Artykuły

Nigdy nie byłem ortodoksyjny

- Czerpię ogromną radość z tego zawodu, nawet mimo to, że bywam coraz bardziej nim zmęczony. Kiedy grałem w czasach socjalistycznych, za pieniądze, które wystarczały tylko na czynsz i jedzenie, to i tak pracowałem z pełnym zaangażowaniem - mówi ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Twój pierwszy film "Wielka majówka" opowiadał o wyborach i wolności. Obecnie, w ustroju, który bardzo się zmienił, zarówno wyborów jak i wolności jest znacznie więcej. Widzisz je w dzisiejszym filmie lub teatrze?

- "Majówka" była kręcona 26 lat temu, a od tego czasu zmieniło się wszystko, włącznie z ustrojem. Ta zmiana ma dobre strony, ale również te nienajlepsze. Teraz wolność stwarza inne zagrożenia, często jest nieograniczona, przez co wydaje się nam, że możemy wszystko. Cieszę się, że zrobiłem "Majówkę" podczas pierwszej Solidarności, bo wtedy rzeczywiście było czuć, że trafiliśmy na czas, kiedy można było zrobić film, który natchnął społeczeństwo upragnioną wolnością. Dla mnie jest on istotny również z innego względu - był to mój pierwszy film, od niego zacząłem przygodę z aktorstwem.

Czy mocny akcent muzyczny "Majówki", czyli udział grupy Maanam, był formą kompromisu reżysera z twoimi ówczesnymi marzeniami o karierze wokalisty?

- To były oczywiste względy. Maanam był wtedy na topie, jako synonim wolności na poziomie sztuki. Dla mnie było to niezwykłe przeżycie, bo jeśli chodzi o moją przygodę z muzyką, to znacznie wyprzedza ona moje poczynania aktorskie. Zresztą dzięki niej trafiłem do filmu. W 1980 r. dostałem się do Opola, do grupy debiutów i wyśpiewałem sobie drugą nagrodę. Mogłem tam również oglądać Maanam z widowni. Jako chłopcu z małego miasteczka ten zespół i jego klimat wydawał się wtedy czymś niedościgłym. Wtedy też "wygrzebał" mnie reżyser i zaproponował mi zdjęcia próbne, które wypadły pomyślnie. Były to dla mnie bardzo szczęśliwe i szczególne dni, bo oprócz otrzymania pierwszej roli spotkałem się na planie z Korą i resztą jej grupy.

A jak rozwija się muzyczna kolaboracja Zamachowski - Turnau?

- Zaowocowała i mam nadzieję, że będzie trwać. Poznaliśmy się w 1984 r., kiedy Grzegorz debiutował na festiwalu piosenki studenckiej. Wtedy on wygrał, a ja zostałem wyróżniony. Potem często odwiedzałem Kraków, przy okazji pracy i nie tylko, bo bardzo lubię to miasto i dobrze się w nim czuję. Kiedy Grzegorz zdobył pozycję, zaproponował mi współpracę przy swoich piosenkach i koncertach, co w konsekwencji przerodziło się w regularne granie i trwa do dziś. Z kolei ja zaprosiłem Grzegorza do Teatru Narodowego, gdzie kilka lat temu reżyserowałem "Żaby" Arystofanesa, do których Turnau napisał muzykę i był zatrudniony jako auleta.

Jaki najdłuższy czas spędziłeś jednorazowo w Krakowie, choćby celem zdobycia "zawodowego szlifu", za który chwali się tamtejszych artystów?

- Pół miesiąca. Tyle kręciliśmy kiedyś dla telewizji "Płatonowa" Czechowa. To był okres, kiedy nie szczędziło się czasu i pieniędzy na to, żeby zrobić wartościowe spektakle telewizyjne. Nic twierdzę, że obecnie takie nie powstają, ale jest mniejsze prawdopodobieństwo, jeśli klasyczny utwór trzeba zrealizować w maksimum siedem dni.

Jakie instynkty budzi w tobie reżyseria, kiedy masz z nią do czynienia?

- Zaczęło się to wraz z propozycją z Warszawskiej Akademii Teatralnej wykładania piosenki. Zapraszałem na swoje egzaminy Jerzego Grzegorzewskiego oraz Stanisława Radwana, z którego muzyki często korzystałem. Przypuszczam, bo nigdy nie zostało to powiedziane wprost, że moja reżyseria spektaklu "Żaby" Arystofanesa była w prostej linii reperkusją angażu do Akademii. Wtedy po raz pierwszy przekonałem się, jak to jest po drugiej stronie rampy. Dało mi to inną perspektywę patrzenia na zawód aktora. To Grzegorzewski sprawił, że w ramach mojej własnej roli jest mi łatwiej być "reżyserem" moich poczynań.

Czy przez to jako aktor nie masz chęci poprawiać innego reżysera? Trudno o dystans?

- Doświadczenie reżysera powoduje, że nie przeszkadzam komuś nim być. Jest wręcz odwrotnie. Mój zawód, który postrzegany jest jako odtwórczy, traktuję jako absolutnie twórczy. Bez wyobraźni, inicjatywy i inwencji nie da się go wykonywać rzetelnie. To, co oglądamy na scenie czy w filmie, w większości przypadków jest wypadkową tego, co o danym przedsięwzięciu myśli reżyser i aktor. Staram się coś proponować i reżyserzy często korzystają z moich pomysłów, ale kiedy widzę, że twórca ma inny pomysł na scenę, film czy rolę, nie pcham się na zabój.

Masz potrzebę świadomego rzucania się na głęboką wodę? Zabijasz w sobie w ten sposób jakiś głód?

- To się nie bierze z żadnego głodu, ani z potrzeby zabijania czegokolwiek, tylko z potrzeby szukania nowych wyzwań. Nowym, niezwykle trudnym dla mnie wyzwaniem jest właśnie Beckett. To przedsięwzięcie o skali trudności, z jaką w swojej dotychczasowej karierze nie miałem do czynienia. Biorę w nim udział po to, żeby nic spocząć na laurach, by nie zamknąć się w obszarze pewnych ról czy zadań, które lepiej albo gorzej potrafię.

Był również taki moment w twoim życiu, kiedy, oprócz morderczych prób w teatrze i pracy nad filmem, pojawiały się dodatkowe propozycje, a ty wchodziłeś w nie jak gdyby nigdy nic...

- W Polsce nie robi się aż tylu filmów, żeby w nich przebierać. Znam aktorów, którzy są niezwykle wybredni. Ja nie jestem aż tak radykalny w swoich wyborach. Na film "Zróbmy sobie wnuka" zdecydowałem się, ponieważ bardzo dobrze czuję się w komedii, wydawało mi się, że ta "zabawa", nie musi być nieudana. Musiałbym być mistrzem świata w doborze ról, żeby czasem nie popełniać błędów. Ale w końcu człowiek na nich się uczy.

Ostatnio zagrałeś też w filmie "Dublerzy". Jak pracowało ci się z Ziębińskim, Gonerą, Grabowskim i Krystyną Feldman?

- Wiele lat znam Marcina Ziębińskiego, reżysera tego filmu. Jako chłopak zdobywał nagrody na różnych festiwalach w Polsce i nie tylko. Cenię go. Jeśli chodzi o obsadę, to wszystkich aktorów od dawna znam i bardzo lubię, a lepiej jest współpracować z ludźmi, których się zna, niż z takimi, z którymi trzeba "docierać się" na planie.

Po rolach w "Szczęśliwego Nowego Jorku" i "Stacji", widzowie zasygnalizowali, że wspaniale udaje ci się zagrać i pokazać zło. Czy zaangażowanie się w czarny charakter nie sprzyja podobnym zachowaniom w prywatnym życiu?

- Nie, bo to jest zawód - ja kogoś gram, ale nim nie jestem! Aktorstwo polega między innymi na tym, żeby w sobie szukać i znaleźć nie tylko to, co jest w naszym mniemaniu dobre. Zorientowałem się również, że przyzwyczaiłem widzów do siebie jako aktora, grającego miłych, sympatycznych, czasem uwikłanych w różne problemy ludzi, ale generalnie dobrze się kojarzących. Dlatego zacząłem przyjmować inne wyzwania.

Kiedy dotarło do ciebie, że przełamałeś swoje emploi?

- W "Weiserze" Marczewskiego, gdzie gram nauczyciela - potwora. Pewnie bierze się to z pewnego dojrzewania zawodowego i prywatnego. Jestem coraz starszy. Świat postrzegam już nie tak prosto jak kiedyś. Również mniej naiwnie, choć tej naiwności nigdy nie jest dość. Jedni kierują się empirycznymi przesłankami, inni instynktem, a ja po trochu jednym i drugim. Czułem, że granie podobnych ról prowadzi mnie w ślepy zaułek. Dlatego zagrałem w "Weiserze" czy w "Cześć Tereska", bo szalenie ciekawie jest szukać w sobie jakiegoś przełamania.

Dla ciepła domowego ogniska odrzuciłeś wcielenie "teatralnego hedonisty"?

- Nie mogę myśleć o tym, co straciłem w zawodzie, jeśli mam tyle do zyskania w życiu. Odkąd mam rodzinę i dzieci, wiem, że to jest dla mnie najważniejsze. Nie mogę żałować, że czegoś nie zagrałem, albo zrobiłem za mało, bo swój zawód wykonuję tyleż dla własnej satysfakcji, co po to, by moja rodzina normalnie funkcjonowała.

Poświęcasz jej wystarczająco dużo czasu?

- Niestety nie. W moim zawodzie trudno łączyć właściwie rozumiane życie prywatne z zawodowym. Kiedy statystyczny Polak pracuje od rana do popołudnia; a wieczory i weekendy spędza w domu, to my, aktorzy, mamy wszystko przewrócone do góry nogami. Wieczorami nas nie ma, w weekendy też gramy, a jeśli mamy próby do przedstawienia, to nie ma nas i rano, i wieczorem.

Mimo to na polskiej scenie są artyści, którzy rozprzestrzeniają zawodową ortodoksyjność: wszystko w imię sztuki!

- Nigdy nie byłem ortodoksyjny, pod żadnym względem. Możesz mi wierzyć lub nie. Czerpię ogromną radość z tego zawodu, nawet mimo to, że bywam coraz bardziej nim zmęczony. Kiedy grałem w czasach socjalistycznych, za pieniądze, które wystarczały tylko na czynsz i jedzenie, to i tak pracowałem z pełnym zaangażowaniem. I również teraz, jak się zdecyduję coś zrobić, robię to uczciwie. Czasem wyjdzie lepiej, czasem gorzej, ale to już jest w ten zawód wpisane.

Gwiazdorstwo zawróciło ci kiedyś w głowie?

- Gdybym powiedział, że nie, to byłby dowód na to, że tak. Ale jednak nie. Może to jest kwestia wychowania, tego, że urodziłem się w małym miasteczku, w rodzinie, która była najzwyklejsza na świecie, nie miała żadnych tradycji artystycznych. Byli to tak zwani zwykli ludzie, ale z niezwykle silnym, moralnym kręgosłupem. Dlatego gdy wchodziłem do teatru dwadzieścia lat temu i gdy wchodzę dziś, zawsze mówię pani sprzątaczce dzień dobry, czyją znam, czy nie i uważam, że jest to obowiązek każdego. Najpierw jest się człowiekiem, a potem artystą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji