Artykuły

Syndrom orkiestry na Titanicu

W przypadku oper i filharmonii jeszcze bardziej niż w teatrze dramatycznym ujawnia się zasada produktywności, konkurencyjności i widzialności. Czy będą one w stanie zrezygnować z zasady "better, faster, stronger"? - pisze Marcin Bogucki w portalu dwutygodnik.com.

"Reset systemu. / Uspokój się! / Muzyka na balkony!" - w ten sposób Matthias Horx kończy swój hurraoptymistyczny tekst pt. "Świat po koronie". Diagnozuje on głębokie przemiany, które czekają nas w związku z pandemią, ale dostrzega wyłącznie jej pozytywne aspekty.

Artykuł Horxa jest także pochwałą samoizolacji, dzięki której - jak przekonuje autor - można umocnić lub nawiązać więzi rodzinne, sąsiedzkie i przyjacielskie. Każda osoba, która przeżyła lockdownową huśtawkę nastrojów, przetrze chyba oczy ze zdumienia, czytając, jak miałaby ona wpłynąć na zamkniętych ludzi: "Całkowita utrata kontroli zamienia się nagle w prawdziwy rausz pozytywności". Pisany w połowie marca tekst maluje przesłodzony obrazek świata odzyskanej komunikacji oraz nowej kultury życzliwości i dostępności. Myśl Horxa można streścić w następującym zdaniu: powrót do normalności jest niemożliwy, zbudujmy więc świat na nowo. Gdyby tylko autor zechciał zawrzeć kilka konkretnych porad, jak te zmiany wprowadzić! Niewątpliwie ma nam w tym pomóc wspólnototwórcza energia muzyki z balkonów.

Być może trzeba jednak spojrzeć na muzykę inaczej - jako na przywilej. W jednym z memów krążących w sieci przedstawiono dwa bloki mieszkalne. W oknach widać ludzi oglądających "Świnkę Peppę" i Netflixa, jakiś DJ streamuje swój set, część rodzin przysłuchuje się koncertowi balkonowemu i robi sobie zdjęcia. Na dole, pod domem rozgrywają się dużo mniej przyjemne sceny - widzimy pracowników medycznych z chorymi, kurierów oraz śmieciarzy próbujących uporać się z górą odpadków. Pandemia to nie szansa, lecz katastrofa - tylko jeszcze nie zdajemy sobie z tego sprawy. W ostatnim czasie odżywa stary dobry mem z Titanikiem i grającą na nim orkiestrą. Świat niedługo runie, a co robią w tym czasie aktorzy? Czytają bajki online, jak zauważyli Jurek, Tadek i ziomki z teatru. Czy nie jest podobnie ze światem muzyki klasycznej, który próbuje zagłuszyć niepokoje, a nie pomagać konfrontować z kryzysem? Będąc w izolacji na emocjonalnym rollercoasterze, łatwo przechodzi się od hurraoptymizmu do całkowitego zwątpienia i z powrotem.

Instytucje muzyczne dosłownie zaraz po zamknięciu zaczęły wypuszczać ze swoich archiwów masę treści. Wykorzystywały do tego istniejące platformy VOD i dostępne serwisy internetowe (najlepiej przygotowani byli chyba Filharmonicy Berlińscy, którzy udostępnili na 30 dni za darmo swoją Digital Concert Hall). Aby móc jakkolwiek nawigować w morzu spektakli i koncertów, trzeba iść na kompromisy: można zastosować klucz repertuaru (Rameau z Paryża, Berlina i Genewy), reżyserów (Castellucci z Hamburga, van Hove z Paryża, Warlikowski z Monachium), dzieł ("Brokeback Mountain" Wuorinena z Madrytu, "L'Amour de loin" Saariaho z Nowego Jorku, "Końcówka" Kurtága z Mediolanu), śpiewaków itd. Ten nieustający strumień spektakli, trafnie nazwany klęską urodzaju, nie przestaje płynąć. Więcej się nie ogląda, niż ogląda, co budzi uzasadnioną frustrację, szczególnie jeśli wszyscy dookoła chwalą się tym, co właśnie obejrzeli w sieci, albo doradzają, co trzeba koniecznie zobaczyć (typowe symptomy FOMO - fear of missing out, strachu przed przegapieniem wydarzeń).

Inną formą reakcji na lockdown były oddolne inicjatywy artystów. Pianista Igor Levit zaczął samodzielnie transmitować na Twitterze koncerty z domu, starannie dobierając repertuar (m.in. "People United Will Never Be Defeated!" Rzewskiego), sopranistka Barbara Hannigan pieśnią Schuberta "An die Musik" otworzyła cykl filmów z udziałem młodych uczestników jej programu Equilibrium Young Artists, Joyce DiDonato z Piotrem Beczałą zaśpiewali fragmenty "Wertera" Masseneta, by osłodzić widzom odwołane spektakle w Metropolitan Opera - przykłady można by mnożyć. Jakość techniczna tych nagrań jest różna, ale w przeciwieństwie do puszczanych "z puszki" przedstawień występy te pełniły funkcję zastępnika realnego spotkania z artystami.

Wiele z nagranych podczas pandemii filmów miało za zadanie po prostu podnosić na duchu i nie ukrywało swoich przyziemnych celów. Jednym z najlepszych przykładów jest internetowa twórczość fagocisty barokowego Petera Whelana - instrumentalisty o wielu talentach i niezwykłej vis comica - nagrywającego wszystkie partie w wykonywanych przez siebie utworach, m.in. ariach z kantat Bacha. Jak pokazali artyści, muzykę klasyczną można grać wszędzie (solo fletowe "Échos" Hotteterre'a na łodzi) i z towarzyszeniem bardzo egzotycznego instrumentarium (aria "Erbarme dich" z "Pasji Mateuszowej" śpiewana na kanale w Utrechcie z towarzyszeniem katarynki i trąbki!

Twórczość własna artystów zyskiwała czasem wymiar instytucjonalny. Deutsche Grammophon świętowało międzynarodowy dzień fortepianu, transmitując koncerty z domów pianistów nagrywających dla wytwórni. Do działań w przestrzeni wirtualnej dopingowały także filharmonie i opery. Wśród propozycji korzystających z nagrań z domu i późniejszego montażu można było usłyszeć Beethovena - nie tylko ze względu na rok jubileuszowy, lecz także humanistyczne przesłanie IX symfonii. Członkowie orkiestry z Rotterdamu chyba jako pierwsi nagrali "Odę do radości", korzystając z tej formuły. Obecnie dostępnych jest mnóstwo podobnych filmów: od "Bolera" granego przez nowojorczyków, przez "Wiosnę w Appalachach" Coplanda w wykonaniu orkiestry z Toronto, aż po "Bella ciao" w interpretacji muzyków La Scali na rocznicę wyzwolenia Włoch.

Niektóre instytucje muzyczne postanowiły odjąć sobie nieco powagi i zdecydowały się na publikację śmiesznych filmików: La Scala zachęcała do pracy w domu, pokazując, w jaki sposób można ćwiczyć w zamknięciu - na przykład grać na skrzypcach, a przy okazji trenować na rowerku, propozycję treningu z wykorzystaniem instrumentów zaprezentowała również Opera Paryska. Berlińska Deutsche Oper eksperymentowała z innym formatem, próbując łączyć treści edukacyjne z humorem w serii miniwykładów.

Jeszcze inne doświadczenie odbiorcze przyniosły koncerty odbywające się przy pustej widowni. Można je podzielić na te przed- i powirusowe. Nagrania sprzed pandemii wyglądają jak z innego świata. Dziwnie ogląda się puste sale, większy niepokój wzbudza jednak liczba artystów oraz brak odstępów między nimi (w obecnej nomenklaturze koncerty te zostałyby nazwane "nielegalnymi zgromadzeniami"). Występy po wprowadzeniu restrykcji wyglądają zupełnie inaczej. Jak powiedział dyrygent Iván Fischer, nie czas teraz na muzykę symfoniczną, lecz twórczość na mniejsze składy. Jego Budapeszteńska Orkiestra Festiwalowa zdecydowała się na transmitowanie popołudniowych koncertów kameralnych, podobne inicjatywy wprowadziły m.in. opery w Berlinie, Monachium i Stuttgarcie. W krajach, gdzie obserwuje się spadek zarażeń, próbuje się także eksperymentować z nieco większymi zespołami (do 15 osób). 1 maja Filharmonicy Berlińscy zorganizowali coroczny koncert europejski - wyjątkowo nie odbył się on na wyjeździe, lecz w siedzibie orkiestry. W programie znalazła się m.in. IV symfonia Mahlera, ale w kameralnym opracowaniu. Także w Czechach zorganizowano już pierwsze koncerty - podobnie jak w Berlinie, w praskim Rudolfinum zachowano odstępy między wykonawcami oraz grano do pustej sali, nowinką były jednak maski noszone przez wszystkich artystów. Najdziwniej wyglądały te zaopatrzone w zamki błyskawiczne przeznaczone dla instrumentów dętych, dodające surrealistycznego posmaku całemu przedsięwzięciu.

Polski nie omijają globalne muzyczne trendy - pisały o tym w "Ruchu Muzycznym" Karolina Dąbek i Dominika Micał. Jedną z najlepszych inicjatyw, nie tylko na rodzimym gruncie, były koncerty domowe Marcina Maseckiego, naszego odpowiednika Igora Levita. Prowadzone ze swadą transmisje Maseckiego proponowały zupełnie inną formułę koncertową - domówkę muzyczną, jednocześnie edukacyjną i niezobowiązującą, co udało się uzyskać częściowo dzięki szlafroczkom pianisty i jego gumowym kaczuszkom, częściowo zaś jego nieortodoksyjnemu podejściu do klasyki. (Od niedzieli 10 maja Masecki przybliża już w nowym cyklu złoty okres amerykańskiego jazzu).

Dochodzimy tu do sedna problemu pandemicznych treści produkowanych przez instytucje muzyczne: dużo w nich suchej dokumentacji lub akcji organizowanych ad hoc, mniej zaś inicjatyw, które przyglądałyby się internetowi jako medium, w którym to wszystko się dzieje. Wśród produkcji, które wyróżniały się na tle bieżączki muzycznej, były filmy czeskiego zespołu muzyki dawnej Collegium 1704 z centrum kulturalnego Pražská křižovatka. Już samo wnętrze robi wrażenie - nie jest to sterylna sala koncertowa, lecz gotycki, zdesakralizowany kościół. Odkryta więźba dachowa podkreśla delikatność i nietrwałość przestrzeni, muzycy nie ukrywali, że nagranie zostało dokonane w specyficznych warunkach: występowali w maskach, zachowywali odstępy, ale kamera pozwalała zbliżyć się do nich na intymną odległość, którą w pandemicznej rzeczywistości można by określić jako niebezpieczną.

Pasje Bacha stanowią centrum wielkopostnego repertuaru filharmonii na całym świecie. W Polsce w tym roku "Pasję Janową" odwołały m.in. Misteria Paschalia, NFM i Warszawska Opera Kameralna. Na początku marca w siedzibie NOSPR-u wykonał ją zespół Bach Collegium Japan w ramach europejskiej trasy koncertowej. Została ona przerwana przez pandemię, ale przed zamknięciem instytucji udało się jeszcze dać ostatni koncert w Kolonii. Dzięki nagraniu można podziwiać nie tylko ich interpretację, ale też przypatrzeć się, jak bardzo niepewnie wygląda cały rytuał ukłonów do pustej widowni. "Pasję Janową" zaprezentował także WOK w internetowym cyklu "OperaOK!" pod opieką kuratorską Tomasza Cyza. Wybrane chóry i fragmenty solowe z nagrań dokonanych przez artystów w domach zostały poddane zabiegom montażowym. Dużo większe wrażenie robiło jednak wykonanie tego utworu z kościoła św. Tomasza w Lipsku.

Tamtejsze Archiwum Bachowskie musiało odwołać swój festiwal, zamiast niego w Wielki Piątek przy grobie Bacha zabrzmiała "Pasja Janowa" w kameralnym opracowaniu na tenor, dwa instrumenty klawiszowe (klawesyn i pozytyw) oraz perkusję, choć opis ten nie oddaje idei Benedikta Kristjánssona - śpiewaka, który był inicjatorem projektu. Zrobił on z "Pasji" prawdziwy one man show: wykonywał wszystkie partie solowe, używając różnych rejestrów głosu, a także chóralne, śpiewając wybrane głosy lub melorecytując tekst na tle muzyki. Wszystko zaś z pamięci, przy wielkim zaangażowaniu emocjonalnym. Z dzieła opowiadającego o męce i śmierci Chrystusa pasja zmieniła się w jej reaktualizację - nie było to dosłowne odtworzenie, lecz całkiem współczesne, można nawet powiedzieć świeckie, przedstawienie zmagania człowieka ze światem: pasja Kristjánssona według pasji Bacha według św. Jana.

Dwa dodane utwory wokalne były wykonywane przez pięcioosobowy zespół zgromadzony w kościele, partie chorałowe nagrali zaś muzycy z różnych stron świata (tegoroczna edycja festiwalu miała zgromadzić niemieckie i zagraniczne chóry pod hasłem "BACH - We Are FAMILY!"). Dzięki materiałom nutowym można było także samemu dołączyć do śpiewania chorałów, organizatorzy zachęcali również, aby nagrać swoją partię i podzielić się nią na potrzeby internetowej wersji projektu "Extended - We-are-Family". Opracowanie Kristjánssona nie było sporządzone specjalnie ze względu na pandemię, ale sprawdziło się idealnie - nie jako namiastka wielkoobsadowego utworu, lecz pełnoprawna wersja na izolacyjne czasy, zorganizowane w Lipsku wydarzenie było zaś nie tylko angażujące fizycznie, lecz także emocjonalnie. Szczególnie silnie działał finał dzieła: przy chórze "Ruht wohl" zaśpiewanym a cappella przez Kristjánssona niejednej osobie mogły zaszklić się oczy. W ostatnim chorale do śpiewaka dołączyli towarzyszący mu instrumentaliści: Elina Albach i Philipp Lamprecht. Wspólnie udało im się uzyskać intymność domowego muzykowania.

Koncert z Lipska wpisuje się idealnie w nową rzeczywistość, którą projektowała Dorota Kozińska, diagnozując, że nie ma szans na powrót do normalności po koronawirusie: "Jeśli uda się zdusić tę zarazę, liczę na to, że świat muzyczny odrodzi się mądrzejszy: pełen empatii i szacunku wobec innych artystów, wolny od pychy, blichtru i taniego poklasku". Na temat świata po pandemii dyskutują też sami zainteresowani. Dyrygent Alan Gilbert zorganizował wirtualne spotkanie ze swoimi kolegami po fachu: Kariną Canellakis, Simonem Rattle'em i Danielem Hardingiem, by wymienić się doświadczeniami z czasu zamknięcia, a także podzielić się zagrożeniami i wyzwaniami, które czekają na świat muzyki klasycznej. Gilbert opowiadał o swoim doświadczeniu dyrygowania w Skandynawii, gdzie dopuszczono koncerty z udziałem małych składów bez obecności publiczności. Rattle wspominał pozytywne aspekty skupionego muzykowania przy pustej sali, zaś Canellakis zastanawiała się, jak zmieni się zawód dyrygenta w momencie, gdy będzie przeważać muzyka kameralna. W najdziwniejszej sytuacji znalazł się Harding, który został pozbawiony dwóch źródeł dochodu: jest nie tylko dyrygentem, ale też licencjonowanym pilotem i właśnie miał zacząć swoją regularną pracę za sterami. Jego wątpliwości dotyczyły kierunku zmian dotyczących repertuaru: czy instytucje okopią się na bardziej konserwatywnych pozycjach, czy pozwolą sobie na eksperymenty?

Wszystkich dyrygentów interesowała oczywiście kwestia finansowania orkiestr. W sieci powstały już listy instytucji, które płacą lub nie płacą swoim pracownikom. Na temat produkowania treści za darmo wypowiadali się także sami artyści: jeszcze w marcu skrzypek Pavel Šporc zaczął organizować wirtualne koncerty za opłatą, inni muzycy, jak na przykład śpiewaczka Simone Kermes, negatywnie odnosili się do bezpłatnego udostępniania swoich występów. Wokół kwestii finansowych krążyła także specjalna gala Metropolitan Opera - śpiewacy występujący z domów chcieli nie tylko pokazać swoją solidarność w czasach zamknięcia, ale też zebrać pieniądze dla instytucji: Met została przedstawiona tam jako wielka muzyczna rodzina, a także międzynarodowy hub, do którego pielgrzymują artyści i widzowie. Czy tak będzie również w przyszłości? W internetowej dyskusji dyrygenci zdecydowanie wypowiedzieli się na temat konieczności ograniczenia podróży.

Pandemia odsłoniła wszystkie problemy muzyki klasycznej: dyskutuje się obecnie o sprawach pracowniczych, które często były traktowane jako drugo- lub trzeciorzędne (rozwarstwienie dochodów, elastyczność zatrudnienia), kwestiach demograficznych starzejącej się widowni, współudziale podróżujących po świecie artystów w katastrofie klimatycznej. Pośród tych wszystkich trudności teatry i filharmonie zmuszone są jeszcze do produkowania nowego kontentu. Współczesne instytucje robią to ze względów wizerunkowych - pisał o tym Piotr Morawski w tekście "Musimy zwolnić". W przypadku oper i filharmonii jeszcze bardziej niż w teatrze dramatycznym ujawnia się zasada produktywności, konkurencyjności i widzialności. Czy będą one w stanie zrezygnować z zasady better, faster, stronger? Przekształcać się z fabryk przedstawień w instytucje wykorzystujące narzędzia pedagogiczne, w nowoczesnym rozumieniu? "Na pewno nie arcydzieła są teraz najistotniejsze. Być może najbardziej polityczna jest teraz właśnie troska" - jeśli dyrektorzy nie wypiszą sobie hasła Morawskiego na sztandarach, obecną klęskę urodzaju będzie trzeba nazwać syndromem orkiestry na Titanicu.

Wracając na koniec do Horxa - już teraz można powiedzieć, że wykazał się on lekką naiwnością w swoim apelu o muzykowanie na balkonach. O ile we Włoszech inicjatywa przyjmowana była z entuzjazmem, zupełnie inaczej podeszli do niej niektórzy mieszkańcy Wiednia z rozbrajającą szczerością domagający się ciszy: "Ruhe! So schen ist des net!" (wolne tłumaczenie z austriackiego niemieckiego: "Cicho! To wcale nie jest ładne!").

Na zdjęciu: mediolańska La Scala online.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji