Artykuły

Ramole i młodziaki

Ramola nie obchodzi, jak podszedł Warlikowski do nowej inscenizacji. Z Trelińskim też jest na bakier. Nie ciekawi go Giovanni Grzegorza Jarzyny, odmawia obejrzenia tego spektaklu. Interesuje go jedynie starawa opera Mozarta o zbliżonym tytule, może nawet w nagraniu Herberta von Karajana - pisze Jan Żak w Ruchu Muzycznym.

Tylko kiepscy obserwatorzy twierdzą, że człowiek ma tyle lat, na ile wygląda. Prawda, znajomy osiemdziesięciolatek nie tylko wygląda i porusza się dokładnie tak samo, jak czterdzieści lat temu, ale i myśli, i działa awangardowo. To przypadek szczególny, rarytas gatunkowy. Jednak miarodajnym wyznacznikiem jego - i nie tylko jego - młodości wydaje się nie tyle wygląd, co ciekawość nowego, chłonność zainteresowań, wreszcie stopień krytycyzmu wobec nowości. Młodość "nowości potrząsa kwiatem" z entuzjazmem i zapałem. Oczywiście grupy wiekowej nie należy mylić z gustem i instynktownym przywiązaniem do pewnych wartości, chociaż i one z wiekiem mogą ulegać zmianom. Poza przypadkami wyjątkowymi, zwykłego melomana można na ogół przyporządkować do określonej grupy według kryterium upodobania: do wczesnego Pendereckiego na przykład, względnie do późnego albo też do środkowego. Można także próbować określić wiek inaczej. Kto nie lubi Koncertów Beethovena wykonywanych na fortepiano, a woli nagrania Zimermana, nie jest z definicji stary - pod warunkiem, że tych pierwszych nie odrzuca z góry. Młody krytyk albo też krytyk starszawy, lecz dzieckiem podszyty, będzie z kolei utrzymywać, że Zimerman to w Beethovenie zupełny anachronizm, coś, czego nie sposób już słuchać. A ramol to na pewno ktoś, kto nie tylko dopuszcza, ale i woli znacznie bardziej Bacha granego na bechsteinie czy steinwayu niż na klawesynie. Kto zawsze chętnie obejrzy Toskę w powłóczystej sukni, rzucającą się z wieży Zamku Anioła, a kogo wołami nie zaciągnie na inscenizację, w której Tosca jest mężczyzną, niszczy zaś Scarpię, a najlepiej cały jego układ, z ramienia agresywnej organizacji feministycznej, wysadzając seksistowsko kojarzącą się krzywą wieżę w Pizie.

Kłopot jest z inscenizacjami operowymi Warlikowskiego. Czy skreślanie ich en bloc to jeszcze sprawa gustu, czy już moment na przeprowadzkę do domu spokojnej starości? Warlikowski działa drażniąco na umysł i system nerwowy widza świadomie; po wyjściu z teatru niejeden całkiem niestary widz z własnej woli schroniłby się na dzień lub dwa w miejscu, gdzie urodziwe pielęgniarki podawałyby mu tranquilizery i gdzie słyszałby jedynie ciche pomruki kardiomonitorów. Nie znaczy to, że w najnowocześniejszych inscenizacjach operowych jest głośno. Niosą one jednak w sobie coś potencjalnie niebezpiecznego dla gatunku, stawiają go w stan zagrożenia egzystencjalnego - przynajmniej zdaniem ramoli. I łamią nawyki, do których ramole zdążyli się przywiązać. Możność hołdowania nawykom nie jest naganna, może zatem zdrowo jest być ramolem? Poranny prysznic, spokojne śniadanie, kawa ze śmietanką i z gazetką, spacer w Łazienkach, wierne psie oczy patrzące spod stołu przy obiedzie, wieczorem - piątkowy symfoniczny, albo też Straszny dwórz prawdziwym cichym dworkiem modrzewiowym i z obozem husarii w pierwszej scenie? - Śmiertelna nuda to, czy gwarancja równowagi psychicznej?

To zależy od punktu widzenia. Ważne jest, aby zawsze swój sąd weryfikować na bieżąco. O operze tradycyjnej, jak mówią - zakurzonej - i o tej od Warlikowskiego czy Trelińskiego. Jeśli zadamy sobie trud każdorazowego sprawdzenia, możemy być spokojni: jeszcze nie jesteśmy ramolami. Bo, niestety, ramola nie obchodzi, jak podszedł Warlikowski do nowej inscenizacji. Z Trelińskim też jest na bakier. Nie ciekawi go Giovanni Grzegorza Jarzyny, odmawia obejrzenia tego spektaklu. Interesuje go jedynie starawa opera Mozarta o zbliżonym tytule, może nawet w nagraniu Herberta von Karajana. Ramol marzy o powstaniu operowego skansenu, czegoś w rodzaju muzycznej Comedie Francaise, gdzie dekoracje są kopią tych sprzed dwustu czy stu pięćdziesięciu lat, gdzie Don Giovanni zapada się w otchłań piekielną na naszych oczach, a kochankowie z oper romantycznych umierają z miłości w wystudiowanych pozach i z belcantem na ustach. Ten sam ramol ma za złe preferencje w radiowej Dwójce rekonstrukcji stylowych wykonań muzyki dawnej.

Ramol powiada, że stylowe ma być także wykonanie Traviaty, co według niego oznacza, że na scenie powinniśmy zobaczyć rekonstrukcję lub kopię prapremiery, która miała miejsce za życia Verdiego. Ramol ma złośliwą pewność, że najdalej za dwadzieścia lat, może nawet prędzej, twórcy teatru przyznają mu słuszność i operowy autentyk powróci w pełnej chwale, i to na rewolucyjnym sztandarze odnowicieli opery. Tylko kto ten przewrót będzie firmował? Ani dzisiejsi ramole, ani dzisiejsze młodziaki, lecz jakieś całkiem nowe pokolenie, jeszcze nie narodzone. ("Panie, najlepiej mają ci, którzy się w ogóle nie urodzili - filozofował pijak w anegdocie Jerzego Dobrowolskiego - tylko ilu takich jest? Dwóch, trzech...?")

Ramole zaglądają do księgarń i sklepów muzycznych nie po to, by szukać, ale po to, by znaleźć. W najlepszym wypadku idą na gotowe: sięgają po nową książkę nieznanego autora tylko wtedy, kiedy zachęcającą opinię napisze o niej krytyk literacki gazety, której wierzą. Nie są ciekawi, czy wśród kompozytorów bardzo młodych pojawił się potencjalny następca Pendereckiego, ktoś, kto spodoba im się im tak samo, jak Penderecki z tego okresu, który wybrali jako najbardziej interesujący. Nigdy nie uganiają się po festiwalach, aby sobie na to pytanie odpowiedzieć. Zainteresują się najnowszą muzyką, jeśli czystym przypadkiem usłyszą świetny utwór młodego kompozytora, którego sami by nie znaleźli, bo nie przyszłoby im do głowy szukać. I na odwrót: młodziaki biegają cały czas po festiwalach. Trochę dlatego, że one są, bo już to samo w sobie jest ciekawe. Trochę szukają. Nieomylnie definiuje młodziaka desinteressement wszelkim w ogóle Pendereckim. Fraza, na którą ostatnio natrafiłem w jednej z recenzji z "Warszawskiej Jesieni" w "Dzienniku" - "kompozytorzy pokroju Pendereckiego czy Góreckiego" [podkreślenie moje] - mogła wyjść spod pióra tylko kogoś bardzo młodego.

Młodziaka łatwiej jest określić niż ramola. Bardzo młody krytyk, można powiedzieć krytyk-dziecko, pisze takie frazy, jak cytowana, bo dla niego własne zabawki to cały świat, innego nie chce, nie pamięta, a jeśli widzi, to najchętniej wyrzuciłby go za okno, w najlepszym razie umieścił w muzeum. W czasie deszczu dzieci się nudzą i wpadają na pomysły. A niektóre pomysły mogą się przydać w dorosłym życiu. Bo z czasem dziecko dorasta, z dorastaniem nie zawsze może się pogodzić i postanawia mu przeciwdziałać. Patrzy w lustro i dokonuje zabiegów odmładzających. Najtańszym i niezawodnym liftingiem jest hołdowanie dziecięcym zabawom i gustom. W średnim wieku, nawet i później, dziecku udaje się niekiedy pozostać młodziakiem mentalnym. Taki potrafi być zabawny, nie bywa nigdy nudny - w przeciwieństwie do ramola - a niekiedy potrafi też być groźny. Jeśli mu na to pozwala potencjał intelektualny, to zabawy z zapałkami, które lubił kiedy miał pięć lat, może zechcieć obudować ideologią i będzie ją chciał narzucić innym. Być może nawet zechce przy użyciu zapałek zmienić świat - dla jego własnego (tego świata) dobra?

Niewykluczone, że Marks jako dziecko podpalał z kolegami brody dziadkom, stawiał na głowie figurki z matczynej komody i tak mu się ta zabawa spodobała, że już podczas studiów na uniwersytecie myślał o tym, jak by tu wywrócić do góry nogami dialektykę Hegla. Potem wziął zapałki do ręki i zamiast podpalić własną brodę, zamierzył się na cały zmurszały świat umysłowych ramoli. Nie demonizujmy jednak młodziaków - to osobniki na ogół bardzo sympatyczne (odliczywszy podpalaczy świata, wariatów i autorów rewolucyjnych doktryn społecznych). Zwłaszcza w dziedzinie sztuki należy ich nie tylko tolerować, można próbować nauczyć się od nich tego lub owego. A już podgryzanie Pendereckiego czy Góreckiego w "Dzienniku" wydaje mi się mało groźne. Podobne jest do chwytów, jakie wypróbowuje na mnie mój dwumiesięczny kot Moniuś. Bo cóż może młodziak, zajmujący się pisaniem recenzji muzycznych? Niekiedy może założyć własne pismo, a nawet zorganizować własny festiwal. I wtedy przynosi pożytek społeczeństwu. Jeżeli nie ma własnego organu, może pisać w cudzym. Czasem nas rozśmieszy, np. kiedy napisze, że dzięki reżyserowi-wizjonerowi w nowej inscenizacji opery Wozzeck ujawniona została obłuda stosunków w dawnej armii pruskiej (biedak nie zorientował się, iż reżyser niepotrzebnie się trudził, bo pierwej podał tę obłudę na talerzu autor libretta, czyniąc z niej naczelny temat dzieła). Młodziak jest średnio opiniotwórczy, jego poglądy bardzo powoli stają się obowiązujące - jeśli to w ogóle możliwe - a jego język niekoniecznie jest językiem poprawności. Co do naszej muzyki, na razie panuje bardzo miły i kulturalny kompromis. Mogłem to stwierdzić, obserwując z przyjemnością zgodne współistnienie przedstawicieli rozmaitych opcji w radiowym studiu festiwalowym "Warszawskiej Jesieni".

Kiedyś oczywiście to się zmieni. Młodziaki zastąpią dziś nam panujących starszawych panów dzieckiem podszytych. Wejdą na naczelnych do wszelkich mediów i wszelkich instytucji artystycznych. Przejmą ster Komisji Repertuarowej "Warszawskiej Jesieni". To naturalne, jak zmiana pór roku. Ale spokojnie, ramole. Was już raczej na świecie nie będzie.

Na zdjęciu: scena z "Giovanniego" TR Warszawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji