Artykuły

Hamlet z przedpokoju. Rozmowa z Jerzym Stuhrem

- Chciałem pokazać człowieka, któremu nieszczęśliwe wypadki ostatecznie w życiu pomagają, choć arebours. Miota nim historia przez kolejne dekady, co zresztą oglądamy wstecz, a on jakoś pływa, jak to w Polsce można. Ma jednak swoje niespełnione marzenie: od dzieciństwa zbiera znaczki, chciałby zostać drugim Kapuścińskim, jeździć po świecie... Tylko ciągle paszportu nie może dostać... - Justynie Jaworskiej opowiada Jerzy Stuhr.

Justyna Jaworska: Zastanawialiśmy się w redakcji, co pozostało dziś z kina moralnego niepokoju i wyszło na to, że... pan. Jako aktor i autor. Czuje się pan "ostatnim moralnie zaniepokojonym"?

Jerzy Stuhr: Dobrze pani powiedziała - widocznie ja jeszcze mam prawo na te tematy mówić, bo byłem widomym znakiem i reprezentantem tamtego rodzaju kina i tamte problemy nadal mnie interesują. W moim scenariuszu pojawiają się w formie komediowej, ale to przecież te same kwestie i dylematy: odpowiedzialności, uczciwości i tak dalej. Wcale się nie wypieram.

Bohater "Urwanego filmu" to pański rówieśik. Czy dał mu pan coś jeszcze z własnej biografii?

Trudno powiedzieć, to się ze sobą plącze: rzeczy zaobserwowane, zasłyszane, przeżyte - w tym właśnie cały urok tego scenariusza, że został wyciśnięty ze wspomnień. Niektóre sytuacje są autentyczne, z mojego dzieciństwa w Bielsku-Białej, na przykład szczeniacki epizod, kiedy jako młodzi chłopcy krzyknęliśmy "Żyd!" do sklepikarza. To się wydarzyło po lekcji religii, księdza potem zamknęli, bo uznano, że to była prowokacja. Nas chciano wyrzucić ze szkoły, skończyło się na szczęście odebraniem odznak wzorowego ucznia i reedukacją w Towarzystwie Społeczno-Kulturalnym Żydów. Kazali nam tam za karę recytować wierszyki. Ja recytowałem długie lata! Tam też poznałem swoją pierwszą dziewczynę, która potem, po Marcu, wyjechała. To są rzeczy osobiste, a reszta jest częściowo skonfabulowana, trochę wzięta z obserwacji, trochę też z tropów filmowych, komediowych, na przykład scenę w fabryce broni pisałem, mając w pamięci Dzisiejsze czasy Chaplina. Oczywiście przede wszystkim przyświecał mi świat Munka.

Myślał pan o kolejnym wcieleniu Piszczyka?

W pierwszej wersji scenariusza mój bohater nawet nazywał się Piszczek, ale to było jednak za blisko... Więc został Janem Bratkiem. Chciałem pokazać człowieka, któremu nieszczęśliwe wypadki ostatecznie w życiu pomagają, choć arebours. Miota nim historia przez kolejne dekady, co zresztą oglądamy wstecz, a on jakoś pływa, jak to w Polsce można. Ma jednak swoje niespełnione marzenie: od dzieciństwa zbiera znaczki, chciałby zostać drugim Kapuścińskim, jeździć po świecie... Tylko ciągle paszportu nie może dostać, a jak już dostanie, to albo go zatrzymują na granicy, albo firma turystyczna plajtuje, albo coś mu spada na głowę - zawsze jakiś pech. Rozbudowałem ten wątek, bo mi zarzucono, że mój bohater jest zbyt bierny i sam nie wie, czego chce. Otóż doskonale wie, tylko co mu z tego? Tak jakby ugrzązł.

To zupełnie jak z "Urwanym filmem" - scenariusz jest, ale co dalej?

No właśnie! Mamy już ekipę, wybrane plenery i wnętrza, znaleźliśmy świetną szkołę w Łodzi - przerażającą, z wielkimi korytarzami, akurat do scen z lat stalinowskich. Obsada też już jest. Ja zagram ostatnie dwadzieścia lat bohatera, mniej więcej od wolnych wyborów, młodszego Bratka zagra mój syn Maciek. Moją matką będzie pani Barbara Horawianka, matką Maćka - podobna do niej młodsza aktorka, którą potem jeszcze "odmłodzimy" jako matkę chłopczyka. Wybrany przez nas chłopczyk zdążył już niestety wyrosnąć... Chciałbym, żeby Kazię zagrała Kasia Figura, jest w idealnym wieku do tej roli. Zacząłem już nawet robić ten film, tak byłem pewny, że dostanę pieniądze. Niestety, brakuje nam trzech milionów, których nie przydzielił Państwowy Instytut Sztuki Filmowej, mimo że opinie ekspertów na sesji kwietniowej były bardzo dobre, rekomendujące do dotacji. Część pieniędzy chcę i tak wyłożyć sam, mam też wspólnika, poza tym chodzę po różnych instytucjach, żebrzę... W końcu pewnie użebrzę, ale co to za przyjemność? Ten mój tekst najwyraźniej komuś podpadł, pewnie się nie spodobały żarty z polskości czy kleru, na to panuje teraz przeczulenie. Podejrzewam, że Munk też by miał dzisiaj kłopoty. Wielka szkoda, że w komisja PISFowska dyskutuje nad scenariuszami bez rozmowy z reżyserem, bo mógłbym coś może wyjaśnić, mam pomysły na gotowe ujęcia.

Może udałoby się z niższym budżetem?

Niestety, tego filmu nie da się zrobić tanio: w końcu akcja zajmuje połowę stulecia, trzeba ten Peerel pokazać wiarygodnie. A do ostatniej sceny potrzebuję tłumu ludzi, kwiatów, kompanii honorowej, nawet Orderu Odrodzenia Polski!

Przy okazji gratuluję Krzyża Komandorskiego z Gwiazdą!

Dziękuję. Zostałem nim udekorowany i dokładnie tego samego dnia otrzymałem od PISFu odmowę dotacji. I jak tu nie pisać scenariusza o ironii losu?

"Trzydzieści dwa omdlenia" w Teatrze Polonia, gdzie rozmawiamy, to pański benefis, ale też podobno pożegnanie ze sceną. Dlaczego?

Gdybym miał szczerze powiedzieć - przestałem mieć z grania w teatrze satysfakcję. Mam poczucie, że to wszystko już znam, brakuje mi nowego bodźca... Gdyby ktoś postawił przede mną rolę, bo ja wiem, "Króla Leara", z którą musiałbym się zmagać, to by coś jeszcze odżyło. Ale sztuczki tego zawodu, sekrety władania publicznością? Już to brałem. Tak zupełnie jednak ze sceny nie schodzę, przecież to przedstawienie będzie szło jeszcze długo.

Nie sposób się na nie dostać, kolejki stały od piątej. Tego rodzaju energii zwrotnej kino chyba nie daje?

Ależ daje! Autorskie kino daje. Kiedy ludzie chcą się spotkać, zadają pytania, to film się niejako dalej toczy. Wydaje mi się, że w ostatnim dwudziestoleciu to kino dało mi o wiele więcej satysfakcji dzięki temu, że się mogłem w nim wypowiedzieć od siebie, także jako scenarzysta i reżyser. Nie byłem zamaskowany jako postać sceniczna wymyślona przez kogoś innego. Zawód aktora teatralnego wymaga poza tym ogromnego poświęcenia, to służba. Zaczyna mnie już nużyć swoim reżimem fizycznym. Żeby zagrać wieczorem, przez cały dzień właściwie nic nie robię, nie odzywam się prawie, żeby głosu nie zepsuć - istny klasztor! Ale jak powiedziałem - gdyby ktoś postawił przede mną aktorski Mont Blanc, to bym się jeszcze chętnie powspinał. Tylko że zmienia się pokolenie, przychodzi w teatrze inna estetyka, już bym się do niej nie przymusił. Przekonuję się, że teatr jest dla ludzi młodych, którzy mają wyobraźnię, a im człowiek starszy, tym bardziej ten współczynnik kreatywności i zabawy spada. Patrzy się krytycznie na wygłupy. Kiedy widzę starych aktorów zaplątanych w młode zespoły, to mi ich trochę żal.

Publiczność też się odmładza.

Bardzo! Idę na spektakl robiony przez swoich studentów i zazwyczaj jestem najstarszy na widowni. Dlatego mam poczucie, że gdyby scenariusz Urwanego filmu został zrealizowany, miałbym szansę trafić z tą historią do trochę starszego pokolenia - do ludzi, którzy już coś przeżyli.

Za to młodsi mogliby się niejednego dowiedzieć o zakrętach historii. Na przykład o pobudkach wstępowania do partii tuż po Marcu.

Pamiętam, jak na krakowską polonistykę przyszedł wtedy facet z komitetu wojewódzkiego i nawoływał, że trzeba wstąpić i rozpieprzyć system od środka. Paru kolegów dało się nabrać, ja się temu przyglądałem nieufnie. Mój ojciec nigdy nie był w partii, a jako bezpartyjny prokurator nie miał łatwego życia, dlatego miałem do tej organizacji awersję od dziecka. Moim konsultantem od spraw historycznych był profesor Andrzej Chwalba. Wytknął mi kilka nieścisłości, na przykład, że w osiemdziesiątym roku kochanka bohatera nie mogła gotować dla Kiszczaka, bo ten nie był jeszcze ministrem ani generałem. Ale był pułkownikiem, szefem resortu spraw wewnętrznych w wojsku! Był u władzy, a żeberka mogły mu smakować. Starałem się przynajmniej zachować prawdopodobieństwo.

Jan Bratek jest oportunistą, podobnie jak większość bohaterów, którym użyczył pan twarzy. Czy to jest rys, z którym pan sam się w życiu zmagał?

Nie, powiem inaczej: zawsze byłem reprezentantem zwykłego człowieka, a zwykły człowiek w dziewięćdziesięciu procentach jest oportunistą. Nie chce się mieszać, angażować, brać na siebie ryzyka. Czasem bywają zrywy, historia ludzi poniesie, ale szybko się uspokajają. Ja byłem w pewnym sensie namaszczony do grania antybohaterów. Nawet kiedy u Wajdy zagrałem Hamleta, to znakomity włoski krytyk Roberto De Monticelli w "Corriere della Serra" napisał, że to taki Hamlet z przedpokoju. Bardzo mi się to spodobało, bo on jeden zrozumiał, o co Wajdzie chodziło - nikt w Polsce tak nie napisał.

Wyobrażam sobie, jak miękko "być albo nie być" zabrzmiało w pańskiej interpretacji.

A to jeszcze był osiemdziesiąty drugi, trzeci rok, kiedy naprawdę wielu rodaków nie wiedziało, czy być, czy nie być. Jakim być w pracy, a jakim w domu, czy mówić prawdę tu czy tam, czy się ukrywać, czy rżnąć wariata... Wtedy mogłem być reprezentantem tych właśnie ludzi. A dlaczego Kieślowski mnie wybrał, z taką twarzą? Żeby to był ktoś z ulicy. A ulica jest raczej zachowawcza. I dopiero historia - co tłumaczę moim studentom na reżyserii w Katowicach - robi z człowieka bohatera. Rozmaite przypadki, okoliczności wynoszą jednych ponad drugich. I o tym właśnie chciałbym zrobić film.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji