Artykuły

Nie zmieniam przyjaciół

- Dla mnie ważniejszy był zawsze... element życia. Zresztą generalnie uważam, że w życiu najważniejsze jest samo życie - mówi BOHDAN ŁAZUKA, aktor i piosenkarz.

Janusz Swiąder: Czy jako dziecko był Pan rozpieszczany?

Bohdan Łazuka: Chyba tak, ale nie widzę w tym niczego zdrożnego. Czasy były trudne, w których się wychowywałem. Bo moje lata chłopięce przypadły na okres tuż powojenny. Mimo to wiodłem beztroskie życie. Do dziś pamiętam wszystkie swoje psoty.

Pierwszy, większy sukces odniósł Pan występując z recitalem w Sali Kongresowej. Czyj to był pomysł, żeby jeszcze niezbyt doświadczonego artystę wypuścić na szerokie wody?

Dyrektora Estrady Stołecznej Jana Krzyżanowskiego (obecnie mąż Sławy Przybylskiej - przyp. Św.), który postanowił przełamać dotychczasowe zwyczaje i wprowadzić do tej sali coś rodzimego. Bo do tego mementu w Sali Kongresowej występowały głównie gwiazdy piosenki francuskiej - od Edith Piaf poczynając, a kończąc na Aznavourze.

Pod Pałac Kultury przywiózł mnie swoim samochodem Lucjan Kydryński. Wchodziliśmy od tyłu. Portier Lucjana przepuścił, a mnie zagrodził drogę: "Panie - powiedział - na Łazukę to już szósty wchodzi". Ale kiedy wychodziłem... Boże kochany, kompletnie nie pamiętam, jak wtedy wychodziłem z tej Kongresowej. Jedno jest pewne, że portier musiał bić mi brawo.

Ruszył Pan potem z koncertami po Polsce. Po występie we Wrocławiu, w gigantycznej Hali Ludowej, komplementowano Pana: "Panie Łazuka, pan jesteś lepszy od Hitlera! On miał tutaj tylko jeden komplet, a pan na wszystkich czterech koncertach."...

Powiedział tak o moim wrocławskim recitalu przysłowiowy staruszek - portier. A mogłem też przeczytać pean na swoją cześć na pierwszej stronie tygodnika "Kultura", na której widywało się do tej pory teksty o Iwaszkiewiczu albo pułkowniku Załuskim.

Obawiam się, że sukcesy estradowe przewróciły Panu w głowie, skoro pisząc o nich odnotował Pan w swojej książce: "mocno się po nich rozłajdaczyłem"?

To jest taki mój prywatny prztyczek. Po tylu latach występów na estradzie, chyba mogłem do samego siebie coś powiedzieć. Przecież ja nie byłem aż taki szlachetny. Potrafiłem "nawalić", nie przyjechać na zapowiadany koncert. I nie sądzę, żebym był w tym odosobniony. Dla mnie ważniejszy był zawsze... element życia. Zresztą generalnie uważam, że w życiu najważniejsze jest samo życie.

Zawsze otoczony był Pan pięknymi kobietami i posiadał ten rzadki talent, że potrafił jednocześnie kochać, pić i śpiewać. Po kim Pan to odziedziczył?

Talent? To dar od Boga! Nie ma nic gorszego, jak uwierzyć w to, że jest się "pępkiem świata", kimś najważniejszym. Wtedy lepiej wycofać się z, zawodu. O wiele wygodniej żyć ze statusem artysty uznanego niż gwiazdora. Aczkolwiek w momencie mojej największej popularności byłem w pewnym sensie gwiazdorem. A wtedy z panienkami nie było najmniejszego kłopotu. One same zwracały na mnie uwagę. Tylko że ja nie byłem kabotynem, zawsze miałem dystans do tego, co robiłem. Wiedziałem, że nie jestem Marlonem Brando, ani Gregory Peckiem czy Robertem Redfortem, oczywiście, w sensie urody. A więc nie przesadzajmy z tym powodzeniem u kobiet. One bardziej przyjaźniły się ze mną jako artystą aniżeli z mężczyzną o nazwisku Bohdan Łazuka.

Jakiż Pan skromny! Czarował Pan wtedy płeć piękną wdziękiem osobistym, jeśli już nie godzi Pan nazywać to urodą. I wcale nie był taki powściągliwy, skoro napisał o sobie: "Śliczniejsza ode mnie była tylko Krystyna Konarska, do której ustawiała się długa kolejka"...

To była wyjątkowej urody niewiasta, o względy której zabiegało wielu. Jednak chyba najbardziej uparcie ja z Kazimierzem Kutzem. Obaj kochaliśmy się w niej żarliwie. A nawet Kutz w pewnym sensie mnie pokonał, bo zostałem wyrzucony za sercową burtę. Ale mnie to nawet nobilitowało, bo z Kutza rywal był znamienity.

Zdobył się Pan w książce o sobie na osobliwe wyznanie, że wiek na estradzie liczy się wszystkim, z wyjątkiem ... Violetty Villas...

Mogłem tak napisać, gdyż Violetta Villas jest kobietą. Chociaż Lopek Krukowski zwykł mawiać: "Kobieta jako taka, pół biedy. Ale kobieta artystka, to tragedia" Wracając zaś do mnie, mogę wciąż śpiewać "Dzidzię", ale bez sensu byłoby przypominanie, że się "trzymam". Muszę zresztą więcej mówić, niż śpiewać, więcej parlandować, niż trzymać fermaty, rzadziej tańczyć, częściej się uśmiechać. Uff, zasapałem się. A może by tak antrakcik?

Ano właśnie. Gdzie Pan najchętniej i najlepiej wypoczywa?

Jest takie jedno miejsce. To Kazimierz nad Wisłą. Z Kazimierza się nie wyjeżdża; człowiek występuje w Warszawie, śpiewa w Sztokholmie, a nocami wraca tam, na Mały Rynek czy pod kamienicę Celejowską. Tubylcy pytają czasami: co pan widzi w tej dziurze? Żyją tutaj na co dzień, świata nie oglądają zza domowych kłopotów, jakie w nadmiarze uprzykrzają dziś życie każdemu. Jakże im wyjaśnić, że w Kazimierzu jest po prostu pięknie. Już pejzaż o tym decyduje - wije się zakolami Wisła, ziemia pocięta w malownicze wąwozy, architektura niczym z podręcznika historii sztuki, zimą dookoła góry spęczniałe od śniegu i dzieci na saneczkach...

Ech, rozmarzył się Pan na dobre. A chciałbym wiedzieć, jakimi otacza się Pan ludźmi, z kim się przyjaźni?

Kiedyś wezwano Sinatrę na przesłuchanie przed komisję senacką, by go wybadać na okoliczność kontaktów z mafią. Wtedy on odpowiedział: "Konstytucja mojego kraju zezwala mi się przyjaźnić z kim chcę". Ja na przykład jestem z Pruszkowa. I tam też była mafia, o czym długo nie wiedziałem. A jeśli ktoś, może nawet i z tej mafii mijając mnie, ukłonił się, to miałem się nie odkłonić? Mogłem się też powołać na konstytucję i powiedzieć, że nigdzie nie jest napisane, z kim mam się przyjaźnić.

Ależ Pan nigdy nie krył swoich sympatii do Cyrankiewicza, Sokorskiego, Kwaśniewskiego...

Nie cierpiałem polityki, nie należałem nigdy do żadnej partii czy organizacji ideologicznej. Wyławiałem z mętnej, politycznej wody twarze i ludzi, którzy trafiali mi do wyobraźni. Np. Sokorski był przedwojennym inteligentem, który chciał być ważny, bo wiedział, że kobiety ważnych lubią. Miałem, jak wielu ludzi polskiej kultury pewien sentyment do Cyrankiewicza. Z kilku okazjonalnych spotkań zachowałem wspomnienia o człowieku pełnym imponującego dystansu do życia, o dużym poczuciu humoru. Lubię Olka Kwaśniewskiego, chociaż z mniejszą uwagą śledziłem poszczególne etapy jego politycznej ofensywy. Wszystko można mi imputować, ale jednego się nie zarzeknę, że ja nie zmieniam przyjaciół.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji