Artykuły

Wacław porywa współczesnych

Mam przed sobą osobliwą książeczkę. Osobliwą z tego powodu, że zawiera omył­kę drukarską w samym nazwisku autora. Wydru­kowano "St. Gorczyński", ma być oczywiście - Stefan Garczyński. Na niewielkiej ilości stron ogłoszono tu "Wspomnienia z czasów wojny na­rodowej polskiej - 1831" oraz "So­nety wojenne". Data: 1915. Miejsce: Warszawa. A więc "Sonety" oraz wiersze, przez autora nazwane "Wspomnieniami", miały znów słu­żyć sprawie, której były poświęco­ne przed 85 laty.

Inna książka, opublikowana za na­szych już czasów, oświetla sprawę Garczyńskiego. W Częstochowie, na­kładem Tow. im. Mickiewicza, ukaza­ła się w 1969 praca Józefa Mikołajty­sa "Niektóre szczegóły z pobytu Mic­kiewicza i Garczyńskiego w Poznań­skiem roku 1831". Autor, uczeń Józefa Kallenbacha, zajął się w latach trzy­dziestych badaniem wielkopolskich ar­chiwów, by przygotować materiały dotyczące Mickiewicza i Garczyńskie­go. Kallenbach pragnął przyjechać i źródła te opracować. Niestety, nagła śmierć profesora plany te udaremniła. Ale uczeń jego znalazł dokumenty bardzo ciekawe i wracając do nich po latach, ogłosił je starannie. M. in. zestawił długą listę drobnych, ale świetnych poprawek, jakie Mickiewicz wnosił do tekstów przyjaciela.

Widocznie Kallenbacha, jako autora monografii o Mickiewiczu, nurtowała sprawa Garczyńskiego. Już w 1923 za­proponował ów temat innemu swemu uczniowi, Janowi Sztaudyngerowi. Skrupulatny profesor, który wiele lat spędził w Szwajcarii, nie ufał nega­tywnym formułkom, tu i ówdzie uku­tym. Inspiracja wydała owoce. Sztau­dynger zapalił się do Garczyńskiego, napisał o nim pracę doktorską, w 1939 odwiedził miejsce urodzenia poety, Kosmów, i próbował zainicjować u­mieszczenie jakiejś pamiątkowej tabli­cy. Dziesięć lat później raz jeszcze do tej sprawy powrócił, publikując artykuł "O przyjacielu Mickiewicza" w 36 numerze "Listów z Teatru".

Trudno więc mówić, że autor "Wa­cława dziejów" został u nas całkowi­cie zapomniany. W latach 1860 -1900 ukazało się w Lipsku, Poznaniu, Pa­ryżu i Przemyślu aż 7 wydań jego utworów. Głos Mickiewicza na pewno się liczył. Nie tylko za życia Garczyń­skiego uznawał go za wielkiego twór­cę; do sprawy powrócił i nowymi ar­gumentami ją uzasadnił osiem lat po zgonie wielkopolskiego poety, w Col­lege de France, przed audytorium międzynarodowym. Wiadomo, że do sądu tego przyłączył się nawet Sło­wacki, mający powody, aby wobec autora "Sonetów wojennych" odczu­wać żal. Tamten odsądził go od czci i wiary, radził przerwać pisanie, bo­gacić się, tuczyć (?), długo i zdrowo żyć (!). Wypominał rzekomą dezercję z placu boju. Nie wiedział, że Słowa­cki wyjechał z Warszawy obarczony trudną i pilną misją Rządu Narodo­wego, a miał umrzeć na tę samą cho­robę płuc, która zabrała Garczyńskie­go.

Żeromski składał Garczyńskiemu hołd. Na dwóch krańcach Europy dwaj pisarze znajdowali w nim uroki: Konstanty Balmont w Rosji, Paul Ca­zin we Francji. Blady duch twórcy "Sonetów" tułał się jednak między niebem sławy a piekłem zapomnienia.

I oto dzięki inscenizacji Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodo­wym okazało się w 1973 roku, że ten pisarz może porwać współcze­snych. Przedstawienia są wykupione na wiele miesięcy. Na każdym z nich komplety, wibrujące wzrusze­niem i zapałem. Hanuszkiewicz za­stosował najlepszą ze swych metod. Starał się, jak w "Beniowskim", wydobyć z utworu najbardziej "tę­tniącą dramatyczność". Oddał utwo­rowi zasoby swej wyobraźni i wra­żliwości. Jak w "Beniowskim", po­trafił zamienić strofy na sytuacje. Dotyczy to szczególnie pierwszej części spektaklu.

Mickiewicz nie wyobrażał sobie zapewne kształtu scenicznego "Dzia­dów". Tym mniej sobie z niego zda­wał sprawę autor "Wacława dzie­jów". Pisząc w gorączce, wśród ata­ków choroby, dając nowy kształt utworowi już przed kilku laty napi­sanemu, chciał zapewne stworzyć coś w rodzaju opowieści poetyckiej w duchu "Marii" Malczewskiego. Lecz Hanuszkiewicz odnalazł pokła­dy sceniczności ukryte pod narra­cyjną powierzchnią. Po nieco, zbyt eksplikacyjnym pro­logu (w którym jednak Maria Chwalibóg pięknie mówi tekst włożony w usta Klaudyny Potockiej), scena w kościele staje się potężnym star­ciem dwóch postaw. Gwałtowne, na­miętne, rozpaczliwe wywody Wa­cława przeciw obojętności i znie­kształcaniu chrystianizmu (i wszel­kich w ogóle przekonań) przeciw­stawiają się hymnowi szczerej po­kory i głębokiego zaufania. Dwaj aktorzy (Krzysztof Kolberger jako Wacław, Franciszek Pieczka grają­cy Księdza) znajdują tu pole dla swego artyzmu. Młodzieńczość Wa­cława odbija się o dojrzałość anta­gonisty.

Nic nam to nie przeszkadza, że w owym dialogu znajdziemy echa IV części "Dziadów", a nawet parafra­zę niektórych słów Wielkiej Impro­wizacji. Młodszy o kilka lat twórca dedykował "Wacława dzieje" Ada­mowi Mickiewiczowi "na pamiątkę kilku miesięcy w roku 1831 razem w Dreźnie przepędzonych", podpi­sywał się "przyjaciel dozgonny", jako motto umieszczał pierwszą strofę "Ody do młodości". Byli to sojusznicy, walczący przeciw indy­ferentyzmowi i sceptycyzmowi.

Druga scena przynosi starcie rów­nie gwałtowne. Nie ma tu widocz­nego partnera. A jednak jest, do­brze go znamy. Podają książki uko­chane i przeklęte, jak owe dzieła "zbójeckie", o których mowa w IV części "Dziadów". Wacław na próżno szuka w bibliotekach całkowitej, absolutnej prawdy. Scena tak mi się wydaje prekursorska, że chwi­lami zapowiada "Mit Syzyfa" Ca­musa. Wiedza i filozofia dają za­ledwo prawdy cząstkowe; Wacław chciałby znaleźć wszystko. Niezdol­ny do przyjęcia zasady, że w tym paradoksie rzekomej niepoznawal­ności tkwi jednak spełnienie warto­ści, Wacław chce szukać dalej.

Prawdę (jak dobitnie wyjaśniał wielki przyjaciel w paryskich pre­lekcjach) znajduje Garczyński do­piero, gdy się zetknął z ludem, czyli z rzeczywistością dotykalną i żywą.

"W charakterze, w uczuciach ojczy­stych swego narodu postrzegł znak istotnego życia, a życie nie może mieć innego życia jak prawdę" - pisał Mickiewicz.

Bohaterem tej sceny (i następ­nych) staje się Nieznajomy, grany przez Daniela Olbrychskiego. Ten aktor, który jeszcze nie ukończył trzydziestki, ma zdumiewająco spra­wny warsztat aktorski. W filmie Andrzeja Wajdy "Brzezina" wyka­zał to już bezspornie. Obecnie osią­ga jeszcze wyższy poziom.

Szczególnie się to zaznacza w scen­kach, które się dzieją podczas obrad konspiratorów. Porównywano je ze słynną sceną "Kordiana" i wyraża­no przypuszczenie, że Słowacki na­śladował "Wacława dzieje". Pra­wdopodobne mi się wydaje przypu­szczenie, że autor "Kordiana" nie znał dzieła Garczyńskiego, gdy pisał swój dramat. Zresztą o co innego tutaj chodzi. Nie o zgładzenie Mikołaja I, ale o decyzję w sprawie akcji powstańczej. I nie płomienny rewo­lucjonista wysuwa się na pierwszy plan, ale przeciwnik działania. I nie tylko o taką czy inną taktykę rewo­lucyjną chodzi, ale o zasadniczą tezę, którą Nieznajomy reprezentu­je. Tę mianowicie, że pokolenie współczesne jest zgniłe, do gruntu zdeprawowane, do niczego , niezdol­ne. Że dopiero w jakiejś nieokre­ślonej przyszłości, po naturalnej przemianie biologicznej, taka odro­dzeńcza akcja ma szanse. Spór toczy się na sali obrad kon­spiratorów, potem przetwarza w sa­motny dialog dwóch protagonistów.

Mam w uszach wiele tyrad i ar­gumentów, z żarem logiki wypowia­danych przez Olbrychskiego. Każde­mu słowu daje on inną, skrystalizo­waną barwę! Najsilniejszy argu­ment, na który się może powołać Nieznajomy, to nagłe opadnięcie za­pału spiskowców pod pierwszym na­porem argumentów sceptycznych. Jednak Wacławem to nie zachwieje.

Wydaje mi się, że w poemacie a więc i w spektaklu, niepotrzebne są wizje czy zjawy, powołane do życia siłą magnetyczną. Nieznajome­go, by wykazać niedojrzałość poko­lenia: ojciec, który tyranią i prze­sądami zabija córkę, oficerowie gra­jący w karty o honor i pieniądze... Natomiast wrażenie ogromne spra­wia fragment poematu "Zdrajca", włączony (zgodnie z wydaniem paryskim) do spektaklu, a mówiony z przejmującą prostotą przez Lesz­ka Teleszyńskiego. Spiskowiec, który się w śledztwie załamał, wydając kolegów, uzyskuje przebaczenie cara. Ale dręczony wyrzutami sumienia, popełnia samobójstwo. Wiersz ten brzmi ostro, bezlitośnie. Jest jeszcze jednym potępieniem słabości.

Spektakl (jak i poemat) kończy się sceną Wacława z siostrą. Jeśli dobrze rozumiem Garczyńskiego, nie chodzi tu jedynie o miłość ka­zirodczą. Raczej o zdeprawowanie dziewczyny przez starszego brata. Mimowolne, wynikłe z oczarowania i sympatii. Wacław także i w tej sprawie stara się okazać twardym, nieugiętym. Wyrzuca uczucie z wła­snego serca, ucisza cudze.

Mimo wszystko, na przekór loso­wi, bohater zmierza do celu, który chce uznawać za niepodważalny. Rozumiemy oddalenie duchowe twórców "Wacława" i "Kordiana". Słowacki był posłuszny sprawie, w Jego własnym sercu podminowanej i zagrożonej. Garczyński, jak Mic­kiewicz, nie dopuszczał zwątpień.

"Wacława dzieje" są utworem niedokończonym. To, co posiadamy, stanowi dwie części "Wacława Mło­dości". Jest to więc zmaganie się umysłowości bujnej, a wchodzącej dopiero w życie. Ton młodzieńczości u wykonawcy roli tytułowej; Krzy­sztofa Kolbergera, jego wygląd, głos i gesty, jasno tę sprawę pod­kreślają. Inni aktorzy znakomicie współdziałają. Mam jedynie wątpli­wości co do wykonawczyń ról He­leny (gubiącej ton zahukanego dziec­ka) i Ludmiły (której warsztatowe braki są zrozumiałe, a zadanie, swoistej Ofelii, niezmiernie trudne).

Scenograf, Marian Kołodziej, naj­ciekawiej rozwiązał scenę balu u Mikołaja I, dając aktorom (z wy­jątkiem cara) olbrzymie, metafo­rycznie ujęte, maski.

Nie waham się tej inscenizacji uznać za rewelację. Określenie, nie­raz nadużywane, tutaj wydaje się odpowiednie. "Wacława dzieje" oku­pują wiele omdleń i słabości kilku ostatnich sezonów w teatrach War­szawy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji