Artykuły

I ja tu byłam, miód i wino piłam

29 listopada br. o godz. 14.30, wczesnym po­południem, w lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy rozpoczęto uroczy­stą premierę "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego.

29 listopada 1944 r. o tejże 14.30 zagrano w Lublinie połączonymi si­łami Teatru I Armii Wojska Pol­skiego i aktorów "cywilnych" wy­wodzących się z dawnych zespołów lubelskiego i białostockiego po raz pierwszy po wojnie "Wesele" Wy­spiańskiego. Przywykło się uważać to wydarzenie za początek odrodzo­nego teatru w PRL. Data jest, na­turalnie, umowna (przed 29 listopada dawano już i składanki teatralne na terytorium wyzwolonym i całe spek­takle). W tymże Lublinie choćby 12 sierpnia - odbyła się już pre­miera "Moralności pani Dulskiel" - w zespole Ireny Ładosiówny i Je­rzego Klejera, których zasług dla późniejszego teatru lubelskiego nie sposób przecenić.

Ale "Wesele" ma swoją wymowę i ciężar ideowy, uznano więc pre­mierę "Wesela" za punkt graniczny i od tej daty zaczęto liczyć peere­lowską historię teatru.

Kiedy w roku 1944 dawano owo historyczne "Wesele" w Lublinie nie było jeszcze światła elektrycznego i obowiązywała godzina policyjna Stąd godzina rozpoczęcia przedsta­wienia - 14.30.

Dyrektor obecnej sceny lubelskiej Ignacy Gogolewski swoje "Wesele" ju­bileuszowe wystawione specjalnie na 40-lecie teatru w Lublinie i Polsce powojennej dedykował ludziom z premiery 1944. Stąd - godzina roz­poczęcia jubileuszu Anno Domini 1984.

A jubileusz przygotowano, trzeba to przyznać, z rozmachem i oprawą godną największych okazji. Odbywał się pod Wysokim Protektoratem Przewodniczącego Rady Państwa prof. Henryka Jabłońskiego, z ho­norowym udziałem Ministra Kultury i Sztuki prof. Kazimierza Żygulskie­go oraz władz politycznych - cen­tralnych i lubelskich. W jubileuszo­wym programie znalazły się: "Wesele" (premiera) i "Zemsta" Fredry wyre­żyserowana przez Jana Świderskiego (z jego udziałem, zagrał Cześnika Raptusiewicza) przygotowana na Międzynarodowy Dzień Teatru (ma­rzec) a też i otwarcie sezonu jubi­leuszowego w teatrze lubelskim, więc spektakl już miejscowym ra­czej znany. Ponadto: wyjazdowa, uroczysta sesja ZASP-u, na której zaprezentowano trzy referaty, o 40-leciu ZASP-u - referent Henryk Szletyński, o 40-leciu teatru w PRL - referent red. Jerzy Sokołowski i o 40-leciu teatru lubelskiego - re­ferent Aleksander Leszek Gzella.

Byli liczni goście zagraniczni - delegacje organizacji teatralnych z ZSRR, Węgier, Rumunii Bułgarii i NRD. Były konferencje prasowe, spotkania nieformalne i bardziej formalne, było uroczyste odsłonięcie tablicy na domu rodzinnym Alek­sandra Zelwerowicza w lubelskim Rynku. Były bankiety, kwiaty, or­dery i wzruszenia. Gospodarze zor­ganizowali ten jubileusz wzorowo pod względem organizacyjnym (oka-

zuje się, że można!), nie było żad­nych potknięć i awarii i ani razu nie pojawiła się przeszkoda firmo­wana znanym obiektywna niemoż­ność.

Pokazano, co chciano, kiedy chcia­no i ile chciano. Zagwarantowano dobrą obsługę informacyjną (bieżące gazetki jubileuszowe) i dodano ele­gancką serdeczność. Wszyscy czuli się gośćmi prywatnymi, najważniej­szymi z ważnych. Co było nie bez znaczenia - na jubileusz Lublin za­prosił władze, dziennikarzy, środo­wiska teatralne w Polsce, ale przede wszystkim dawnych uczestników "Wesela" 1944. Nie wszyscy z nich do­jechali, część już nie żyje. Ci, co się pojawili, chyba przeżyli sporo emo­cji. Po skończonym przedstawieniu ("Wesele" 1984) dyrektor Gogolewski poprosił na scenę dawną ekipę "Wese­la" obecną na sali. Zgotowano im bra­wa, były łzy, kwiaty, okolicznościo­we przemówienia. Byłoby łatwo po­paść w tym punkcie relacji w ton lekko ironiczny - sentymenty łatwo poddają się ironii - gdyby nie oglądało się z bliska twarzy dawnych bohaterów lubelskiej inauguracji. Przyjechali: Isia (Sabina Chromiń­ska), Haneczka (Irena Krasnowiec­ka), Rachela (Halina Kossobudzka), Rycerz Czarny (Jerzy Przybylski). Zabrakło Panny Młodej (Ryszardy Hanin), Pana Młodego (Jana Świ­derskiego - pojawił się dopiero na­zajutrz, we własnej "Zemście"), Jana Kreczmara (Poety), Jacka Woszcze­rowicza (reżyser i Stańczyk z 1944) Maksymiliana Chmielarczyka (Ksiądz), Kazimierza Wichniarza i wielu innych. Wspominano nieżyją­cych i żyjących nieobecnych, nie za­pomniano o nikim. Był posuwisty polonez, żywe obrazy na scenie i sło­wa apelujące o porozumienie (padło nawet: schody porozumienia - chodziło o element scenograficzny z "Wesela" współczesnego, schody pro­wadzące ze sceny na widownię).

Zrobiono wszystko, by zaprezen­tować godnie ten jubileusz, sproszo­no oficjeli i zasłużonych, maluczkich i średnio małych, wielkich i nie­sfornych.

Naprawdę należą się za to orga­nizatorom słowa uznania - bez żad­nych podtekstów. Nawet, jeżeli wszystko wypadło zbyt różowo, co obraz sytuacji w polskim teatrze współczesnym nieco fałszuje i luk­ruje, ale niech tam - święto zdarza się raz na czterdzieści lat.

"Wesele" wyreżyserowane przez Ig­nacego Gogolewskiego przyjęto tak­że odświętnie. To jest - z gorącym postanowieniem nie szukania dziury w całym i nie psucia ogólnego, uro­czystego nastroju. Chwalono więc - raczej nadmiernie, powoływano się chętnie na klimat i odniesienia, na wymowę i "sens współczesny" in­scenizacji. Ale krytyk z natury nie może poddawać się nastrojom (choć­by było mu nie wiem jak miło w Lublinie), więc piszę o "Weselu" lu­belskim bez zachwytów okoliczno­ściowych i - jak mniemam - to właśnie jest maksymalnie uczciwe wobec jubileuszowych "okoliczności" i gościnności gospodarzy.

Krótko mówiąc - niespójne to "Wesele", wszystkoistyczne, mocno i­lustracyjne (ilustruje tezy dziś wy­myślone, publicystyczne), nierówne aktorsko, chociaż chwilami fascynu­jące mimo wszystko, to przecież "w całości" - raczej rozczarowuje. A może, po prostu, stanowi idealną glossę do stanu możliwości warsz­tatowych i intelektualnych polskiego teatru dzisiaj? Trop wart zastano­wienia.

Pierwszy akt zapowiada zaledwie skalę przyszłych pułapek, rozegrano go jeszcze w dobrych tempach, "po bożemu" chociaż i tu rozziew moż­liwości aktorskich jest kolosalny. Dziennikarz Ignacego Gogolewskie­go nie ma właściwie partnera na scenie, jest o klasę wyżej od reszty. Scenograficznie bardzo to udane "Wesele": chata rozśpiewana prawie jak z Wyspiańskiego, wszystko niby takie zwykłe, normalne. Kłopot w tym, że każda z postaci gra swój wątek oddzielnie, "gwiazdorsko" właściwie, choć określenie to naj­bardziej ostro kompromituje nasze, pożal się Boże, gwiazdorstwo.

Akt drugi, z Osobami Dramatu rozwiązano bodaj najlepiej w całym spektaklu. Uwagę skupia Stańczyk Romana Kruczkowskiego - spokoj­ny racjonalista nokautujący "świa­towego" sceptyka Gogolewskiego (Dziennikarz). Akt trzeci to już aneks do dzisiejszej sytuacji: finał z chochołami (aż trzema) sugeruje "zachocholenie" naszego życia tu i teraz i natrętnie przypomina nie­gdysiejszą dyskusję prasową.

I nie jest tak, że ten trójchocho­lizm akurat razi i złości. Być może, to trafna metafora - znowu trafna! - tylko, niestety, nic w tym przed­stawieniu nie prowadzi logicznie do ostrzegawczo-symbolicznej pointy, wszystko - oddzielnie wzięte - to epizody, których nie scala myśl re­żysera.

Owszem, jest kolorowo i żwawo, buńczucznie (chłopi) i chandrycznie (inteligenci). Jest anegdota z "Plotki o Weselu" i szkielet fabularny drama­tu i jest intencja ideowo-ideologicz­na: udowodnić, że Chochoł dziś moc­niejszy niż kiedykolwiek.

Ba, ale wszystko to nie dotyka tkanki utworu, nie jest z niej wyprowadzone, przeciwnie - jest jak lukier na babce, ot, cieniutka warstewka interpretacyjna a pod nią miąższ ciasta z niezłym zakalcem. Kto lubi zakalec poprosi o dokładkę. A właściwie sukces był blisko, to się czuje. Zabrakło dyscypliny, konsekwencji, organizującego całość pomysłu i ... odrobiny pokory.

Ta opinia o "Weselu" lubelskim będzie zapewne łyżką dziegciu w beczce miodu, ale ktoś tę niewdzięczną funkcję czarnej owcy musi na siebie wziąć. O planach i zamiarach Teatru Osterwy w Lublinie nie mogę na­pisać nic bardziej szczegółowego, bo nie udało mi się skłonić dyrektora Gogolewskiego do najkrótszej choć­by rozmowy na jakikolwiek temat. Zapewne nie lubi publicity.

Drugiego dnia jubileuszu pokaza­no "Zemstę" (Świderski - reżyseria, Zahorski - scenografia) Fredry. Wi­dzowie aplaudowali ją od pierw­szych scen po ostatnią. Jan Świderski dawał z siebie wszystko, lubli­nianie i goście potrafili to docenić. Zachwycano się spektaklem, że "ja­sny" i "pogodny", czytelny i prosty, nie udziwniony i bardzo rodzajowy. Nie chcąc być narażona o podejrzane i przeczulone krytykanctwo, nie będę już polemizowała z opinią ogółu, pozostanę jednak przy swoich odczuciach: ta "Zemsta" proponuje Fredrę ułatwionego, sprozaizowane­go, łatwego, lekkiego i przyjemnego w odbiorze. Broń Boże, nie pragnę żadnych udziwnień, ale jeżeli z tego przedstawienia odejdą gościnnie grające asy - Świderski (Cześnik) i Gogolewski (Rejent - zresztą zna­komity!), być może, pozostanie ske­czowy spektaklik o naszych narodo­wych zabawach w burdy i intryżki oraz o słodkim happy endzie. Być może, jest tu tylko tyle w istocie. Być może, gdyby tak poskrobać do­kładniej...

Na jubileuszu były w tej "Zemście" duety aktorskie pierwszej klasy. Re­jent Gogolewskiego łagodnie kazu­istyczny i niebezpiecznie dobrodusz­ny w formie (przeciąganie słów, mo­dulacja głosu, okrągłe gesty, fałszy­wa pokora) był jak przyczajony kot Cześnik Jana Świderskiego grał po­zornego safandułę z dobrym sercem i "honorowym" temperamentem. bardzo polskiego, wyrazistszego w przekorze niż w deklaracjach serio. Obaj dostawali brawa długie i czę­ste, zasłużone najzupełniej. Obaj zresztą rozsadzali konwencję spek­taklu, byli parą postaci istniejących same dla siebie.

I bardzo dobrze (jeżeli mówimy o jubileuszu i w ogóle o "świę­cie")...

Cóż, skoro pojechało się oglądać "święto" właśnie należałoby zapewne zadowolić się tą konstatacją.

Niech będzie więc: "Zemsta" podo­bała się ogromnie.

Jak zwykle z okazjami serio - świątecznymi jest kłopot z pointą. Najprościej będzie zrezygnować z niej; niechże Państwo dopowiedzą ją sobie sami w zależności od nastroju, gustów, przekonań i intencji. Byle tylko zmieściła się w tym życzliwość dla teatru, polskiego i lubelskiego, teatru jaki mamy.

P.S.

Tytułowego miodu w Lublinie nie było, ale wina - i owszem w ob­fitości. Jak i wszelkich innych jubi­leuszowych dóbr stołów okolicznoś­ciowych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji