Artykuły

Pretensjonalny dramat społeczny

"Szwaczki" w reż. Andrzeja Celińskiego w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Henryka Wach-Malicka w Dzienniku Zachodnim.

Zrealizowane w Teatrze Śląskim przez Andrzeja Celińskiego "Szwaczki" Pawła Sali, nie są dobrym przedstawieniem, choć trudno nie dostrzec intencji autora i reżysera, protestujących przeciw krzywdzeniu ludzi przez parszywy los, nieuczciwych pracodawców, środki masowego przekazu, a nawet Matkę Boską, która skupia się na mówieniu zamiast czynić cuda.

Taka opinia nie jest ironizowaniem ani złośliwością. To jest uczciwa relacja z tego, co widzi i słyszy widz, przez półtorej godziny atakowany ze Sceny w Malarni hybrydycznym tekstem.

Dramat Pawła Sali może i miał być w założeniu postnowoczesny, ale w scenicznej rzeczywistości okazał się mocno pretensjonalny, co stało się praprzyczyną nieudanego przedsięwzięcia. Pomieszanie gatunków i konwencji, jeśli ma mieć sens, musi być precyzyjnie przemyślane, a cała "zabawa" polega na tym, że elementy pochodzące z różnych obszarów sztuki nieoczekiwanie zaczynają do siebie pasować. W "Szwaczkach" nic do niczego nie pasuje, bo jest zbyt oczywiste i zbyt często popada w banał. W dodatku trudno oprzeć się wrażeniu, że autor tę sztukę zwyczajnie sobie wyspekulował, uteatralniając rejestr polskich bolączek społecznych i ujmując całość w ramy eksperymentu formalnego.

Na scenie mamy więc: patos i metafizykę, realizm magiczny (w łódzkim wszakże wydaniu) i realizm dosłowny, brutalizm i tajemniczą intrygę w stylu Davida Lyncha, jaskrawą karykaturę telewizyjnych programów publicystycznych oraz krytykę taniego gustu, a na ozdobę kłopoty z założeniem związku zawodowego, o dzieciobójstwie nie mówiąc... No po prostu czarny los pracujących na czarno kobiet, doświadczających wszystkich możliwych (do wymyślenia) tortur egzystencjalnych.

Jakim cudem w tym chaosie obronili się aktorzy, doprawdy nie wiem. Pewnie dzięki doświadczeniu i własnej wrażliwości, pozwalającej zagospodarować potok słów i wątków. Andrzej Celiński opiera konstrukcję przedstawienia na kontraście (tempa, światła, muzyki) między lakierowanymi marzeniami robotnic o lepszym życiu a dopadającym je fatum codzienności. Jakoś to się nawet układa, choć symbole są naciągane, przekleństwo losu, sygnalizowane mrokiem, dreszczy nie wywołuje, a wkładanie koturnów następuje nazbyt często. Drętwe dialogi nie pozwalają jednak zbudować między postaciami żadnych relacji ani uwiarygodnić konfliktów. W tej sytuacji każdy z aktorów buduje własną etiudę i tylko tak - przez pojedyncze role - da się ten spektakl oglądać.

Bogumiła Murzyńska stawia na pozorny spokój, pokrywający kompleksy i niezrealizowane pragnienia najstarszej z kobiet. Anna Kadulska, przez wulgarność swojej bohaterki i jej niepohamowany seksualizm sygnalizuje, że coś jest nie tak (i oczywiście jest), ale potrafi wykrzesać z nieszczęśnicy resztki kobiecości. Dorota Chaniecka bez przesady eksponuje infantylizm i życiową niezaradność młodziutkiej szwaczki.

Ryszarda Celińska brawurowo i z sensem parodiuje obowiązujący schemat telewizyjnej dziennikarki, a Marii od Cudów nie skąpi jarmarcznej (tym razem to nie zarzut) słodyczy. Marcin Szaforz w roli jedynego w tej szwalni mężczyzny, też ogrywa wydumane dylematy Krojczego jak może. Ale reżyserowi nie udaje się poskładać tych obrazków w całość, ani sprawić, by widz przejął się dramatem którejkolwiek z postaci. Wielka szkoda, bo problem podniesiony przez Pawła Salę naprawdę staje się palący. Coraz więcej Polaków postrzega własne szczęście jako kalkę życia gwiazd telewizyjnych seriali i modli się o cud wejścia w ich skórę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji