Artykuły

Antygona urodzona martwo

Wiemy, dobrze wiemy, że od dawna na wielką tragedię klasyczną nas nie stać. Z mnóstwa najrozmaitszych powodów (których samo tylko wyliczanie zajęłoby całą (notkę) spłaszczyło się nam widzenie konfliktów teatralnych i świata poprzez teatr. Nie lubimy - i przy tworzeniu spektakli, i przy ich oglądaniu - tych nierozwiązywalnych sprzeczności, gdzie nie ma dobrego wyjścia ani schematycznego rozłożenia racji. Nie lubimy komplikować sobie życia przez zaglądanie w zakamarki psychiki bądź rozważanie natury fatum. Takie to już płaskie oblicze ma teatr czasów Isaury i Krokodyla. Wszystko to wiemy, aliści zawsze dotkliwe jest przypominanie sobie tej wiedzy. Zwłaszcza gdy komentować przychodzi spektakl młodego reżysera, od którego oczekuje się kropelki nowego życia dla kostniejących scen.

Antygona w Częstochowie trwa półtorej godziny bez przerwy. Można więc mówić o stężeniu nudy, bowiem jej dawkę oceniam na co najmniej trzy godziny. Trudno spierać się o całościową interpretację; reżyser potknął się już na dużo niższym progu warsztatowo-podstawowym.

Sprawa pierwsza: chór. U Bogdana Cioska jest to siedem osób poubieranych w niezbyt określone, ale z pewnością plebejskie w charakterze stroje. Ich funkcja sprowadza się do ilustrowania słów protagonistów: podrygują z radości na wieść o końcu wojny, odprowadzają smętnymi minami Antygonę na śmierć. Koryfeusz (Zbigniew Bebak) mówi namaszczone sentencje, które są tylko pustym moralizatorstwem, skoro nie wynikają z istoty tego zbiorowiska. Chór nie jest tu uosobionym komentarzem, lecz jedynie ornamentem.

W wywiadzie przedpremierowym (Zycie Częstochowy nr 241/1986) reżyser zapowiadał: "Skoro chcemy mówić o relacji władza - społeczeństwo, musimy stworzyć Kreonowi partnera, a więc inaczej niż to dotychczas czyniono potraktować chór". Nic z tego nie wyszło. Niedoświadczony reżyser albo od początku myślał fałszywie, albo nie potrafił swej koncepcji przeprowadzić poprzez zespół.

Sprawa druga: muzyka. Zygmunt Konieczny dał częstochowskiemu przedstawieniu ilustrację częściowo już znaną (jeden z motywów Nocy listopadowej). Dał także ostry jak zgrzyt po szkle, przenikliwy akord. Reżyser chciał punktować tym muzycznym uderzeniem wszystkie ważne kwestie, i przy czterokrotnym, powiedzmy, zastosowaniu rzecz by się zapewne udała. Po dwudziestym ósmym ryku głośników wiadomo już jednak było, iż takie kawałkowanie nie-, mai co wiersz wypowiadanego tekstu prowadzić może wyłącznie do dezintegracji przedstawienia. Muzyka tak użyta rozbijała tok spektaklu, uniemożliwiała jakiekolwiek narastanie napięcia i jakiekolwiek aktorstwo zespołowe.

Wykonawcy bronili się więc, każdy na własne konto: Jerzy Smyk dobrymi warunkami do roli Kreona i dobrym rezonerstwem; Elwira Hamerska wydobyciem z Antygony tonu najszlachetniejszego: nie- cierpiętniczego i nie buntowniczego, lecz powściągliwego i niekwestionowanego poczucia powinności. Pozostali bronili się mniej skutecznie, a wszyscy ograniczali swą działalność sceniczną do monologów, nie szukając kontaktu z partnerami, nie budując ról z dramatycznych starć racji.

To chyba moja czwarta czy piąta w ostatnich sezonach Antygona martwo urodzona. Biedne te dziateczki spędzone przez nauczycieli, które zaliczając w ten sposób lekturę nigdy nie dowiedzą się, na czym polegał fundament teatru funkcjonującego w rodzimym ich kręgu kulturowym przez niezłe wieki. Nie wiem, zupełnie nie wiem, co należałoby przedsięwziąć, by kiedyś znów stać nas było na Antygony, a nie tylko, jak mawia Nyczek, na antynogi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji