Artykuły

Zamiast Boga jest u Jarzyny tajemnica

Był pierwszą popkulturową gwiazdą polskiego teatru. Prowokował nas z okładek kolorowych czasopism, w programach telewizyjnych, na sesjach zdjęciowych - o Grzegorzu Jarzynie pisze Łukasz Drewniak w Przekroju.

21 września, kiedy ten numer "Przekroju" ukaże się w kioskach, w TR Warszawa odbędzie się premiera "Giovanniego" w inscenizacji Grzegorza Jarzyny. Łącząc na scenie Mozartowskiego "Don Giovanniego" z Molierowskim "Don Juanem", Jarzyna kolejny raz rzuca wyzwanie konwencjom scenicznym. Kiedy w ubiegłym roku zadebiutował jako reżyser operowy, wystawiając w poznańskim Teatrze Wielkim "Cosi fan tutte" Mozarta, interesowało go potraktowanie śpiewaków jak aktorów dramatycznych opowiadających pewną historię językiem teatru. W "Giovannim" chce postąpić na odwrót: odczytać dzieje Don Juana-Giovanniego, obsadzając aktorów własnego teatru w rolach śpiewaków operowych. Wystąpią między innymi: Maja Ostaszewska, Danuta Stenka i Andrzej Chyra.

Druga połowa lat 90.: polski teatr przypomina stóg dobrze wysuszonego siana. Wystarczy iskra, żeby spłonął. Człowiekiem, który miał w ręku zapalniczkę i wiedział, do czego ona służy, był Grzegorz Jarzyna. Rocznik 1968, eks-pilot wycieczek, student filozofii i reżyserii teatralnej, uczeń Krystiana Lupy. Najbardziej błyskotliwy debiutant i najmłodszy w dziejach dyrektor scen warszawskich. Autor słynnego bon motu: "Fredro jest czaderski". Bohater niedawno zrealizowanego filmu dokumentalnego pod młodzieżowym tytułem "Zajarzyć Jarzynę".

Był pierwszą popkulturową gwiazdą polskiego teatru. Prowokował nas z okładek kolorowych czasopism, w programach telewizyjnych, na sesjach zdjęciowych. Nawoływał do reformy polskiego teatru, wyrzucenia zwietrzałego romantycznego repertuaru. Przetarł drogę prowokacjom Klaty. I jeśli miałbym wskazać jednego człowieka, dzięki któremu ponownie zapełniły się polskie teatry, byłby to właśnie on.

Dotychczasową teatralną twórczość Jarzyny można podzielić na pięć podokresów.

Najpierw był czas "mocnego uderzenia". Reżyser debiutant pokazywał, ze wszystko w teatrze potrafi i że nie ma tekstu, którego nie otworzyłby oryginalnym kluczem inscenizacyjnym. Premiery "Bzika tropikalnego" Witkacego czy "Iwony..." Gombrowicza (1997), "Niezidentyfikowanych szczątków..." Frazera (1998) i "Magnetyzmu serc" według Fredry (1999) budziły protesty i zachwyt równocześnie. A Jarzyna z hukiem kodyfikował pokoleniową estetykę swojego teatru: nową wrażliwość, otwarcie na wszelką odmienność, cudaczne sploty konwencji teatralnych, multimedialność.

Potem nastąpił kryzys. Epoka błędów i wypaczeń, nieudanych podejść na teatralne K2: wrocławski "Doktor Faustus" Manna (1999), "Książę Myszkin" według Dostojewskiego (2000), niepotrzebne ściganie się z Warlikowskim w "4.48 Psychosis" Sarah Kane (2002). Wydawało się, że Jarzyna zadręcza siebie i widzów huśtawką nastrojów. Że zgubił gdzieś patem na wielki teatr, ugrzązł w powierzchownych efektach. A jednak właśnie wtedy znów dwukrotnie osiągnął szczyt. Najpierw w "Uroczystości" (2001) podkradzioncj Dogmie, potem w Brechtowskicj sztuce "W dżungli miast" (2003). W jednym spektaklu stonowany i mroczny, w drugim wstrząsająco osobisty i zarazem szaleńczo rozpasany.

Kolejny okres zaczął się dwa lata temu, z chwilą reżyserskiej reaktywacji w przedsięwzięciu nazwanym przezeń Terenem Warszawa. Sam Jarzyna podkreślał, ze czuje się, jakby to był jego powtórny debiut, jakby nagle odmłodniał o 10 lat. Zaczął bawić się teatrem o małym budżecie, robił spektakle w kilkanaście dni, pracując na byle jakich tekstach. Ogłosił idee trash theatre, czyli teatru z literackich i scenicznych śmieci.

Kolejna międzyepoka w jego karierze trwa od niedawna: to czas eksperymentów formalnych z Szekspirem i Mozartem.

Nie jest to człowiek, który ma plan swojej kariery i konsekwentnie go realizuje Jarzyna to raczej teatralny swinger i sufler. Prestidigitator wyciągający królika z kapelusza i mamiący oczy widzów sztuczką z kartami i znikającym kufrem.

Kiedyś kpił z krytyków i widzów, podpisując się: Horst d'Albertis, Sylwia Torsh, Mikołaj Warianow, Horst Leszczuk, Brokenhorst, jakby mówił: "Mnie nie ma, są tylko moje maski, przebrania, wygłupy". Teraz pseudonimy są już passe, spektakle sygnuje po prostu "Jarzyna". Nie przypadkiem, bo od dawna stał się w polskim teatrze człowiekiem instytucją, jest jak dochodowa firma wysoko notowana na giełdzie. Choć nie wyszło mu z kinem (na długo przed Kolskim przymierzał się do "Pornografii", zapewne po sukcesie "Historii" filmowo zrobionej w Teatrze TV w 1999). I nie wyszło z karierą zagraniczną (klapa "Faustusa" na Berliner Festwochen). Z buntownika stał się mistrzem dla młodszych kolegów. Pełnymi garściami czerpią z niego Maja Kleczewska, Artur Tyszkiewicz, Jan Klata, Monika Strzępka.

Jego styl sporo zawdzięcza filmom Lyncha, Almodóvara, Greenawaya, von Triera i Tarantino. Sam Jarzyna przyznał kiedyś, że pewnej nocy kilka razy z rzędu w niemal narkotycznym transie oglądał z kasety "Fargo" braci Cohen. Scenicznych zaś mistrzów poza Lupą trzeba szukać na obszarze teatru niemieckiego.

Nie jest wybitnym adaptatorem, reżyserem erudytą, intelektualistą teatru. Do wielkiej literatury (Gombrowicz, Mann. Fredro, Szekspir) dobiera się zawsze jakoś tak z boku, ukośnie. Interesuje go tylko jeden walor świata, jaki u tych autorów odnajduje, zbieżny z własnym rozpoznaniem styku rzeczywistości i sztuki. I świadomie nie przedziera się głębiej, pamiętając o własnych ograniczeniach.

Decyzje repertuarowe podejmuje niemal intuicyjnie. Bawi się formami, tematami, nastrojami, testując, do czego może służyć teatr, z jakimi innymi sztukami da się go sparzyć. Stąd jego fascynacje estetyką filmu gore ("2007: Macbeth", 2005) i inwestycje w nowy gatunek zwany roboczo pomooperą ("Cosi fan tutte", 2005).

W centrum jego reżyserskiej uwagi są zawsze międzyludzkie konstelacje, podejrzane rytuały, wizje dekadenckiej zbiorowości. Zamiast Boga jest u Jarzyny tajemnica. Zamiast świata rzeczywistego nasz urojony, z "kresek", sennych majaczeń, alkoholowych przywidzeń, jego przedstawienia to najczęściej mieszanka wybuchowa entuzjastycznego hedonizmu i ekstatycznej destrukcji, podniet nowymi doznaniami i znużenia szybko przemijającą nowością.

Jarzynę fascynuje człowiek spontaniczny w szamotaniu się miedzy dobrem a złem, skaczący w ciemność i jednocześnie pragnący jasności, człowiek doczesny, a nie wieczny. Jego teatralni bohaterowie to ludzie głęboko zranieni, osobowości niestabilne, nałogowcy ponurych rytuałów miłości i zbrodni, uzależnieni od perwersji, ekscytacji, choroby. Jarzyna zderza ze sobą ich obsesje, patrzy, jak wycieka z nich to, co ludzkie, bliskie i znajome. A potem lepi z tego na scenie kulki przerażenia, piguły koloru, dźwiękowe bomby. Jego teatr jest manifestacyjnie sensualny, jakby nie tylko aktorzy, ale i on wraz z nimi muskał przez skórę.

Jego atutem jest bardzo wnikliwy i intymny, bo wywiedziony ze szkoły Lupy, model pracy z aktorem. A także autorska taktyka połączonych broni: aktorowi pomagają projekcje, muzyka, a także specjalnie dobierana przestrzeń do grania (pasją Jarzyny stało się buszowanie po rozmaitych warszawskich "miejscach nieteatralnych": dworcach, porzuconych halach fabrycznych, zdegradowanych instytucjach).

Spektakle Jarzyny bywają podszyte autoszyderstwem uruchamianym zwłaszcza wtedy, gdy stężenie makabry lub nademocjonalność postaci przekroczy bezpieczną granicę. Wtedy Jarzyna potrafi zaśmiać się ze swoich bohaterów, z własnych nieoczekiwanych fascynacji, skompromitować w jednej chwili długo budowane wizje.

Kariera Jarzyny to także pouczająca lekcja dla każdego potencjalnego reżysera-dyrektora, jak sprawnie wychodzić z kryzysów artystycznych, oddać komuś innemu liderowanie teatralnemu peletonowi, stale odświeżać własny styl. Przez ostatnie dwa sezony Jarzyna wydaje się bardziej aktywny jako dyrektor pozytywista niż jako artysta wyzwolony. Reżyseruje z doskoku, wraca na scenę głównie po to, by czymś znienacka uderzyć, sprawdzić jakąś ideę, jakiś koncept. Trochę szuka nowej formuły dla swego talentu, a trochę wyczekuje, aż reżyserska wielkość do niego powróci.

Świadomie nie chce wydostojnieć jako "dojrzały twórca", bo wierzy, że teatr jest jak droga zabawka. Raz służy poważnej rozmowie, raz ekscentrycznemu wybrykowi. Dużo nauczył się od Gombrowicza. Ale w tej zabawie nigdy nie jest egoistą. Zagraniczni dziennikarze zawsze pytali, jak to jest możliwe, że dwie takie osobowości jak Warlikowski i Jarzyna mogą funkcjonować w jednym teatrze. Ano, jest możliwe.

Tracąc we własnym teatrze rząd dusz na rzecz przyjaciela-rywala, Jarzyna zdecydował się posunąć jeszcze dalej. W ramach projektu Teren Warszawa wpuścił do teatru młodych aktorów i reżyserów, często debiutantów, stawiając - w miejsce wielkich i ambitnych festiwalowych produkcji, z którymi zaczynały być kojarzone Rozmaitości - na spektakle doraźne, szybkie, związane z nieteatralnymi z pozom przestrzeniami. Odmłodzone Rozmaitości stały się domem dla kolejnego pokolenia, a Jarzyna przyciągnął do siebie Masłowską i Klatę, choć ta para zdawała się być estetycznie i ideologicznie z zupełnie z innej bajki niż on.

Prowadzone przez Jarzynę od 1998 roku Rozmaitości (obecnie pod nazwą TR Warszawa) tworzą razem z węgierskim Kretakórem, berlińską Schaubuhnc, litewskim OKT i teatrem Nowym z Rygi oś najbardziej twórczych środkowo europejskich teatrów. To sceny bliźniacze, pokoleniowe, manifestacyjnie nowoczesne, oryginalne, walczące o nową estetykę. Jarzyna i jego rówieśnicy, dyrektorzy Arpad Schilling, Thomas Ostermeier, Oskaras Korsunovas, Alvis Hermanis zbliżają się powoli do czterdziestki, ale ciągle odpowiadają za artystyczny ferment na europejskich scenach. Szukają nowego widza, prowadzą dyskusję o wartościach, dokumentują rozterki swojego pokolenia. I są prawdziwymi Europejczykami, a nie tylko artystami lokalnymi.

Pamiętacie tę przypowieść Thomasa Manna z "Doktora Faustusa" o człowieku, który wchodzi w nocy na górę, dźwigając latarnię na plecach? Sam idzie w ciemnościach, ale ci, którzy podążają za nim, mają drogę jasno oświetloną. Dam sobie uciąć, co chcecie, najchętniej palec, że chodziło o Grzegorza Jarzynę.

***

JARZYNA W ANEGDOCIE

- Podczas wręczania Jarzynie w 1999 roku Paszportu Polityki redaktor Zdzisław Pietrasik komplementował reżysera następująco: "Pan, panie Grzegorzu,

jest niestety za zdolny...".

- Swego czasu Jarzyna w przypływie dekadenckich myśli chciał skakać z hotelowego okna w Berlinie. Nagle jego wzrok padł na poświęcony mu w całości opasły numer "Notatnika Teatralnego". Odwrócił się, zaczął czytać, spłakał się ze szczęścia i o samobójstwie zapomniał.

- Szatniarka Teatru Wielkiego w Poznaniu po premierze Jarzynowego "Cosi fan tutte" skomentowała spektakl w słowach krótkich i zwięzłych: "Jeszcze jedno takie świńskie przedstawienie, a mnie do czubków wywiozą".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji