Artykuły

Blokersi do oper!

Z BOGUSŁAWEM KACZYŃSKIM rozmawia Krzysztof Szwałek.

Hip-hop rulez, czai Pan bazę?

To nie jest ładne, co pan mówi. To język współczesnej młodzieży.

Nie podoba się Panu?

Nie chciałbym go kolportować ani naśladować. Uważam, że powinno się używać języka pięknego, spełniającego wszystkie wymogi komunikacji człowieka z otaczającym go światem.

Namawia Pan młodzież do odwiedzania oper. Używanie do tego salonowego języka nie ułatwia zadania.

Mówię językiem tak zrozumiałym, że niektórzy przedstawiciele mojej profesji mają mi to za złe. Z młodzieżą też porozumiewam się doskonale. Kędyś zaproszony zostałem do młodzieżowego radia i tam mówiono do mnie tak, jak pan to zaprezentował. Ale młodzi ludzie, którzy telefonowali do studia, wyrażali się o mnie i o mojej pracy z największym szacunkiem i nie było ani jednego rozmówcy, który powiedziałby, że jestem starym ramolem, popularyzowaniem opery zatruwającym świat.

Ale dla większości młodych ludzi ważniejszy jest dziś hip-hop. To zupełnie inna kultura.

Zawsze tak było, że jedni rodzili się w pałacach, inni w salonach, a jeszcze inni w czworakach. To samo jest z kulturą, wrażliwością, wykształceniem.

Blokersi, dla których najważniejszy jest hip-hop, są mniej wrażliwi? To gorsza kultura?

Z pewnością!

Czy ludzie, którzy zamiast Pana Tadeusza wybierają kryminalne opowiastki, są mniej wrażliwi na literaturę?

Oczywiście, że tak! Ja przez całe życie zachęcam - nie tylko blokersów - by się trochę oświecili. Namawiam do równania w górę! Ale to, co się dzieje w mediach, w tym także w prasie, jest zachęcaniem do równania w dół.

Chce Pan przekonać blokersów, że otaczającą ich rzeczywistość lepiej opisuje opera niż hip-hop?

Zdecydowanie! Uważam, że stan ducha człowieka, bez względu na miejsce urodzenia, lepiej oddaje Symfonia Ludwiga van Beethovena czy nokturny Chopina. Z całą pewnością! Stan ducha blokersa również! Potrzeby kulturalne nie zależą od miejsca urodzenia, ale od wrażliwości, z jaką człowiek przychodzi na świat. Znam ludzi, którzy urodzili się w chatce za wioską, ukończyli gimnazjum w małym miasteczku, po czym przyjechali do Warszawy i pierwsze kroki skierowali do Filharmonii i Teatru Wielkiego, zachwycili się pięknem wielkiej sztuki. Teraz prowadzają tam swoje dzieci.

Język hip-hopowców Panu nie odpowiada. A stroje?

A te akurat mi się podobają! Są może trochę pokraczne, ale młody człowiek ma prawo do takich ekstrawagancji. Ja w ich wieku chodziłem w czerwonych spodniach, co w owym czasie było szokiem, wyzwaniem. Młodość ma niewyobrażalne zalety, młodości wszystko przystoi. Opowieść dziewczyny i chłopca o ich wzajemnej miłości jest piękna! Oburzają mnie natomiast tego typu wynurzenia w wykonaniu ludzi starszawych.

Na przykład?

Pani z twarzą już zdecydowanie nie do kokardy, relacjonująca z detalami swój ostami romans. Jak zdradziła męża i co robiła ostatniej nocy z kochankiem. Budzi to we mnie odrazę! Jest okropne!

Nie rozumiem. Odmawia Pan starszym ludziom prawa do miłości?

Opowiadania o tym! Bo to jest nieestetyczne! Jest taki starszy pan, który w kółko opowiada o swoich żonach, kochankach, rozwodach... Chce się wyłączyć telewizor! Na wszystko jest w życiu czas - na zrywy miłosne też. Romeo i Julia nie przez przypadek mieli po 16 lat, a nie po 66. W tych sprawach trzeba się miarkować i tę zasadę stosuję w życiu bardzo zdecydowanie, rygorystycznie. W pewnym wieku trzeba przestać się wygłupiać i opowiadać o frywolnościach, bo to nie przystoi! Nie chcę tego słuchać! Trzeba się przeżegnać i napić święconej wody, najlepiej z Lourdes. I nie okazywać publicznie swoich niezaspokojonych potrzeb i tęsknot.

O swoim prywatnym życiu emocjonalnym jednak Pan mówi.

Moje życie prywatne jest nieporównywalnie skromniejsze od kariery. Właściwie żadne, nie sądzę, aby wzbudziło czyjeś zainteresowanie. Bardzo mile wspominam moje małżeństwo, które się rozpadło - z osobą wybitną, wrażliwą, delikatną, wielką artystką, Jadwigą Jarosiewicz. Ostatnio przygotowywała niezwykłą, bajeczną scenografię w Teatrze Wielkim. Bajadera to wielkie dzieło sztuki.

O ochocie zostania dyrektorem Teatru Wielkiego też mówił Pan otwarcie w telewizji.

To jest co innego - to jest życie zawodowe! Gandhi czy Matka Teresa, że posłużę się tak wielkimi przykładami - też żyli po to, by zrealizować wytyczony cel - zmienić świat, kulturę, cywilizację. I ze mną jest tak samo. Ja wiem, jak zreformować Teatr Wielki i operę w Polsce. A jeśli w człowieku chęć realizacji takiej idee fixe jest bardzo silna, jeśli się wie, jak to zrobić, to trzeba walczyć! Nawet jeśli się słyszy - nie! Jestem zodiakalnym Bykiem - walę cale życie rogami w mury. Jedne są lepiej skonstruowane, inne słabsze... W niektórych murach wybiłem dziury, na innych ponabijałem sobie guzy. Również na murach Teatru Wielkiego. Trudno. Niech teatr żałuje, że mnie tam nie ma.

Wciąż się Panu nie podoba, jak jest kierowany?

Teatr Wielki i Filharmonia Narodowa przestają zaznaczać swoją obecność w naszym życiu kulturalnym i publicznym. Proszę mnie zapytać, co jest dziś w Filharmonii? Albo co będzie jutro? Nie mam pojęcia! To kto ma mieć pojęcie?

A może to nie kwestia repertuaru, ale bojkotu, który Pan stosuje?

Nie, to kwestia polityki, kształtowania wizerunku instytucji. Ten teatr kierowany jest w sposób, którego ja... Nie, nie chcę być krytykiem tego teatru. Opera ma dyrektora, który poddaje się ocenie fachowców, których zresztą coraz mniej dostrzegam. Jest to odległy zupełnie od moich wyobrażeń model teatru. To, co ja robiłem i robię - festiwale w Krynicy i Łańcucie, później jako dyrektor Teatru Roma - to były instytucje, o których mówiła cała Polska i pół Europy! Na bilety do Romy czekało się trzy miesiące! Ludzie stali w kolejce na zimnie, a ja do nich wychodziłem z gorącą herbatą, z każdym się witałem, rozmawiałem.

To nic wyjątkowego. Pana następca w Teatrze Roma, Wojciech Kępczyński, też sprzedaje bilety na pniu, a w dodatku potrafi na tym zarabiać.

W przeciwieństwie do pana nie mogę uznać obecnego Teatru Roma za instytucję kultury! To jest komercyjny teatrzyk, który ma w repertuarze jedną sztukę i nie utrzymuje stałego zespołu artystycznego. Tymczasem prawdziwy teatr to taki, który ma ogromny, zmienny repertuar, co najmniej cztery premiery w roku, w którym od rana do nocy trwają próby, codziennne przedstawienia... Chór, balet, orkiestra, soliści, dyrygenci, gwiazdy, ale też pedagodzy, korepetytorzy i praca, praca, praca...

Obecny szef Romy mówi, że w sytuacji kryzysu finansowego zatrudnianie setek pracowników to anachronizm.

To powinien przekonać ministra kultury, żeby zwolnił wszystkich pracowników z Teatru Wielkiego, z Filharmonii, z Teatru Narodowego, Polskiego, z Ateneum. Ja myślę, że to dyrektor Kępczyński jest anachroniczny. Proszę spojrzeć na teatry świata. Wszystkie działają według zasad należnych profesjonalnej instytucji kultury. Dyrektor Kępczyński usiłuje naśladować prywatne teatry z Broadwayu czy West Endu. Tych teatrów nie sponsoruje ani państwo, ani miasto, bo są to komercyjne placówki, jak przenośny stragan, na którym sprzedaje się odpustowe figurki. Z tego właśnie powodu Związek Artystów Scen Polskich kilka lat temu cofnął dyrektorowi Kępczyńskiemu rekomendację. Oznacza to całkowitą dezaprobatę najwyższego gremium skupiającego ludzi teatru w Polsce dla poczynań dyrektora Romy. Ciekawi mnie, kiedy prezydent Warszawy Lech Kaczyński, profesor prawa, dostrzeże wreszcie, że miasto bezpodstawnie i bezprawnie finansuje teatr, który nie jest w żadnym stopniu profesjonalną instytucją kultury.

Taka kultura nie zasługuje na dotacje?

Uważam, że komercyjne i amatorskie poczynania nie powinny być dotowane ani przez miasto, ani przez państwo.

Kto ma decydować, gdzie przebiega granica między lepszą a gorszą kulturą. Urzędnicy?

Powinni decydować ludzie, którzy sprawują władzę w dziedzinie kultury. Bardzo ubolewam, że najczęściej są to urzędnicy z klucza partyjnego, którzy nie wykazują żadnego rozeznania w tej dziedzinie, nie dysponują żadną fachową wiedzą.

O komercji mówi Pan z pogardą. W reklamie jednak wystąpił.

A dlaczego to pana dziwi? Wystąpiłem w radiowej reklamie sprzętu, którego akurat na co dzień używam. W domu mam wyłącznie sprzęt tej firmy. Ja nie traktowałem tego jako działalności komercyjnej. Uznałem, że jeżeli słuchacze rozgłośni, które na co dzień nie prezentują muzyki poważnej, będą mogli kilka razy dziennie, przy okazji mojej reklamy, usłyszeć arię z opery Pajace - to już dobrze. To była świetna okazja, by wszyscy posłuchali pięknej muzyki i głosu Mario del Monaco.

Jednym zdaniem - operowa ewangelizacja nawet w reklamach?

Tak, to jeden ze sposobów na realizowanie mojej misji! I - wracając do finansowania teatrów - ono też powinno wynikać z misji, którą te instytucje pełnią. Misja - to bardzo ważne słowo! W moim Teatrze Roma była misja - wystawialiśmy Dziadka do orzechów, Coppelię, Czarodziejski flet Mozarta dla tysięcy, dziesiątek tysięcy dzieci z całej Polski. Uczyłem te dzieci kultury muzycznej, zachowania w teatrze, ale także miłości do tradycji, do piękna. Te dzieci były zasłuchane, przenosiłem je do innego świata.

Nie ma Pan wrażenia, że jest Pan z innej epoki?

To nieprawdą, że moja epoka się skończyła. Żyję i reprezentuję ją dalej! Skończy się wtedy, gdy odejdą ludzie podobni do mnie. Mówienie o końcu opery jest nieporozumieniem! Nowy język młodzieży, nowy styl - to wszystko istnieje, ale dotyczy jedynie marginesu! Zawsze on istniał. Zawsze było Powiśle i Czerniaków, które człowiek z dobrego domu omijał szerokim łukiem. Opera na świecie rozkwita! Nie mogę zupełnie pojąć, kto i dlaczego kolportuje opinię, że jest inaczej. Chyba ktoś, kto nigdy nie wychylił nosa z własnego grajdołu.

To wina mediów?

Media w ogóle się tym nie zajmują. Głównie piszą o polityce, o aferach, no i o wszechwładnym sporcie. Wystarczy, że polska saneczkarka zajmie 156. miejsce w jakieś wiosce austriackiej, a już we wszystkich dziennikach korespondent mówi z tej wioski, że zajęła co prawda 156., ale ma nadzieję, że w następnych zawodach będzie lepiej. Wystarczy, że piłkę ktoś kopie w jakimś miasteczku, już dowiadujemy się, kto strzelił gola! Natomiast o otwarciu sezonu w La Scali czy Metropolitan Opera nikt się nawet nie zająknie. Polski dyrygent otwiera tam sezon - co jest epokowym wydarzeniem - i nikt nie jest zainteresowany podaniem takiej wiadomości.

Media podają te informacje, których po prostu oczekują czytelnicy.

Nieprawda! To media, pan i ja mamy kształtować gust czytelników i słuchaczy! Pan mówi, że to się dawno zmieniło? To nieprawda! Gdyby się zmieniło, to ja bym nie robił tego, co robię.

I musi Pan żebrać o pieniądze u sponsorów. To rzeczywistość: Pan prosi o pieniądze, a właściciel gazety zarabia, bo podaje takie informacje, które interesują wszystkich, a nie wybranych.

Widzi pan, są na świecie ludzie ambitni i są zwykli zjadacze chleba. Owszem, można wydawać gazetę, która pięć minut po ukazaniu się zaśmieca ulice i o której wszyscy mówią z pogardą - ale ja bym nie chciał być wydawcą, właścicielem ani redaktorem takiej gazety. Chciałbym być redaktorem gazety, którą się archiwizuje, cytuje, latami przegląda...

Pop-tenor Marek Torzewski skarżył się na to samo. Twierdził, że o jego zagranicznych sukcesach też nikt nie chciał pisać. Było o czym?

Marek Torzewski to laureat konkursu imienia Kiepury...

Mnie powiedział, że go wygrał.

Wygrał? Nie, on był drugi.

W wywiadzie dla Życia Warszawy Torzewski stwierdził, że Pan przyszedł do niego po konkursie i powiedział, że owszem, był najlepszy, ale nie może dostać pierwszej nagrody, bo zbyt dużo innych nagród już zgarnął.

Nie czytałem tego wywiadu, a szkoda, bo bym napisał sprostowanie. Byłem przewodniczącym jury konkursu i ja podpisywałem wszystkie dokumenty, więc nikt nie mógł dokonać zmiany werdyktu! A sam Torzewski... Cóż, to był dobry śpiewak, miał bardzo piękny głos... To był chłopiec stworzony do wielkiej, światowej kariery!

No i co z tą karierą?

Proszę pana, wielu jest stworzonych do wielkiej kariery. Ale nie każdy osiąga to, co Kiepura.

Wszyscy mówili, że Torzewski na Zachodzie odniósł sukces. A przeciętny Polak musiał w to uwierzyć, bo nie miał jak tego sprawdzić.

Myślę, że Torzewski nie zrobił kariery nawet na 30 procent swoich możliwości. Powinien być diamentem w światowej operze. Miał wszystko! Piękno głosu, świetną szkołę wokalną Antoniny Kaweckiej, urodę, temperament sceniczny. Miał te cztery cechy i jeszcze zadziorność słowiańską. Tego nie mają Włosi!

Skoro miał wszystko, to co się stało?

Marek śpiewał w Brukseli, w innych teatrach - to jest coś! Nie powinniśmy tego bagatelizować.

Niech Pan powie wprost: Torzewski to pionek na światowych scenach czy postać?

No dobrze... W pewnym momencie rozsypała się jego kariera jak sznur koralików. Bardzo nad tym ubolewała Antonina Kawecka, to dla niej był życiowy cios. Ona stawiała na niego i uważała, że miał niezwykłą szansę. I ja się pod tym podpisuję.

Było jakieś konkretne wydarzenie?

Nie... gdy śpiewak zbyt wiele inwestuje w rodzinne życie, obciążony jest dziesiątkami różnych spraw. By zrobić karierę, powinien wyzwolić w sobie spokój, uruchomić potężną siłę, jakąś elektrownię atomową. Jeżeli ten dynamizm przestaje funkcjonować, kariera słabnie.

A obecna działalność Torzewskiego, pop-tenora odwiedzającego małe miasta, podoba się Panu?

Co ja mam powiedzieć? On wychodzi i śpiewa te lekkie rzeczy resztką swego pięknego głosu. Mam jego nagrania sprzed lat... To jest smutne, że mając tyle od Pana Boga, nie wykorzystał tego daru. Ale niedobrze, gdy krytykują go ludzie, którzy nigdy nie śpiewali w Brukseli ani w La Scali. A on śpiewał. Zrobił coś w życiu, ale powtarzam: to 30 procent tego, co mogłoby stać się jego udziałem, gdyby lepiej wyreżyserował swoje życie.

Inny Pana znajomy, dyrygent Polskich Słowików Wojciech K., też miał problem z reżyserią.

Znajomy? To nie była bliska znajomość.

Był Pan zdziwiony, gdy się o wszystkim dowiedział?

Trudno stawiać się w roli adwokata i bronić go, bo to rzecz straszna, nie do wytłumaczenia. Z drugiej strony - to był człowiek opętany całkowicie sztuką, chęcią tworzenia czegoś potężnego, pięknego - i stworzył te rzeczy. Uczył dzieci sztuki, jeździł z nimi po świecie, odnosili sukcesy. Ale przekroczył granicę, której nikomu nie wolno przekroczyć.

Po historii z Wojciechem K. odium podejrzeń spadło na wielu innych artystów pracujących z dziećmi. Każdy dyrygent stał się podejrzany! Zaraz Panu zaczną patrzeć na ręce.

Nie zaobserwowałem jakiejś szczególnej nagonki na innych artystów. Ale co to za temat do rozmowy ze mną. Nie lepiej porozmawiać o moich spotkaniach z Marią Callas, Viscontim czy królową angielską?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji