb życia, ale myślę, że to jest i powinna być bardzo indywidualna sprawa.

Profesor Bogdan Makal: Zwracam uwagę swoim uczniom i studentom, by dbali o swój rozwój fizyczny. Niespecjalnie mnie słuchają. Natomiast Andrzej swoich rówieśników przerastał pod tym względem. W jego ciele było dużo siły, co w moim odczuciu stanowiło jego atut. Za tym idzie wytrzymałość sceniczna.

Zanim stanąłeś pierwszy raz na scenie operowej - myślę o debiucie poznańskim - były oczywiście popisy klasy śpiewu, egzaminy, koncerty, konkursy, kursy mistrzowskie, podczas których mogłeś popracować z innymi pedagogami. Który z tych aspektów pracy był dla ciebie szczególnie istotny?

- Każdy był potrzebny i dał mi coś ważnego. Wszystkie budowały doświadczenie, obycie koncertowe, stwarzały okazję do sprawdzenia się, do współzawodnictwa. Gdybym miał jednak wybrać tylko jedno z tych działań - zwróciłbym uwagę na konkursy. To jak rzucenie się na głęboką

wodę. Jest się wtedy samemu na estradzie, podlega ocenie. Profesor bardzo zachęcał do udziału w nich, bo trzeba było, jak mówił - "otrzaskać się" i zdobyć nowe doświadczenia.

Jednak zaprzestałeś wyjazdów na konkursy, dlaczego?

- Opowiem, jak to było z BBC Cardiff. Rok po Konkursie Moniuszkowskim w Warszawie [2016] pomyślałem, że warto byłoby wziąć udział w znaczącym konkursie za granicą. Miałem przesłuchania do BBC Cardiff w Warszawie, przeszedłem wszystkie etapy nagraniowe i zaprezentowałem się przed jury. Podobałem się, ale stwierdzili, że na ten konkurs jestem za młody. Tam startują raczej ludzie około trzydziestki, a nie dwudziestki. Tak więc zachęcili mnie do wzięcia udziału w kolejnych eliminacjach, z pominięciem pierwszych etapów. Jednak pół roku później, tydzień przed rozpoczęciem się faktycznego konkursu, dostałem ofertę, by zastąpić Levente Molnara w "Cyruliku sewilskim" w Zurychu. Było to dla mnie ważniejsze od zmagań konkursowych. Ten występ otworzył mi bowiem drzwi na kolejne sceny. Biorąc udział w konkursie, zaprzepaściłbym okazję zaśpiewania głównej roli Figara. Partia operowa jest o wiele ważniejsza, ponieważ w trakcie spektaklu można się zaprezentować jako "pełno wy miarowy" śpiewak, a w konkursie są raptem trzy arie... Oczywiście konkursy są potrzebne, żeby zaśpiewać przed szerszą publicznością i spotkać agenta, który może zaproponuje współpracę, bo występy w teatrze niekoniecznie gwarantują kolejne oferty. Młodzi śpiewacy najczęściej są brani do ansambli. Ja miałem to szczęście, że dzięki kontaktom mojego agenta dostałem główną rolę.

Za chwile o nim porozmawiamy. Wróćmy do momentu przełomowego, który rozpoczął twoją sceniczną karierę.

- Był nim z pewnością konkurs w Sopocie. W finale usłyszał mnie Gabriel Chmura. Mimo że zająłem trzecie miejsce, zaproponował mi przesłuchania. Odbyły się w Poznaniu do dwóch ról - Tonia i Janusza. Wypadłem dobrze w obu partiach, jednak ostatecznie zdecydowaliśmy, że na Janusza jest za wcześnie. Partia Tonia dawała możliwość lepszego wyeksponowania lirycznego głosu. W tej inscenizacji miał to być młody człowiek, więc technicznie i wokalnie odpowiadało to moim możliwościom. Janusz ma wiele do śpiewania w niższych rejestrach, jest cięższy głosowo - można sobie zaszkodzić w zbyt młodym wieku.

Miałeś wtedy nieco ponad dwadzieścia lat. Przyjąłeś tę propozycję z młodzieńczej niewiedzy?

- No cóż, z pewnością tak. Wiele osób w środowisku we mnie wątpiło z racji bardzo młodego wieku. Mój warszawski pedagog Eytan Pessen łapał się za głowę, a profesor Makal bardzo się śmiał. Mam na myśli to, że był tak bardzo zaskoczony rozwojem sytuacji. Ale dał mi zielone światło. Powiedział: "Rób, postaramy się". Pracowałem więc ostro.

Profesor Bogdan Makal: Ta propozycja właściwie była na granicy skandalu z racji bardzo młodego wieku Andrzeja. On się bronił swoim wykonaniem i emocjonalnością. Poza tym miał już w sobie to wyczucie teatru. Dostawał skrzydeł, gdy wchodził na scenę.

Jaki był rezonans środowiskowy po debiucie?

- O ile przed nim było sporo rezerwy, to potem spotkałem się z pozytywnym odbiorem.

Profesor Bogdan Makal: Andrzej budził pewną konsternację. Gdy wychodził na scenę, to się bardzo mile uśmiechał, jak takie duże dziecko. Gdy otwierał usta i wydawał pierwsze dźwięki, po prostu zdumiewał. Talent jest zawsze sprawą zadziwiającą i niesforną. Człowieka obdarzonego iskrą Bożą nie można zagłuszyć nadmierną troskliwością akademicką i własną osobowością. Nie można wytresować, bo słuchacz natychmiast to wyczuje.

Jak trafiłeś do Eytana Pessena?

- Przez Akademię Operową w Warszawie. Ten szlak przecierał od nas z Wrocławia Łukasz Klimczak. Gdy wracał z tych zajęć, opowiadał o niesamowitej atmosferze, o Andrzeju Dobberze, Izabeli Kłosińskiej. Marzyłem więc, że kiedyś i ja się tam dostanę. Miałem to szczęście, że wtedy, gdy pojechałem na przesłuchania i dostałem się do Akademii Operowej, był już tam Eytan.

Profesor Bogdan Makal: Eytan Pessen, z którym się przyjaźnię, bardzo pomagał Andrzejowi. Jest świetnym pedagogiem i korepetytorem. Mocno namawiałem Andrzeja na wyjazd do Warszawy, bo stamtąd łatwiej jest "wystrzelić" dalej.

A potem przedstawił cię agentowi.

- Tak, zaprosił Gianlucę Machedę na otwarte przesłuchania. Najpierw zaprezentowałem prolog z "Pajaców". Gianluca się dosłownie przeraził, że wybrałem Tonia w tak młodym wieku i poprosił o coś z repertuaru bel canto. Ku mojemu zaskoczeniu Eytan Pessen przy fortepianie z pamięci rozpoczął Per me giunto z "Don Carlosa", którą zaśpiewałem. W trakcie zauważyłem, że agent klika coś w swoim telefonie. Pomyślałem, że pewnie się mną znudził, a może ta aria była nietrafiona... Okazało się jednak, że już był w kontakcie z dyrektorem Teatro Lirico w Cagliari, by mu powiedzieć, że ma Shaunarda. Był to więc nasz pierwszy, choć jeszcze nieoficjalny, wspólny projekt w kwietniu 2016 roku. Dopiero po Konkursie Moniuszkowskim zdecydował, że bierze mnie do swojej agencji. Zaczęliśmy na dobre od roli Silvia w "Pajacach" w Turynie.

Profesor Bogdan Makal: Macheda słynie z tego, że jako jeden z nielicznych agentów potrafi bardzo dobrze dobierać partie dla śpiewaków. A takim przykładem była jego pierwsza propozycja dla Andrzeja - Shaunarda w Cyganem czy później partia Figara w "Cyruliku sewilskim".

Czym się powinien odznaczać dobry agent?

- Przede wszystkim powinien rozumieć śpiewaka - również i jego potrzebę bycia z rodziną czy perspektywę jej założenia. Tacy śpiewacy inaczej gospodarują czasem, inaczej podróżują, mieszkają, pracują. Agent powinien być otwarty na współpracę z każdym rodzajem osobowości i wyrozumiały - pochylić się nad sprawami artysty, wyczuć potrzeby. Jestem pierwszym tak młodym śpiewakiem, na którym - co mówił mi Eytan Pessen - Gianluca dopiero się uczy, jak prowadzić taką osobę. Trzeba przyznać, że ma on te wszystkie cechy i bardzo się troszczy o nas - jako muzyków i ludzi.

Profesor Bogdan Makal: Dobry agent to człowiek, który szanuje artystów, dba o swoje "stado". Musi kochać operę, rozumieć ją i tak planować role, by były odpowiednie dla śpiewaka w danym momencie rozwoju. Agent na swój sposób powinien być mecenasem sztuki, a nie tylko opierać się na relacjach finansowych. Można trafić na świetnego, a może to być kompletna katastrofa. Andrzej ma szczęście, że jest przy nim właśnie Macheda.

W jakim stopniu agent ma wpływ na dobór propozycji - określonych partii operowych?

- Bardzo duży. On zna rynek, a my śpiewamy to, co jest w danym sezonie do zaśpiewania. Oczywiście są soliści o ugruntowanej marce, którzy w jakimś stopniu mogą wpływać na repertuar teatru - to są jednak wyjątki. Gianluca wybiera więc to, co jest do wzięcia z puli czy jest mu zaproponowane i przekazuje śpiewakom. Naturalnie nie robi tego wbrew aktualnym możliwościom głosowym czy etapowi rozwoju wokalno-artystycznego.

Profesor Bogdan Makal: Przykład roli Marcella w "Cyganerii" w Covent Garden dobrze ilustruje, jak Macheda w sposób przemyślany rozwijał ścieżkę kariery Andrzeja. Najpierw był Shaunard w Teatro Lirico, był Silvio w Turynie, Marcello w Klagenfurcie i Toronto. Poznawał różne inscenizacje, reżyserów. Dopiero po tych doświadczeniach znalazł się w Covent Garden z Shaunardem i Marcellem w "Cyganerii".

W której z dotychczasowych ról operowych czułeś się wyjątkowo dobrze?

- Myślę, że jest to Figaro z "Cyrulika" - pełne fajerwerki. Wymarzona partia dla mojego głosu -wysoki baryton, lśniący. Głos musi być aktywny i ruchliwy. Bardzo mi się ta rola podoba. Ogromnej frajdy dostarcza mi również Marcello w "Cyganerii". Nie jest to może duża partia, ale jest to fajne śpiewanie w wygodnych rejestrach. Podoba mi się też ta postać charakterologicznie.

A które role stały się szczególnie ważne w twoim rozwoju wokalnym, artystycznym, osobowościowym?

- Postawiłbym na Sinvia w "Pajacach", zresztą mojej ukochanej operze. Jest to partia czysto liryczna - głosem można przekazać wszystko, co się czuje. Napisana jest idealnie i eksponuje zalety lirycznego barytonu. Powrócę też do Figara - ogromnego wyzwania technicznego. Tam trzeba wytrzymać z piękną jakością głosu do samego końca, a śpiewania jest bardzo dużo. Zazwyczaj po pierwszej cavatinie jest się już bardzo zmęczonym, a tu już czeka recytatyw, duet... Sporo jest dźwięków trzymanych w górze. Pamiętam, że jak w Zurychu robiłem po raz pierwszy "Cyrulika", to po pierwszym akcie musieli mi częściowo wymieniać, a częściowo suszyć garderobę.

Profesor Bogdan Makal: Andrzej stopniowo dochodził do różnych ról. Ma już dobry repertuar i nie szasta partiami. To przychodzi stopniowo. Jednak jak na swój młody wiek ma dorobek całkiem pokaźny. Śpiewał Tonia i Silvę w "Pajacach", tytułowego "Eugeniusza Oniegina", Figara w "Cyruliku", Shaunarda i Marcella w "Cyganerii" i wiele innych.

Nadszedł czas na Met. Jak wyglądały kulisy tej historii?

- Trzeba zacząć od pierwszego spotkania z Jonathanem Friendem, dyrektorem Administracji Artystycznej Met, osobą odpowiedzialną za dobór artystów. Było to w Salzburgu, gdy latem 2016 roku uczestniczyłem w projekcie dla młodych śpiewaków. W tym czasie odbyły się przesłuchania z udziałem Frienda. Po moim występie poprosił, bym zaczekał i odbył ze mną rozmowę. Wypytywał, skąd jestem, jakie mam doświadczenie, jak się znalazłem w Salzburgu. Poprosił też o zaśpiewanie czegoś, bo był ciekawy mojej kondycji głosowej. Na tym się to spotkanie zakończyło.

Ponownie zobaczyliśmy się w Zurychu, gdzie również były przesłuchania. Historia się powtórzyła. Dyrektorka tego studia operowego Brenda Hurley - wspaniała osoba - powiedziała mi potem, że dostała od dyrektora Frienda maiła, w którym pisał o mnie w superlatywach, zachwycony moim rozwojem, i nadmienił, że właściwie przyjechał do Zurychu specjalnie, by mnie ponownie usłyszeć. Wtedy też kontakt się zacieśnił, Jonathan Friend zaczął bezpośrednio rozmawiać z Gianluca Macheda i zaproponował przyjazd do Nowego Jorku na kolejne przesłuchanie. Odbyło się jesienią 2017 roku na głównej scenie Met i... tyle. Bez żadnej indywidualnej rozmowy po fakcie. Dopiero od agenta dowiedziałem się, że wypadłem dobrze, ale chcą jeszcze raz mnie przesłuchać. Ponieważ była mowa o tym, że ewentualnie mógłbym się starać o rolę Billy'ego Budda w operze Brittena, wysłali mi wyciąg. Miałem się nauczyć w miesiąc czterech scen i arii. Wydaje mi się, że chcieli sprawdzić, jak sobie poradzę z nauczeniem się w trakcie sezonu fragmentów opery XX-wiecznej. Na przesłuchanie poleciałem jeszcze w 2017 roku, będąc już w Covent Garden w roli Silvia w "Pajacach". Działo się to w zawrotnym tempie. Na tym ostatnim przesłuchaniu był także Peter Gelb, dyrektor generalny Met, i oczywiście Jonathan Friend. Po występie do sceny podszedł Friend i poprosił, bym powiedział, ile mam lat. Gdy przyznałem, że dwadzieścia trzy, wszyscy zaczęli się śmiać, że to jest coś niebywałego. Podziękowano mi, a wkrótce otrzymałem wiadomość, że proponują Lorda Cecila w sezonie 2019/2020 i na 2020/2021 Shaunarda w "Cyganerii".

Trwało to zatem prawie cztery lata...

- Ich interesował mój rozwój. Poza tym zawężali stale grono przesłuchiwanych śpiewaków. Na samym początku byłem, powiedzmy, w grupie dwudziestu osób, a gdy śpiewałem Budda, to byliśmy tylko w piątkę. Bardzo starannie obserwowali, co się dzieje z głosem i osobowością.

Profesor Bogdan Makal: W nowojorskiej operze są ostrożni. Rozważnie planują rozwój młodego śpiewaka. To nie jest debiut z grubej rury, bo też nie o to chodzi. Na wszystko przyjdzie czas.

Z jakimi refleksjami stoisz u progu Met?

- Nie znam jeszcze wszystkich swoich możliwości, nie wiem, gdzie jest granica. Chcę podążać swoją drogą i trzymać poziom. Niektórzy mówią, że może śpiewam za jasno, za wąsko, a ja nie chcę inaczej, bo mój głos nie dotrwa do czterdziestki. Kiedyś w Monachium Jonas Kaufmann powiedział mi, że miał wielu doradców, którzy mu podpowiadali, jak śpiewać. Jednak mimo to był przekonany, że tylko on wie, co jest dla niego dobre. Ja też wolę słuchać swojej intuicji.

**

Andrzej Filończyk, 1994, baryton, absolwent klasy śpiewu prof. Bogdana Makala w Akademii Muzycznej im. K. Lipińskiego we Wrocławiu. Był uczestnikiem Akademii Operowej pod kierunkiem Eytana Pessena przy Teatrze Wielkim - Operze Narodowej oraz członkiem Międzynarodowego Opera Studio przy Operze Zurychskiej. Otrzymał pierwszą nagrodę oraz nagrodę dla najlepszego polskiego głosu w Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Stanisława Moniuszki w Warszawie (2016). Zdobył Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury w 2015 roku w kategorii najlepszy debiut śpiewaka za rolę Tonią w Pajacach (Teatr Wielki w Poznaniu). Występował m.in. w Teatrze Wielkim -Operze Narodowej w Warszawie, Opernhaus w Zurychu, Teatro Regio di Torino, Teatro Lirico di Cagliari, Covent Garden w Londynie, Teatrze Bolszoj w Moskwie, Opera Bastille w Paryżu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji