Nie ukręcisz bata z wazeliny, czyli Teatr TV znów sięga po nadwornego autora "dobrej zmiany"
"Bezkrólewie" Wojciecha Tomczyka w reż. Jerzego Machowskiego w Teatrze TV. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.
Smoleńsk, papież Polak, Kwaśniewski i łże-elity - w najnowszej premierze Teatru TV nadworny dramatopisarz "dobrej zmiany", Wojciech Tomczyk. "Bezkrólewie" to dość kuriozalne dzieło, w którym PiS-owski agitator próbuje być Gombrowiczem i Beckettem na raz, w najlepszym razie wychodzi mu jednak Bronisław Wildstein.
Wyobraźcie sobie, że Bronisław Wildstein próbuje imitować Samuela Becketta i Witolda Gombrowicza. Tylko, że do Becketta brakuje mu chociażby wieloznaczności - w metafizyczne, przepoetyzowane figury ubierać usiłuje wizję świata rodem z felietonu w "Do Rzeczy". Do Gombrowicza zaś, oj wiele: lekkości, humoru, migotliwej refleksji, pierwiastka anarchicznego. Gombrowicz dworakiem? Nieee
A Wojciech Tomczyk to przecież nadworny dramatopisarz "dobrej zmiany". Kolejny raz już wystawiany przez Teatr Telewizji - po chociażby "Marszałku" o Piłsudskimk czy "Breakoucie" - o tym samym z grubsza, co "Bezkrólewie". Czyli o czym?
"Bezkrólewie" Tomczyka w Teatrze Telewizji - kim są uciekinierzy
Niedawno coś jeszcze znaczyli, dziś zmuszeni są brać nogi za pas. W bliżej nieokreślonej, umownej a groteskowej krainie - kreowanej w tym spektaklu przede wszystkim światłem, neonami, dyskotekowymi promieniami - doszło do jakiejś katastrofy, zmiany. Czy zmiany na lepsze, czy na gorsze?
W każdym razie, uciekają cynicy - to ich poznajemy na początku.
Czy uciekają jak szczury z tonącego okrętu, czy raczej dlatego, że po moralnej rewolucji czeka ich słuszna kara? W każdym razie idą, "byli ludzie" Tomczyka - groteskowi, zredukowani do pseudonimów, jak Gogo i Didi z "Czekając na Godota".
Uciekają - dlaczego? Bo zaczęło się tytułowe bezkrólewie. Nie do końca wiadomo, czy oznacza to obalenie "starego" porządku moralnego, usunięcie prawowitego władcy, zdradzonego przez uciekających dworzan, Kola i Gostka. A może słusznie obalonym "królem" był obdarzony tu operetkowym wąsikiem powracający kolejny raz w Teatrze TV ulubiony aktor "dobrej zmiany" Redbad Klynstra, czyli Glanc, najwyżej w hierarchii grupy - wieziony w czymś między wanną a rydwanem.
Uciekinierzy, niczym rasowi burżuje, tęskniący za cygarami - ten wątek powraca regularnie przez całą sztukę - próbuję wydostać się z ogarniętą anarchią kraju zagranicę. Trafiają do gospody, prowadzonej przez rodzinę - ojca (w tej roli. Andrzej Mastalerz), matkę, córkę. Myślą, że udało im się już wydostać - stąd porozumiewać się próbują angielszczyzną, bo "elity", ale jednak łamaną, bo jednak "łże".
Tego typu humor znajdą państwo co tydzień w piśmie "Do Rzeczy" w rubryce "Młodzi Wykształceni z Wielkich Miast". Czy trzeba do tego od razu Wielkiego Dramatu i Teatru TV?
Nie da się wykrzesać ognia
Podstawowym tematem jest tu, możemy chyba zaryzykować taką tezę, spotkanie złych łże-elit i ludzi zacnych, prostych, a niegłupich - którzy są nośnikiem wartości moralnych. "My to my, a wy to kto, bo już chyba nie my?" - pytają przybyszów "tutejsi", swojacy.
Jest więc też uzgadnianie wspólnych kodów. Prości ludzie nie wiedzą więc na przykład, kto to jest "konferansjer" - o którym mowa. "Ktoś, kto zapowiada" - odpowiada jeden z przybyszów. "Był pan prorokiem?" - dopytuje religijny prostaczek. Taka to metafizyczna "komedia rybałtowska" - a przynajmniej do tego staropolskiego gatunku odwoływał się Tomczyk w wywiadach przed premierą.
Reżyser - 29-letni Jerzy Machowski, debiutujący w formie telewizyjnej- sprawia wrażenie jakby na początku przynajmniej starał się coś tu uratować, uciec od żenady grafomańskiego tekstu Tomczyka. Musi też skompresować dość obszerny dramat - wydany już wcześniej przez nobliwy Państwowy Instytut Wydawniczy - do godziny i dziesięciu minut, formatu Teatru TV.
Wycina więc Machowski z tekstu Tomczyka jawnie smoleńskie wyliczanie "wypadek-zamach-wypadek-zamach", na zasadzie "kocha - nie kocha". Ale nie da się ukręcić bata z wazeliny, nie da się wykrzesać rzeczywistego ognia z zamokłych laniem publicystycznej wody bierwion rytualnych sporów.
Bo są w "Bezkrólewiu" aluzje i do Smoleńska, i do papieża-Polaka - źli medialno-polityczni macherzy drwią z "białego całowacza betonu" i całowania polskiej ziemi. W tle jest więc prezydent Kwaśniewski i jego minister Siwiec (ach, kto to pamięta). Jest też wiszące Rymkiewiczowskie "wieszanie" - którego boją się uciekający - przed Bóg wie kim, gniewem ludu? - byli luminarze. Król fałszywy - czyli prezydent Olek - i król prawdziwy, czyli papież Lolek
Ze "Ślubu" Gombrowicza jest ślub - pusty rytuał, który ma jednak pomóc zyskać władzę. Wykorzenione elity nie mają pod ręką Ewangelii, zatem przysięgę proponują złożyć na "W pustyni i w puszczy". Bo też przecież grube.
Jest wreszcie motyw walki o duszę młodego człowieka, w ostatnim stuleciu ulubiony przez socrealistów i autorów "dobrej zmiany" właśnie (pisałem o tym w niedawnym tekście o sztuce smoleńskiej).
Czy najmłodszy z trójki byłych prominentów wybierze życie rodzinne, dziewczynę prostą, a swojską, czy może knucie i próby powrotu do władzy ze złymi ludźmi? Możecie się dowiedzieć w TVP, jeśli naprawdę chcecie.
Od aluzji, nawiązań i kryptocytatów gęsto tu więc jak w misie warzonego na kaca staropolskiego żuru. Niestety, zupa ta przesolona jest i wystygła. Szkoda czasu na gniota.