Jaki nam się snuje dramat?
TEATR im. Juliusza Osterwy w Lublinie skończył 29 listopada 1984 roku 40 rok swojego powojennego życia. Święto to obchodzono uroczyście, stało się zadość jubileuszowej etykiecie, z przemówieniami, odznaczeniami, podsumowaniem zasług, grzechów również, które przy takich okazjach poczytuje się, oczywiście, za zalety.
Dokładnie w 40 rocznicę (nawet o tej samej godzinie) premiery "Wesela" w wykonaniu Teatru 1 Armii Wojska Polskiego odbyła się w teatrze premiera "Wesela", w reżyserii Ignacego Gogolewskiego.
W lubelskim przedstawieniu zwyciężyło przede wszystkim to, co zazwyczaj w inscenizacjach "Wesela" - "chata rozśpiewana". Zachowana została wierność dramatowi i didaskaliom przede wszystkim, w zakresie wizji plastycznej. Izba wybielona siwo, mroczna, wypełniona sprzętami, obrazami, rozjaśnia się chwilami światłem migotliwym, płonących świec, pośrodku izby "stół okrągły, pod białym, sutym obrusem, (...) suta zastawa, talerze poniechane..." - wszystko to oglądamy od chwili wejścia na widownię. Kurtyny nie ma i być nie może w tym przedstawieniu, bo ze sceny na widownię prowadzą schody, które "mają nas łączyć" - takie przynajmniej objaśnienie dyrektora Gogolewskiego pojawiło się pośród popremierowych mów.
Jak to się dzieje, że każde pokolenie Polaków chce dostrzegać w "Weselu" siebie? Nie wiem, czy owe schody kogokolwiek, albo cokolwiek zdołają połączyć, ale są niewątpliwie znaczącym elementem kompozycyjnym tego przedstawienia. Od wejścia Dziennikarza po tych schodach zaczyna się przedstawienie. Tak pomyślany początek tłumaczy od razu zamysł inscenizacyjny. Dziennikarz (Ignacy Gogolewski) staje pośród izby, zamyśla się na chwilę, a potem otwiera drzwi do izby tanecznej, skąd bucha muzyka, gwar, światło rozjaśnia izbę, cienie tańczących migają po ścianach, a on stoi zamyślony, zapatrzony, zasłuchany, może oczarowany. Potem siada w fotelu, znowu się zamyśla, może zasnął? I wiadomo już, że cała ta gromada i to wesele, które za chwilę zacznie się przelewać do przytanecznej izby, będzie widowiskiem zbudowanym na jego spostrzegawczości i obserwacjach, albo może tylko wytworem jego wyobraźni i marzeń. Czy będzie to reportaż? Raczej nie, ale na pewno - zdarzenie widziane oczami Dziennikarza, nie Poety.
To znaczące, co zdaje się sugerować reżyser: nie poeci już, lecz dziennikarze przynoszą nam dzisiaj wiedzę o świecie. Tylko czy aby taką, jakiej oczekujemy? Czy Dziennikarz widzi dużo? Jest znużony, zniechęcony, "z nudów przywdział frak", i tak "z biegiem lat, z biegiem dni" bywa wiele i widzi pewnie coraz mniej. "Przyjechał na wesele" i zadumał się, ale tu nie pora na jakoweś "nagłe zamyślenia". Do izby ciśnie się gromada, Czepiec męczy go rozmową o polityce, Radczyni proponuje jakieś kurtuazyjne dialogi o ważności i znaczeniu jego pracy (na początek została przeniesiona scena 12 z aktu III - "Radczyni - Dziennikarz"). A "redaktor dużego dziennika" odpowiada zniechęcony, czasem poprzez smutek się uśmiechnie, i z Zosią zakręci się "raz dokoła" i pochwali jej urodę i popatrzy znowu w tę izbę, gdzie migają pawie pióra, krasne wstążki, kierezyje, jakby zauroczony parobkami, dziewczynami, ich tężyzną, ludowością i młodością, może nawet chciałby zakrzyknąć coś na cześć młodości... A do izby tymczasem wlewa się cała ciżba, drużbowie biorą się do dziewek, Czepiec (Włodzimierz Wiszniewski) żwawo rzuca się do prania po pyskach. Panna Młoda (Hanna Pater) cieszy się, chyba ze swojego wesela, Pan Młody (Jerzy Rogalski) dziwnie zadowolony, jakby ukryć chciał coś w tej sztucznej wesołości, niby agrafką przypiętej. Akcja płynie wartko, wszystko toczy się tu raźno i ani przez chwilę nie można pomyśleć, że jest to jakiś dramat zleniwienia i niemocy, że będzie to "Wesele" wyliczaniem wad, praniem sumień.
Czy objawi się tu jeszcze dramat narodowy? Wnętrze izby wskazuje na to, że i taki dramat zamierzano; na ścianie pistolety, karabela, nawiązują wszak do tradycji rycerskiej, dwa znaczące obrazy.
Matki Boskiej Ostrobramskiej i Częstochowskiej - to oczywiście nie tylko element chłopskiej tradycji, tu mają rodzić się znaczenia głębsze, synteza Polski. Ale obrazy te jakoś przykurzone, wszystko tu zresztą szare, spopielone, kurzem okryte, w kątach (boczne loże przy scenie) porzucone bitewne chorągwie, oręż, sztalugi, jakiś obraz - wszystko pokryte mgłą zapomnienia. Pośrodku izby stół duży, na nim szklanki, butelki, dzbany, talerze. Większość sytuacji skupiona jest wokół tego stołu. To ktoś przepije, to przekąsi, to znów przysiądzie na stołku. Panowie i parobcy gonią wokół stołu za dziewczynami, Panna Młoda z Panem Młodym pogadują, jakie też to ich kochanie będzie, to znowu Poeta, krążąc dookoła, emabluje Rachelę. A z sąsiedniej izby słychać muzykę skoczną, wesołą, ale ma ona charakter wyraźnie ilustracyjny, cichnie podczas rozmów i nasila się, gdy rozmawiający powracają do tanecznej izby, albo wychodzą do alkierza.
Wszystko ma tu logiczne uzasadnienie, aktorzy grają gości weselnych, którzy snują się po scenie z powodów zupełnie uzasadnionych, opuścili ciżbę, aby wzmocnić się kieliszkiem, poflirtować, odpocząć. Daje to atmosferę "prawdziwej", weselnej zabawy, którą chwilami tylko rozbija maniera poetyckiej recytacji tekstu, z zachowaniem rytmiczno-melodycznych walorów wiersza (szczególnie Pan Młody mówi jakby śpiewnie, tworząc swego rodzaju zjawisko melorecytacji, zaśpiewu). Gdyby szukać jakichś wzorów i porównań dla tego typu rozwiązań i koncepcji, trzeba by się odwołać do rozróżnień Leona Schillera. Można by tu zobaczyć wówczas coś z tradycyjnego tzw. warszawskiego stylu grywania "Wesela", objawiającego skłonności "werystyczne", gdzie wszystko musi być umotywowane realistycznie.
Ze skocznej, tandetnej niemal ludowości aktu I, który przynosi mit potęgi i krzepy chłopa-Piasta, zanurzamy się w stateczny, solidny niemal mrok aktu II, gdzie spodziewamy się oglądać , "mit zbawienia". Ale czymże jest ten mit? Niestety, jeno snem, bo to "noc nasze przeinacza widzenia". Sceny aktu II dzieją się w konwencji dramatu onirycznego, w poetyce snów. Zjawy to tylko wielka sonata widm, sennych mar. Chochoł zjawia się drzemiącej Isi, co nie chciała pójść spać, lecz oglądać cepiny. Pan Młody wsparł głowę na stole i w jego śnie jawi się hrabia Branicki. Scena to jakby z kolorowego snu, w półmroku czerwonych świateł, z diabłami, z brzęczącymi łańcuchami. Pan Młody rzuca się przy stole, mamrocze coś, bardziej do siebie niż do zjawy i zjawa także mówi coś do siebie, albo wprost do widowni. Dialog zostaje rozbity na odrębne monologi, kwestie rzucane jakby "obok".
Podobnie wygląda spotkanie Poety z Rycerzem Czarnym. Marysia także nie rozmawia z widmem Malarza, które wyłania się z kąta, jakby zstępowało z porzuconych tam sztalug i obrazów. Bardziej może przemawia do własnych wspomnień, nie spełnionych marzeń. Tylko spotkanie Dziennikarza ze Stańczykiem - to może rozmowa niezupełnie senna, bo to rozmowa istotna o tym, "co było, przepadło". Ale Dziennikarz nie chce chyba wierzyć, że wszystko przepadło, nie mówi przecie o tym, że "Matkę do trumny się kładło, [...] grabarze gruz przywalili..." (skreślenia tekstu - scena 7, akt III), to on jeden chyba nosi w sobie mit zbawienia. I ten mit przyjdzie, zjawi się Wernyhora, w pełnym, jasnym świetle, niby postać realna, już nie sen, i tubalnym głosem przykaże, co ma być, objawi się gospodarzowi jako mit wcielony.
W akcie II materia przedstawienia rozrzedza się, przygasa, toczy się wolno, mgliście, jak we śnie. Wizja Dziennikarza gdzieś się załamała. Może nerwy i znużenie sprawiły, że "w ten tan na polską nutę", w ten kolorowy, barwny reportaż wdarły się jakieś majaki podświadomości, jakieś mroki pamięci, jakaś zmora zrodzona z rozgorzałej i rozgoryczonej duszy. Ale im bliżej finału, wraca znowu świa-
tło i przejrzystość, barwny reportaż zostaje wygładzony. Znowu narasta ożywienie, natęża się zabawa, parobki raźno wbiegają do izby ciesząc się że coś się będzie dziać, że "dobra nasza", Czepiec znowu pokrzykuje tęgo, może znowu "będzie proł". Jasiek (Jan Parandyk) biegnie przez widownię i wpada na scenę z wrzaskiem, zacietrzewieniem i agresywnością prostaka, jakby ciągle jeszcze marzył mu się "pański dwór". Dopiero po wejściu Chochoła Jaśkowa agresywność przeradza się w bezradność i poczucie zagubienia, z których narasta krzyk rozpaczy. Chochoł tęgo grając odchodzi pośród widowni, a na scenie ciągle stoją ci z kosami, zasłuchani, zapatrzeni, nieprzytomni. A tu znowu dwa chocho ły nadchodzą i rozpada się polski dom, rozstępują się ściany izby, a w przestrzeni wypełnionej łuną porannego brzasku znowu migną gdzieś chochoły.
I tak pozostajemy osaczeni chochołami, wyobraźnia nasza jest chochołem wypełniona, może świadomość chochołem podszyta? Ale przecie Chochoła przezwyciężyć można. Jak? Czym? Może tańcem? Chodzony, po polsku! Dziennikarz z Panną Młodą rusza w pierwszą parę i tanecznym krokiem wszyscy: panowie, chłopi i mary poprzez widownię opuszczają scenę. Pozostaje tylko przestrzeń, pusta, wypełniona ciężarem belek, będących wcześniej częścią sufitu, wystających poza przestrzeń sceny, a na nich napis: "A.D. 1900". I ta przestrzeń - konfiguracja światła i przejrzystości znaczy najwięcej, jest najwłaściwiej pomyślanym elementem tego przedstawienia, najbardziej bliskim idei dramatu poetyckiego.
Wszystko ponadto jest od początku realistycznie umotywowane i tłumaczy się nazbyt chyba przejrzyście, wszystko jest tu wyłożone wedle prawideł logiki, nie ma miejsca na metafizykę i retoryczne pytania. Wszystko jest jasne: zjawy, wiadomo - są snem; panowie, także wiadomo - inteligenci, neurasteniczni, pogubieni; chłopi, także wiadomo - krzepa, barwność, pawie pióra, "obrazek malowany" a la Cepelia, aż przerażenie ogarnia chwilami, że tak wyraziście i logicznie można wszystko wyprowadzić z tego mrocznego, złożonego dramatu.
A może lepiej by było, gdyby przedstawienie, miast dawać proste odpowiedzi i objaśnienia, tam, gdzie nie są one możliwe, przyniosło szereg trudnych, istotnych pytań? Umiejętność stawiania mądrych pytań nie jest rzeczą błahą, w teatrze również...