Artykuły

Zjeżdzalnia z Olimpu

"Na szczytach panuje cisza" w reż. Krystiana Lupy w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.

Nowa premiera Lupy: arcydzieło?

Krystian Lupa od lat jest niekwestionowanym mistrzem i od lat przed tą sakrą usilnie się broni. Nie pozwala sobie na pomnikowe pozy, zmienia obszary penetracji, narzędzia i język, gdy staną się zbyt oswojone. Nieustannie ryzykuje, nierzadko słono płacąc porażkami za eksperymenty. Przyzwyczaił nas do wiecznego niepokoju i może dlatego tak szokuje tradycyjny i grzeczny tok narracji jego najnowszego przedstawienia. Dopiero po chwili staje się jasne, gdzie ukryto dynamit. Niespieszną opowieść inscenizator nafaszerował - niby szewczyk Dratewka barana siarką - gargantuiczną dawką ironii. I zapewne sprawdza ze swojej loży, czy smok opinii artystycznej pęknie bądź przynajmniej się zakrztusi. A może tylko obliże się, podziękuje i poprosi o jeszcze?

Pisarz o znamiennym nazwisku Meister (Mistrz) jest u szczytu sławy. Celebruje ją w obszernym domostwie, które oddała mu we władanie miejscowa gmina zachwycona obecnością olimpijczyka w swoich granicach. Celebruje w każdym kęsie wymyślnego śniadania. W każdym dźwięku fortepianu, na którym żona (złożyła muzyczny talent w ofierze jego pisarstwu) wygrywa preludia. I w każdej sekundzie rozmowy z przybyłymi gośćmi: doktorantką zbierającą materiały do pracy o nim, dziennikarzem, który przyjechał po wywiad, wreszcie wydawcą. Analizuje, komentuje, dzieli się refleksjami. Jest w tych perorach szczypta rzeczywistych rozterek twórczych, sporo taniego snobizmu i kabotyństwa, nieco groźnych głupot. I nieprzebyte morze komunałów.

Satyra jest delikatna: Władysława Kowalskiego i Maję Komorowską stać na współczucie dla swoich postaci. Pokazują, jak oboje Meistrowie stworzyli sobie szczelny i bezpieczny świat, w który uwierzyli bez reszty. Przynajmniej on; dygresje Meistrowej balansują na cienkiej granicy wiary i ironii. W świecie tym myśli bohaterów książek pana domu cytowane są niczym sentencje mędrców, jakby pisarz sam sobie napisał galerię podręcznych autorytetów! Lupa jednak ani myśli roztkliwiać się zbyt długo; spektakl nieuchronnie zjeżdża w powściągliwą, ale oczywistą drwinę, której przedmiotem jest całe to artystyczne nabożeństwo i jego celebransi (osobne brawa dla Agnieszki Śnieżyńskiej, cielęcym głosem idiotki recytującej pytania w modnym żargonie naukowo-badawczym). Finałowa publiczna lektura jadowicie sparodiowanej, pretensjonalnej prozy gospodarza dopełnia generalnej kompromitacji. Rodzą się jednak pytania o cel przedsięwzięcia. Bo przecież Krystian Lupa nie pierwszy już raz przy pomocy Thomasa Bernharda bierze za temat mękę twórczą, sytuując ją nieopodal szaleństwa, śmieszności, kabotyństwa, ekscentryzmu. Tyle że dawniej swoim marnawym geniuszom dawał szansę obrony. Moment, kiedy poważnieli i ogromnieli - jak obsesyjny bohater "Kalkwerku" rozdwajający się w swoim śnie o pisarskim "studium życia", jak Immanuel Kant dramatycznie usiłujący wykrztusić wykład... Ich wariactwo na chwilę jawiło się w innym, boskim świetle. Co sprawiło, że reżyser nie ma już ochoty zapalać tego najważniejszego reflektora? Że woli metodycznie, przygważdżająco i bez reszty obnażać pompatyczny mechanizm kreowania mistrzów współczesnej sztuki, nie zostawiając pod blichtrem krztyny miejsca na kreatywność rzeczywistą?

"No to mamy arcydzieło" - mówi ktoś i towarzystwo fałszywej celebry zastyga z twarzami zwróconymi ku rozświetlonej widowni. Po chwili dołączamy, bijąc gromkie brawo. A potem wychodzimy z teatru z brzuchami wzdętymi od porcji ironii zdolnej rozsadzić całkiem wyrośniętego smoka. Jak mamy ją strawić?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji