Na cudzych ścieżkach
"Boże, każdemu daj, czego mu brak" śpiewa Bułat Okudżawa w swojej pieśni pt. "Testament Villona". Trudno dosadniej i zarazem bardziej lakonicznie wyrazić pewną słabość, która tkwi głęboko w ludzkiej naturze zarówno u wielkich, jak i małych. Być tym, kim nie jesteśmy. Być własną odwrotnością. Oto istota tego marzenia sennego. Wszystko jest w porządku, póki marzenie pozostaje marzeniem. Gorzej bywa, gdy ją zaczynamy realizować.
Te spostrzeżenia przyszły mi do głowy po obejrzeniu w warszawskim Teatrze na Woli prapremiery nowej sztuki Tadeusza Różewicza pt. "Do piachu..."
Dramaturgia nasza jest dosyć rachityczna. Toteż prapremiera każdego nowego dzieła jest oczekiwana - szczególnie w teatrze cieszącym się bardzo dobrą renomą - z dużym zainteresowaniem. A cóż dopiero, jeśli to dzieło wyszło spod pióra jednego z naszych największych dramaturgów współczesnych.
Jednak ani fakt rachityczności naszej dramaturgii, ani znamienitość nazwiska autora nie powinny nas skłaniać do stosowania taryfy ulgowej.
Sztuką "Do piachu..." Różewicz niewątpliwie swojego widza i czytelnika zaskakuje. Lecz gdy się zastanowić bliżej nad owym zaskoczeniem, można dojść do wniosku, że kryje się tu pewien schematyzm, Różewicz jest dramaturgiem kreacyjnym, lepiącym co prawda swój świat przedstawiony ze stłuczek rzeczywistości obiektywnej. "Do piachu..." przekonuje nas, że ten wysublimowany kreator ma zupełnie inne pragnienia i marzenia twórcze.
Odrzucić wszelkie elitarności i deformacje, alienacje i frustracje. Być pisarzem zrozumiałym. Zamiast antybohatera, stworzyć bohatera. Zamiast wyrażać to, co indywidualne, choć raz wyrazić to, co zbiorowe.
Aby zrealizować swoje dążenie, Różewicz dobiera temat ogniskujący emocje patriotyczne - zatem temat wyrażający to, co zbiorowe - fragment życia partyzanckiego oddziału akowskiego.
Oczywiście, nawet w marzeniach ograniczeni jesteśmy naszym dotychczasowym dorobkiem. Dlatego Różewicz nie zajmuje się walką oddziału z okupantem, lecz jedynie prozą leśnego życia, a więc tzw. podszewką partyzanckiej rzeczywistości.
Czyli spojrzenie o pewnych pretensjach do oryginalności, choć zarazem dosyć ograniczone. To tak, jakby zająć się opisem czyszczenia karabinu, nie wspominając zarazem, do czego karabin służy. A w literaturze przecież nie brakuje dzieł, pokazujących, jak z rozgardiaszu tzw. bandy ciurów w godzinach próby powstają oddziały bojowe. Zatem oryginalność nieco spóźniona.
W dodatku te wszystkie schematyzmy okraszone są sosem turpistycznym, co również ani w teatrze, ani w literaturze nie jest żadną nowością. W kreacyjnej twórczości dramaturgicznej Różewicza turpizmy, występujące co jakiś czas, mają walor zetknięcia się z ziemią, z rzeczywistością. W "Do piachu..." po prostu nudzą, stają się taką samą literacką manierą, jak dawniej moda na górnolotność.
Zamiar, aby wszystko wyglądało krzepko i plebejsko, jest naiwny. Z kolei do kompletu mamy niewiedzę członków oddziału, po co są w partyzantce. Podchorąży w dodatku uświadamia ich, jakby był nie podchorążym w lesie, lecz młodym docentem w IBL-u.
Te schematyzmy i naiwności obciążają zwłaszcza część pierwszą widowiska. Tym bardziej, że reżyser i inscenizator Tadeusz Łomnicki "kupił" rzecz "z całym dobrodziejstwem inwentarza". Zamiast stonować te miejsca, w których autora zawiódł samokrytycyzm, gdzie wpadł w schematyzm, Łomnicki je podkreślił. Tandetnie napisane, bzdurne postaci aktorzy grają z pełną ekspresją, zamiast bardzo spokojnie i dyskretnie. Tak np. Andrzej Mrowiec nieszczęśliwie gra skrachowanego niby-dziedzica Marka. Lecz jest to wina koncepcji reżysera.
Rozumiem, że spojrzenie na życie obozu partyzanckiego poprzez problem latryny potrzebne autorowi było jako kontrapunkt do powoli dopełniającej się tragedii wiejskiego chłopaka Walusia, który będąc żołnierzem podziemia, "poszedł na bandziorkę", za co został skazany na karę śmierci. Lecz przeciwstawienia w kontrapunkcie nie mogą być aż tak tandetne, jeśli ich zderzenie ma mieć głębszą wartość. W dodatku reżyseria Łomnickiego wyzwoliła zbyt wiele z obrazu życia obozu osławionego humoru. Ponadto nie można traktować pewnych elementów widowiska, które mają szersze odniesienia, jedynie jako narzędzia, używanego w sposób całkowicie dowolny i podrzędny, do budowania sytuacji.
Również sama sprawa Walusia rozegrana została w sposób płytki i sztampowy. Grany przez Andrzeja Golejewskiego od razu po wyroku przemienia się w bezmyślne ludzkie mięso. Podczas gdy proces redukowania osobowości Walusia, sprowadzanie do form coraz bardziej pierwotnych, powinien rozwijać się, narastać. Dopiero wtedy sceny dopełniania losu Walusiowego nabrałyby wymiaru prawdziwej tragedii.
W całym dramacie Różewicza i jego teatralnym wcieleniu w wolskim teatrze najprawdziwiej i najpełniej zabrzmiała postać dowódcy oddziału w interpretacji Józefa Duriasza. Aktor ten potrafił zachować własną osobowość w tandetnie zwulgaryzowanym świecie scenicznym i pokazać w całej pełni, z dużym ciepłem Komendanta, który potrafi zapanować nad pozornym chaosem, chwilami rozbicia i słabości.
Postać ta pokazuje nam jednocześnie, jak wielkie kryły się możliwości w potencjale twórczym autora, gdyby ten potrafił zachować zasadę Goethego, iż wielkość mistrza jest w ograniczeniu. Bez tego samoograniczenia turpizm, który na początku w naszej literaturze miał obnażać fałsz i manierę, tu sam stał się fałszem i manierą. A szkoda, mielibyśmy bez tego może interesujący dramat partyzancki, wojenny, którego tak w naszej literaturze dramatycznej brakuje.
Różewicz tworząc "Do piachu..." wszedł tym samym na ścieżki wydeptane już przez kogoś innego. Przez Grochowiaka, któremu materiał wojny służył do budowania sytuacji moralitetowych, bądź obnażających mechanizm człowieka.
Z powyższego wynika, że twórca miary Różewicza jest skazany na wyrąbywanie sobie osobnej drogi. Bo wtedy tylko dzieło może być naprawdę jego własne, a także mieć wyróżniające znamię prawdy.