Artykuły

Ratuj się kto może!

Oglądając spektakl odniosłam wrażenie, że nikt nie wie, po co na scenie jest, kim jest i co mówi - o "Stosunkach na szczycie" w reż. Jerzego Bończaka w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku specjalnie dla e-teatru pisze Katarzyna Warnawska.

Słonimski w swoich recenzjach ograniczał się czasem do jednego słowa. Pozwolę sobie na użycie większej liczby wyrazów. Choć kusi mnie pójście za myśleniem Słonimskiego, bo "Stosunki na szczycie" w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku są tak nieudane, że chciałoby sie je skreślić jednym słowem.

Siląca się na dowcip grupa ludzi usiłuje na siłę rozbawić publiczność przy pomocy dziwnie pojętego humoru sytuacyjnego. Bo co na przykład śmieszy w młodym mężczyźnie biegającym po scenie bez spodni? Jego bielizna? Czy też ciągoty homoseksualne wobec przełożonego (nota bene, też bez spodni po scenie biegającego)? Nawet jeśli dowcip był zamierzony przez reżysera Jerzego Bończaka, to z realizacją było sporo kłopotu.

Typowa dla farsy treść rysuje się mniej więcej tak: w paryskim apartamencie, po kolei, i oczywiście przypadkiem, spotykają się poszczególni bohaterowie. Żona nie wie o zamkniętej na balkonie kochance, kochanka przed żoną skutecznie się chowa, aby pod koniec stanąć twarzą w twarz i pogawędzić o nowej sukience, bo stara porwała się przy gotowaniu wrzątku. Wrzątek potrzebny był do sporządzenia okładu na okaleczoną głowę urzędnika dyplomatycznego, którą kochanka przypadkiem rozbiła wazonem. Pierwotnie wazon miał być kubłem zimnej wody wylanym na głowę kochanka, czyli Sir Clive'a Partrige'a, wyższego urzędnika Brytyjskiej Komisji Wspólnego Rynku. Traf chciał, że młody urzędnik-pomocnik Clive'a P. stał bliżej.

Wyższy Urzędnik dwoi się i troi, aby kochanki nie zauważyła podpita żona, w wielkim natchnieniu pisząca grafomańskie wierszydła i co rusz narzekająca na "dziwną aurę" domu. Żonie nie wolno pić koniaku, tylko cherry. Tak zalecił jej lekarz. Toteż nic sobie z tego nie robi i opróżniwszy buteleczkę, biegnie namówiona przez męża do ambasady po następną.

W trakcie, jak mąż dokłada wszelkich starań, aby kochankę wydostać z balkonu i przemycić ją do holu, rozkochuje się w nim jego podwładny, który szuka kontaktu dotykając przełożonego tu i ówdzie. Wyższy Urzędnik szantażuje go i obiecuje dochowanie tajemnicy w sprawie jego odmiennej orientacji w zamian za pomoc w:

1. Szybkim i cichym wyprowadzeniu kochanki z domu

2. Szybkim i "oby jak najszybciej" wyprowadzeniu żony do hotelu "Wybrzeże", który to hotel zaraz po koniaku i grafomanii jest trzecią i ostatnią chyba namiętnością żony. Wyższy Urzędnik w przypływie dobrego nastroju nazywa młodszego urzędnika "prawie człowiekiem".

Napięcie narasta z chwilą, gdy pewna pani informuje przez telefon młodszego urzędnika o przybyciu do mieszkania Pierwszego Wyższego Urzędnika. Wyższy Urzędnik popada w popłoch, bo właścicielka mieszkania wrzuciła jego garnitur do niszczarki na dokumenty. Młodszy urzędnik poleca Wyższemu założyć pomarańczowe rajtuzy, które przypadkiem zostawił odwiedzający ich wcześniej aktor-amator teatralnego koła działającego przy ambasadzie. Aby być solidarnym, młodszy urzędnik także wkłada rajtuzy. Śliwkowe. Sytuacja uratowana. Pierwszy Wyższy Urzędnik mianuje Wyższego Urzędnika swoim następcą w chwili, gdy wydaje się, że kobieta, która wrzuciła garnitur do niszczarki jest kochanką Pierwszego Urzędnika nazywanego przez nią pieszczotliwie "Fru-Fru". Nieco wstawiony Pierwszy Wyższy Urzędnik, stróż moralności i ładu brzydzący się rozwiązłością i zdradą, zaprzyjaźnia się z Wyższym Urzędnikiem, który szantażuje go, że wyda iż Pierwszy Urzędnik ma kochankę i tym samym zniszczy jego karierę polityczną. Panowie dochodzą do porozumienia. Happy end. Brawa.

Zawiłe? No właśnie. Oglądając spektakl odniosłam wrażenie, że nikt nie wie, po co na scenie jest, kim jest i co mówi. Zamiast dialogu był podniesiony głos i momentami pusty krzyk aktorów.

Jedynie dwójce aktorów na czymś rzeczywiście zależało. Uwagę skupiała Aleksandra Maj, która konsekwentnie i z dużą energią poprowadziła rolę, chwilami wtórował jej Rafał Olszewski. Ale by obronić cały spektakl, to za mało. Całość niespójna, poprowadzona jednostajnie i nudno. Ciągnące się monologi zniechęcały do zaangażowania się w myślenie, puste deklamowanie tekstu wywoływało nudę. Zamiast wartkich dialogów były przekrzyczane kwestie, w myśl zasady "im głośniej tym lepiej". Bardzo istotne pudełko z tabletkami nasączonymi rzekomo śmiertelną trucizną, które zamiast intensyfikować fabułę, przechodziło przez ręce każdego bohatera, który dziwnym zbiegiem okoliczności podejmował w ostatniej chwili decyzję o nie przyjmowaniu owych pigułek, stawało się w miarę rozwoju akcji drażniące i nieznośne. Pointa wynikająca z zawartości pudełka (okazało się, że to tabletki antykoncepcyjne), zarówno w treści, jak i realizacji na scenie, wywołuje uśmiech wątły.

Jeśli dołączyć niezbyt udaną scenografię, mającą się nijak do paryskiego apartamentu, dziwne odgłosy zza okna, męczące zarówno widzów, jak i samych aktorów, tworzyło to w sumie drażniącą, kiczowatą i dosłowną mieszankę (bo czy balkon musi być opleciony plastikowym bluszczem aby był balkonem?).

Po co ta irytująca dosłowność? Czy zaraz po rozsunięciu okna chcemy koniecznie usłyszeć, co się za tym oknem dzieje? Czy też chcemy posłuchać tego, co ma do powiedzenia aktor? Nawet w farsie widz lubi niedopowiedzenia, chce, aby aktor dawał mu zagadki do rozwiązania. Nikt nie lubi, kiedy traktuje się go jak półgłówka. A w ten sposób swoich widzów potraktowali realizatorzy białostockich "Stosunków na szczycie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji