Artykuły

Ja umiem tylko pisać literkami

- Mam w sobie takie coś, co przyciąga pewien rodzaj niezdrowej uwagi. Patrzyłam na publiczność przychodzącą na moją sztukę do teatru - to wyglądało jak zjazd psycholi z całego powiatu. Lecą jak muchy do gówna - mówi pisarka DOROTA MASŁOWSKA.

Wojciech Orliński: Powiedziałaś niedawno, że pobijesz dziennikarza, który użyje przy Tobie określenia "medialny szum", więc nie mogłem się oprzeć pokusie, by od tego zacząć...

Dorota Masłowska: Najbardziej zresztą się to należy właśnie dziennikarzom z twojej firmy, bo to wy uparcie kreujecie mnie na "znaną panią, która nam coś skomentuje". Ostatnio miałam telefon z redakcji: "Co pani myśli na temat kradzieży sprzętu radiowego z samochodów? Błagam, jakaś krótka wypowiedź...". To jest raczej męczące.

Jestem więc tym bardziej wdzięczny, że wzięłaś udział w naszym żarcie primaaprilisowym w "Wysokich Obcasach" i wypowiedziałaś się jako pani z przyszłości żyjąca w Polsce zrujnowanej przez PiS-owską dyktaturę...

- No proszę, a właśnie przed chwilą występowałam w nagraniu programu telewizyjnego o książkach robionego przez ludzi już z nowego rozdania i tam jedna pani mówiła, że to było głupie i w ogóle nieśmieszne.

Skoro była z nowego rozdania, to co innego miała mówić?

- Tak sobie właśnie pomyślałam, ale ponieważ zwykle jestem uprzejma, zachowałam to dla siebie.

To ciekawe, zważywszy, że w prozie okazujesz się skrajną mizantropką - raczej nie lubisz swoich bohaterów.

- Pisarz nie powinien się z bohaterami zbytnio zaprzyjaźniać. Największym błędem młodego pisarza jest pomylenie samego siebie z bohaterem - umieszczenie skrzywdzonego, niezrozumianego intelektualisty gdzieś na tle okrutnego, skorumpowanego świata i kompensowanie sobie czegoś w taki sposób.

Ty też lubisz siebie umieszczać w swojej prozie...

- MC Doris to przecież taka sama wariatka jak cała reszta w tej książce.

Polscy pisarze, opisując społeczne zło, zwykle chcą wskazać winnego - komunizm albo kapitalizm. U Ciebie nie ma takich usprawiedliwień - bohaterowie są żałośni i już.

- To właśnie najbardziej interesujące - żałość, małość, żenada. Myślę, że wrzucanie negatywnych emocji do moich książek pełni dla mnie funkcję terapeutyczną, dlatego właśnie mogę być miła i uprzejma na co dzień.

Mam w sobie takie coś, co przyciąga pewien rodzaj niezdrowej uwagi. Patrzyłam na publiczność przychodzącą na moją sztukę do teatru - to wyglądało jak zjazd psycholi z całego powiatu. Lecą jak muchy do gówna.

Z wszystkich polskich pisarzy masz też chyba największy maniakalny antyfandom w internecie...

- To jest zabawne zjawisko, bo kompletnie nieproporcjonalne do mojego realnego znaczenia. Tym ludziom się przecież nawet nie chciało czytać moich książek, ale muszą koniecznie powtarzać, że są takie niedobre i przereklamowane. Myślę, że im chodzi o jakieś uboczne kwestie, że taka brzydka, niewykształcona i z małego miasteczka, a książki jej wydają.

Ale właśnie najfajniejsi są ci, którzy deklarują, że przeczytali pięć razy i za każdym razem im się nie podobało jeszcze bardziej. Masz takich maniakalnych fanów, prawie jak ten zabójca Lennona, którzy kolekcjonują wszystkie zdjęcia i wypowiedzi...

- Faktycznie, wzbudzam skrajne reakcje. Spotykam się z wyrazami obsesyjnej miłości, ale też z groźbami morderstwa. Są ludzie piszący długie traktaty o tym, jaka jestem brzydka, i ludzie, którzy się we mnie zakochali na podstawie zdjęcia.

Ale nie lubię tematu: "jaka jestem popularna i jak bardzo mnie to męczy". Dziennikarze o tym właśnie najchętniej chcą ze mną rozmawiać.

Czy wiadomo ci coś o muzycznych wykonaniach "Pawia królowej"?

- Ta powieść napisana jest językiem przypominającym tekst hiphopowej piosenki, ale nie myślałam o muzyce. Ja umiem tylko pisać literkami. MC Doris to tylko żart. Nie sądzę, by ktoś to kiedykolwiek próbował wykonywać z muzycznym podkładem, a jeśli nawet, to bez mojego udziału.

Jestem ciekaw, co taki Niemiec czy Francuz może zrozumieć z "Wojny polsko-ruskiej..."

- Kiedy byłam małą dziewczynką, wyobrażałam sobie, jakie to byłoby rozkoszne być pisarką wydawaną w różnych językach i ustawiającą te przekłady na swojej półce - ale tak naprawdę nie ma w tym przecież w ogóle nic ciekawego.

To co jest właściwie najlepsze w pisaniu?

- Samo pisanie. Póki trwa, póki obcuję ze swoimi bohaterami, czuję się naprawdę świetnie. Kiedy kończę pisać, kończy się wszystko, co fajne.

Miałabyś tyle samo zabawy, gdybyś pisała do szuflady?

- Nie. Czasem zapędzam się za daleko w kokieterii i mówieniu o tym, jak bardzo mnie nie interesuje to wszystko, co się ze mną dzieje. Przyjemne są te wszystkie stany, kiedy czujesz, że twoje pisanie do kogoś dotarło. Kiedy wiesz, że ta energia do kogoś dotarła i u niego w jakiś sposób eksplodowała - to jest niesamowite.

Czy "Wojnę polsko-ruską..." pisałaś już ze świadomością, że to do kogoś dotrze?

- Dunin to czytał na bieżąco i po trzech stronach zaczął mówić, że to będzie wielki sukces literacki.

Dunin tak każdemu mówi...

- Ale ja jeszcze wtedy tego nie wiedziałam, byłam młoda i naiwna, więc się strasznie ucieszyłam i pisałam dalej. Bez tej zachęty by mi się pewnie nie chciało.

Dunin-Wąsowicz to odwrotność grafomana - on kocha wydawać książki. Jeszcze w liceum w latach 80. powielał jakieś czysto grafomańskie teksty swoich znajomych jako "Wydawnictwo Pirackie Dunina". Można powiedzieć, że całe jego życie przedtem było tylko oczekiwaniem na Ciebie.

- Dlatego łączy nas głęboka więź. W końcu "Pawia królowej" napisałam tylko dla niego. Jęczał, że już się skończyły pieniądze z "Wojny polsko-ruskiej" i że muszę natychmiast napisać coś drugiego, więc napisałam. Zdaje się, że "Paw królowej" mu wystarczył na rok wydawania "Lampy".

Jak to się robi - po prostu pstryknęłaś palcem i napisałaś?

- Dawno nic nie pisałam, więc już zdążyłam zapomnieć, jak to się robi. Teraz znowu mam taki typowy dla siebie stan, że jestem przekonana, że już się wypaliłam i nic nigdy nie napiszę. Ponieważ nie przechodzę tego pierwszy raz, więc już się zdążyłam trochę przyzwyczaić, ale kiedyś towarzyszyła temu naprawdę ciężka panika.

Intrygowało mnie w "Pawiu królowej", jak dokładnie opisałaś tam kamienicę, w której mieszkasz. Czy naprawdę Sławomir Sierakowski na jej widok jęknął: "A więc tak mieszkacie..."?

- W tych opisach wszystko jest prawdziwe. Przyznam, że dla mnie to był niezły szok. Przyjechałam z Wejherowa, w którym brak szczegółów przyciągających wzrok, ale budynki przynajmniej generalnie są odnowione. W Warszawie nie trzeba daleko szukać, żeby zobaczyć ślady po kulach z powstania. Moja kamienica nie była remontowana od roku 1915. Niesamowite!

A Sierakowski potem tłumaczył, że chciał się upewnić, czy zna właściwy adres.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji