Zadeptać ślad po autorze
Miałem właśnie pointować jakoś nasze tu Poszukiwania Nowej Przeszłości, kiedy włączył się do kampanii aliant niesłychanego znaczenia. Już on przedtem oszańcował się w twierdzy o działach do serc sięgających, a silnie zorganizowanymi wypadami siał zamieszanie w kręgu przeciwnika (który nie mógł mu się w odwecie dobrać skutecznie do skóry, bo jeśli nawet mało dziś ludzi chadza do teatru, to znacznie mniej czyta polonistów). Teraz rzuca bomby, rzekłbyś, w samo jądro obozu wroga... Jęków i kwików nie słychać, bo przeciwnik udaje, że nic się nie stało, albo też - jeszcze się nie zorientował, co się to właściwie dzieje. Krytycy teatralni wprawdzie już swoje napisali, oni jednak są to wolne czambuły tatarskie, które hasają swoimi drogami, stąd bomby padające w centrum Okopów Świętych Trujców prawie ich nie obeszły; z recenzji można by wnioskować, że deszcz pada.
Co się stało? Ano, paru profesorów powinno się odrzec swych katedr, a nierównie więcej powinno się długo w grobach ze wstydem przewracać. Takiego zaś bigosu (od sienkiewiczowskiego "bigosować") narobił spektakl Adama Hanuszkiewicza w warszawskim Teatrze Narodowym, oparty na poemacie Stefana Garczyńskiego "Wacława dzieje".
Okazało się naraz, że stokilkadziesiąt lat trwająca polonistyczna zmowa ukryła przed społeczeństwem jeśli nie diament, to przynajmniej perłę literatury, a co jeszcze gorszym skandalem - zagdakała demonstrację intelektu, jaka się nieczęsto w ogóle na gruncie literackim zdarza. Co dla mnie nie przypadek: wspominałem już na tych łamach, że w pomnikowych "Dziejach literatury polskiej" - nakład 60 tysięcy - nie znalazło się miejsce dla doskonałej prozy pamiętnikarskiej Ignacego Prądzyńskiego, inżyniera, geniusza wojny, świetnego obserwatora, podczas gdy byle wierszopis cieszy się tam całymi akapitami, rozbierającymi z powagą jego twórczość Po prostu - i da się to potwierdzić dalszymi przykładami - pisarstwo intelektualne nie mieści się w tradycji naszej polonistyki.
Zapyta ktoś, czy w samym jej kręgu nie ma intelektualistów. Byli i są. Wcale niemało. Ale tradycja silniejsza jest od nich; wielu z młodych naszarpie się zdrowo, by coś "odkręcić", potem wszakże ciepła zupa jedności profesjonalnej topi ich po czubek głowy. Co najwyżej prywatnie wygłaszają zdania bulwersujące i rewoltujące, zdolne w proch rozsadzić papierowe, podręcznikowe konstrukcje...
Nie są to prywatne sprawy jednego ze środowisk uniwersyteckich, bo taka szkoła myślenia udzielana jest przecież nawet dzieciom, uczącym się z ich podręczników. Gra więc idzie o wielką stawkę. O kulturę umysłową Polski, którą owa tradycja zdominowała; o ideologię dla naszych dzisiejszych postaw; o naszą samoświadomość historyczną i kulturową; słowem - o to, co sobie o nas samych myślimy, jak myślimy i po co. Sprawa Garczyńskiego zaś - bo jest to "sprawa" niemalże w sądowym sensie - ukazuje istotę gry aż nader dokładnie.
No bo proszę: jest poeta, młodzieńczyk tragiczny, a umysł niezwykły, intelekt przerażającej czasem głębi; Adam Mickiewicz darzy go najserdeczniejszą swą przyjaźnią, a zarazem podziwem tak wielkim, że liczy go między pierwsze pióra Słowiańszczyzny. Onże młodzian, który do powstania dojechać zdążył, pierwszy rysuje sprzeczność nie tylko między mędrkowaniem a czynem, lecz między czynem przemyślanym i przygotowanym a g...stwem, które szlachetnością intencji pokrywa bezmyślność. Jeden z dwóch zaledwie krytyków, którzy w czasie ostatnich stu lat wzięli Garczyńskiego w obronę, napisze w 1937 roku:
"W "Wacława dziejach" wyczuwać się daje przedsmak dzisiejszego amerykańskiego pragmatyzmu (...) Prawda, aby stała się prawdą, musi mieć następstwa konkretne, czyli wartość życiową, musi być zastosowana w życiu w przeciwstawieniu do jałowych i bezcelowych rozumowań" (czyli "rozumkowań", jak ślicznie, a złośliwie pisali Garczyński i Mickiewicz). Tenże Henryk Trzpis zapisał także:
"Nasi historycy literatury i krytycy ignorują myśl Garczyńskiego (...) Autor "Wacława dziejów" - mimo iż od jego zgonu minęło sto lat z górą - nie doczekał się dotąd ani gruntownej i przedmiotowej monografii o sobie, ani krytycznego wydania swojego, jedynego w literaturze naszej poematu".
Mało, doczekał się - publikowanych w tysiącach egzemplarzy pominionego tu podręcznika, słów zelżywych i kalumnii. Jeszcze się Mickiewiczowi dostało, że "niepomiernie dużo miejsca" poświęcił swemu przyjacielowi, "poecie miary mniej niż średniej". Według tegoż podręcznika:
"Garczyński (...) pielęgnowany na łożu śmierci przez autora "Pana Tadeusza", odrywającego się od pracy nad tym poematem, by zająć się nieszczęsnym gruźlikiem, wiernemu przyjacielowi zawdzięczał nie tylko opiekę w chorobie, a coś znacznie większego. Oto Mickiewicz czuwał nad wydaniem, jego poezji i tyle w nich dokonał poprawek, iż niekiedy mówić by można o jego współautorstwie".
Pomijam epitet "nieszczęsny gruźlik", który sam świadczy za siebie; ale nawet samodzielności autorskiej Garczyńskiemu odmówiono!
Jedno z trojga: albo czcigodny profesor tego Garczyńskiego nie czytał, albo - nie zrozumiał, albo - au, au, jak wołał Boy - świadomie kręci. Trudno bowiem przypuścić, by on, święty polonistyki, nie znał choćby tego listu Mickiewicza:
"Drogi Stefku (...) Czytałem cały wieczór "Wacława". Wrażenie zrobił na mnie większe nad wszystkie moje nadzieje o nim. Kiedyś czytał niektóre części, zdawały się niedokończone albo namieszane, ale w ciągu harmonizują się i stanowią całe indywiduum. Już nie radziłbym odmieniać tego, co dawniej bym odmieniał. Czytałem zaraz niektóre części jednemu z przyjaciół, który wiele filozofował i sęsimonizował; uderzyły go mocniej, niż moje nowe "Dziady". Niezawodnie pokazuje się, że więcej przez głowę twoją przeszło myśli niż przez moję, choć ja wiele lepiej wyrobiłem. Ileż wierszy w "Wacławie", nad którymi dumam jak nad drogami w Pompei, myśląc o kołach, które musiały w tył i w przód przejechać tyle razy, nim tę koleinę wyżłobiły".
Przeczytałem sam "Wacława". Myślę, że raczej Mickiewiczowi należy wierzyć. A ciekawe, że i dziś współcześni wybitni pisarze polscy fascynują się "Wacławem". Sami jeno poloniści mądrzejsi są od Mickiewicza. Dlaczego? Powodów mnóstwo. Po pierwsze, Garczyński nie pasuje do schematów i szufladek, rozbija jednolity obraz naszego romantyzmu Zaklasyfikować - nijak. "Wacława dzieje" były wcześniejsze, niż "Kordian" Słowackiego, więc co, przyznać, że wieszcz nr 2 aż tak był nieoryginalny? Mistrzostwem słowa "Kordianowi" nie dostają, ale bogactwem myśli górują w dwójnasób; tamten chłopak był tytanem myśli, z odwagą mówienia rzeczy, przeciw którym ze strony współczesnych jedynym kontrargumentem zostawało - zapomnienie, że je wypowiedziano, zadeptanie śladów po autorze.
Na dobitek, jeśli bohater "Dziadów"' wadził się z Bogiem, a i to chwilowo, Garczyński podnosił wyjątkowo niewygodne pretensje nie pod adresem Boga, którego miał za swego, ale pod adresem sług bożych, o to, że dysponując tak ogromnym wpływem - "stali obok",, A wreszcie - i autor i jego bohater mieli strony duszy tak ciemne że polonistyczne wyżymaczki wprost bały się tknąć tych nierozwiązalnych w naszej kulturze dramatów; jeszcze dziś Stefan Garczyński, podobnie jak Byron, byłby ścigany przez nasze nowoczesne prawo, to samo prawo, które już nie karze prostytucji, homoseksualizmu czy też sodomii. Miłość między bratem i siostrą i dziś byłaby miłością tragiczną...
Że z całym swym "filozofowaniem" został Garczyński za burtą historii literatury polskiej, rzekę po cichu, nie dziwuję. Patrzyłem niegdyś, czego to uczą się moi koledzy uniwersyteccy, których skusiła filologia polska. Produkowano tych literaturoznawców bez podstaw np. etnografii czy antropologii kulturowej, czyli, mówiąc w skrócie, wiedzy o kulturze ludzkiej; nie dawano im historii kultury, religioznawstwa, psychologii, psychologii społecznej, socjologii, historii sztuki. Polonistyka to było coś, co się sobie zdawało wprawdzie nauką, ale było nauką niedouczoną - ochwaconą szkapą intelektualną z
dorożkarskimi klapkami na oczach. Jeśli tej szkapy dosiadał wielki jeździec klasy profesora Wyki, to potrafił wyczarować z niej Pegaza, ale na ogół było tak, jak przed wojną, kiedy na ich własnym podwórku kładł polonistycznych uczonków na łopatki Boy-Żeleński, ukazując to, że dany znawca nie czytał, na co się powołuje, to, że niczego nie zrozumiał, to znów, że z igły robi już nie widły, a wiatr z kapuśniakiem. Bo klasyczny przedstawiciel gatunku filologowatych interesuje się wyłącznie słowem pisanym i wyłącznie tym, które mieści się w jego segregatorze. Motyką swych uproszczeń dziabie twórczość bezbronnych zmarłych, wymierzając im racje metodą, której nie uważa się za wydajną przy kopaniu ziemniaków.
No i tak też oni uczą nasze dzieci. Uczą taryfikowania pisarzy miast ich smakowania. Powtarzania podręczników, miast posługiwania się językiem polskim. Historii sztuki rymowania i pisania powieści, miast historii kultury polskiej i ogólnoludzkiej.
Czy się po tym Garczyńskim w światku polonistycznym zatrzęsie? Nie wiem. Ale już przynajmniej samego Garczyńskiego drugi raz nie zakopią...
Za tydzień spróbuję pokazać, że i sam wieszcz Adam wcale się bez reszty w stereotypie naszym romantyka nie mieści, że ludzie, uchodzący za kwintesencję romantyzmu, bvli właściwie pozytywistami, programowi zaś "pozytywiści" - nielichymi romantykami.