Artykuły

Urodziłam się na Mikołowskiej

- Uważam, że najwspanialszym na świecie i najwłaściwszym miejscem dla aktora jest teatr. Teatr jest miejscem mistycznym. Nic nie jest w stanie zastąpić bezpośredniego kontaktu aktora z widzem - mówi warszawska aktorka BARBARA HORAWIANKA.

Związana była Pani ze scenami krakowskimi, łódzkimi i warszawskimi. Jednak Pani pierwsze doświadczenia sceniczne, dodajmy bardzo wczesne, wiążą się z Teatrem im. Wyspiańskiego w Katowicach.

- Bardzo wczesne i bardzo odległe... Szkoła baletowa, do której jako kilkuletnia dziewczynka chodziłam, urządzała co roku popisy w tym teatrze. To była połowa lat 30. ubiegłego wieku... Pamiętam swoją nauczycielkę tańca, panią Kazimierę Nowowiejską. Była to niewysoka, drobna brunetka z węzłem włosów na karku. Miała bardzo silne ręce. Do dziś bardzo dokładnie pamiętam zapach jej perfum. Na owym dorocznym popisie tańczyłam solo do "Nokturnu" Chopina. Miałam na sobie luźną, przewiewną tunikę przybraną kwiatami... Ale mój ojciec krótko przed wojną powiedział: "Basta, moja córka nie będzie żadną baletnicą." Uważał, że powinnam zdobyć poważny zawód.

Jak wspomina Pani swoje katowickie dzieciństwo?

- W Katowicach spędziłam najpiękniejsze dzieciństwo świata. Do szkoły podstawowej chodziłam na ulicę Francuską, mieszkałam przy ulicy Drzymały, a urodziłam się na Mikołowskiej. Ojciec miał kancelarię prawniczą przy ulicy Mariackiej. Chodziłam do kościoła garnizonowego. Pamiętam jeszcze jak zaczynała się budowa kościoła Chrystusa Króla, ale już był kościół "podziemny", gdzie też chodziliśmy z rodzicami. Przyjeżdżam do tego miasta zawsze z ogromnym wzruszeniem. Jakże można inaczej, kiedy tu się urodziłam. Uważam, że wszystko, co dobre we mnie, pochodzi właśnie stąd. Wychowałam się w atmosferze miłości i ciepła. Ale to trwało dosyć krótko, skończyło się 1 września 1939 roku.

Gdzie zastał państwa wybuch wojny?

- Wybuch wojny zastał nas (mamę, mnie i starszego brata) na wsi, w domku naszej niani pod Tarnowem. Tam spędziliśmy całą okupację. Niania była jakby członkiem naszej rodziny. Ale kiedy zorientowała się, że nasz ojciec zginął, a matka już nie ma ani grosza, to stała się dla nas bardzo niedobra. Musieliśmy ciężko tam pracować, ale wyszło nam to na dobre. Ludzie gorsze rzeczy przeżywali podczas okupacji. Potem już nie wróciliśmy do Katowic. Zamieszkaliśmy w Krakowie. Chodziłam do Liceum Handlowego. Jednak nie porzuciłam marzeń o scenie i aktywnie brałam udział w różnych konkursach recytatorskich. Należałam do międzyszkolnego koła dramatycznego, które prowadził wówczas młodziutki aktor Tadeusz Łomnicki. Zagrałam wtedy Podstolinę w "Fircyku w zalotach" w jego reżyserii. On też reżyserował "Cyda", w którym zagrałam Infantkę. Ale nie mogłam pójść do szkoły teatralnej. Musiałam podjąć pracę, bo było nam przecież w domu bardzo ciężko. Kiedy zdałam maturę, rozpoczęłam pracę w Centrali Handlu Sprzętu Przeciwpożarowego...

To było chyba mało poetyckie zajęcie...

- Mało poetyckie: sprzedawałam bowiem węże ssąco-tłoczące, bosaki, hełmy itp. Obliczałam marże, procenty, wypisywałam faktury, zresztą z potwornymi błędami. Dla mnie to było coś strasznego, tym bardziej że miałam okropną kierowniczkę. Postanowiłam uciec stamtąd za wszelką cenę. Po kryjomu przygotowywałam się do egzaminów do studium teatralnego, w szufladzie biurka miałam schowane teksty poetyckie, których uczyłam się na pamięć. Dostałam jedno, drugie, a potem trzecie upomnienie i pan dyrektor musiał mnie zwolnić, i to ze skutkiem natychmiastowym. Zapłakana poleciałam do domu. Mama biedna liczyła, że coś pomogę rodzinie finansowo, a tu takie nieszczęście! Ja jednak odetchnęłam z ulgą.

Jak trafiła Pani do Teatru Rapsodycznego?

- Trafiłam "z ulicy". Byłam wielbicielką tego teatru i jednym z najwierniejszych widzów. Ten teatr miał repertuar pokrywający się z obowiązkowymi lekturami szkolnymi. Nasza polonistka bardzo zachęcała, aby do tego teatru chodzić. Wystawiano w Rapsodycznym Wyspiańskiego, Słowackiego, Mickiewicza. Moje szkolne koleżanki nie lubiły tam chodzić, bo potwornie się nudziły. Ja uwielbiałam. Mówiły mi: Baśka, ty idziesz, a potem nam to wszystko opowiesz.

Dla mnie to był teatr, który oddziaływał w sposób magiczny. Tam nie było prawie dekoracji, nie było rekwizytów. Liczył się tekst, słowo, gest, muzyka i światło. Danuta Michałowska to było dla mnie wielkie objawienie aktorskie. Na "Eugeniuszu Onieginie" byłam chyba ze 20 razy. Do dzisiaj znam tekst tej sztuki na pamięć. Tak więc kiedy wyrzucono mnie z pracy, ubłagałam mamę, aby dała mi pół roku i pozwoliła mi pójść do Teatru Rapsodycznego. Tak po prostu z ulicy. Musiałam się oczywiście przygotować. A wierszy miałam w repertuarze mnóstwo. Recytowałam "Romantyczność" Mickiewicza i wiersz Putramenta "Karabin". Przesłuchiwali mnie założyciel tego teatru Mieczysław Kotlartczyk i Danuta Michałowska. Postanowili mnie przyjąć do działającego przy Rapsodycznym Studia Teatralnego.

Jak wspominała potem Danuta Michałowska, o przyjęciu do tego Studia zadecydowało Pani zamiłowanie do poezji, doskonała dykcja i timbre głosu.

- Nie wiedziałam o tym. Dla mnie dostanie się do Studia to było wielkie szczęście, tym bardziej, że dość szybko zadebiutowałam. Była to sztuka "Rozkaz 269" Kirsanowa i Majakowskiego. Wychodziłyśmy z koleżankami zza kulis i chórem mówiłyśmy (wyciągając pięści) "Niech żyje rewolucja, radosna i śmiała!" Najpierw występowałam za darmo, ale przyjęto mnie również do pracy w teatralnej bibliotece. Po trzech latach nauki w Studio zdawaliśmy egzaminy eksternistyczne. Kiedy Kotlarczyk dostał dla Teatru Rapsodycznego lokal na Starowiślnej (gdzie dziś mieści się scena Kameralna Starego Teatru) my aktorzy, aby szybciej skończyć remont, sami wykańczaliśmy i sprzątaliśmy siedzibę. W pewnym momencie, kiedy wywoziliśmy gruz, przyjechała wywrotka i ktoś wtedy zawołał: "O, przyjechał ksiądz Karol, to nam pomoże". W tych okolicznościach poznałam Karola Wojtyłę. Przyjechał w sutannie, cały pełen radości i wywoził z nami gruz.

W tym właśnie teatrze poznała Pani przede wszystkim swojego męża, znakomitego aktora Mieczysława Voita. Połączyło was - na ponad 40 lat - przedstawienie Aktorzy w Elsynorze, w którym on grał Romea, a Pani Julię...

- Było to przedstawienie skomponowane z kilku sztuk Szekspira: "Hamleta" (którego grał Kotlarczyk), "Kumoszek z Windsoru", "Makbeta" oraz "Romea i Julii". Oczywiście Julię grała Danuta Michałowska. Ale pewnego razu musiała gdzieś wyjechać i naradzili się z Kotlarczykiem, że to ja powinnam ją zastąpić. Ten spektakl rzeczywiście połączył nas ze Sławkiem na kilkadziesiąt lat. Sławek początkowo denerwował mnie niezmiernie. Publicznie wyznawał mi uczucia, prawił mi jakieś komplementy. Na początku nie traktowałam tego poważnie. Ale kiedy zmienił metodę i wyciszył się, wtedy uwierzyłam w prawdziwość tych wyznań.

Potem Teatr Rapsodyczny z powodów ideologicznych został zamknięty...

- Powstał na jego miejsce Teatr Poezji, prowadzony przez Marynę Broniewską i Tadeusza Kantora. Tu otrzymałam swoje pierwsze duże role: Kamilli w "Nie igra się z miłością" oraz Tytanii w "Śnie nocy letniej". Następnie byłam aktorką Starego Teatru, gdzie zagrałam sporo ciekawych ról. Byłam bardzo związana z tym teatrem. Zagrałam min. Ofelię w "Hamlecie" i Anielę w "Ślubach panieńskich", wymarzone role dla młodych aktorek. A kiedy grałam w "Legendzie o miłości" rewolucyjnego poety tureckiego Nazima Hikmeta, to okazało, się, że autor ów jest moim krewnym. To bardzo śmieszna historia. Po premierze - wszedł za kulisy i krzyczał po rosyjsku "Dawajcie kuzinu!". Otóż moja babcia Borzęcka i jego dziadek Borzęcki byli rodzeństwem stryjecznym. Jego dziadek wyemigrował po powstaniu styczniowym do Turcji.

Pełnię możliwości i skalę Pani talentu ukazała najwyraźniej współpraca z Kazimierzem Dejmkiem. Grała Pani za jego dyrekcji w trzech teatrach na przestrzeni ponad trzydziestu lat. Decyzja o przeniesieniu się w 1957 roku z Krakowa do Łodzi, gdzie mieścił się teatr prowadzony przez Dejmka, nie była chyba łatwa?

- Dejmek, który był wówczas dyrektorem łódzkiego Teatru Nowego, obejrzał mnie i Voita w "Nie igra się z miłością" (piękne nasze przedstawienie wystawiane w Teatrze Poezji, wystąpiliśmy w tym spektaklu 250 razy) i namawiał nas potem przez kilka lat, abyśmy się przenieśli do Łodzi. Zamienić Kraków na Łódź - niełatwa decyzja. Ale zapadła z prozaicznych powodów. Kiedy pobraliśmy się wreszcie z Voitem, to okazało się, że nie mamy gdzie mieszkać w tym Krakowie. A Dejmek dawał nam w Łodzi dwa mieszkania do wyboru i role do zagrania. Byliśmy wtedy w Krakowie dość znaną z mężem parą aktorską.

Jednak nie żałowaliśmy potem tej decyzji. Bo zagraliśmy bardzo dużo - jak się później okazało - w znaczącym teatrze. Przy czym zaznaczyć trzeba, że Teatr Nowy uznawany był wtedy za awangardowy. A przede wszystkim teatr zaangażowany. To jego zaangażowanie w lewą stronę mnie i mojemu mężowi akurat nie było na rękę. Nie utożsamialiśmy się z tewicą. Nie był to jednak teatr uprawiający tanią propagandę. Trzeba pamiętać, że Dejmek zawsze był w kontrze. Był wprawdzie socjalistą, ale do władzy był w kontrze. I to do każdej władzy! Teatr Nowy to siedem lat naszego aktorskiego życia: piękne sztuki i piękne role. Kiedy w 1963 roku Dejmek został dyrektorem Narodowego, zaproponował nam przejście ze sobą do Warszawy. W Warszawie okazało się, że znowu nie mamy gdzie mieszkać i mieszkaliśmy przez trzy lata w teatralnej garderobie. Teatr był więc dla mnie domem dosłownie i w przenośni. Potem jeszcze raz poszliśmy za Dejmkiem do Łodzi w latach 70., kiedy już mieszkaliśmy w Warszawie. Przyszedł do nas i zapytał : "No co, pójdziecie za mną? Pewnie nie, bo wy jesteście teraz warszawiacy...". Ale poszliśmy. Mieliśmy dwa domy, warszawski i łódzki. Cały czas byliśmy w drodze. Potem w połowie lat 80. znowu poszliśmy do Dejmka, do Teatru Polskiego, którego był wówczas dyrektorem.

Co takiego było w Dejmku, że "szliście" Państwo za nim, ilekroć was o to poprosił?

- Był przede wszystkim wybitnym reżyserem i bardzo dobrym, szalenie wymagającym dyrektorem. Dyscyplina w jego teatrze była nieprawdopodobna, ale to tylko służyło teatrowi. Z czasem nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń. Był naszym rówieśnikiem, prywatnie bardzo towarzyskim człowiekiem, ale w pracy potrafił być tyranem. Miałam szczęście występować w legendarnych przedstawieniach Dejmka, m.in. tych opartych na tekstach staropolskich. Grałam na przykład w dwóch wersjach "Żywotu Józefa" Mikołaja Reja - łódzkiej i warszawskiej. Były to zupełnie różne przedstawienia, niepodobne do siebie. Pierwszy "Żywot Józefa", który był wystawiony w Teatrze Nowym, to było przedstawienie bardzo kolorowe, wesołe, muzyczne i taneczne. Z kolei "Żywot..." wystawiony ponownie przez Dejmka w Teatrze Narodowym ze scenografią Stopki, to było surowe przedstawienie, bardzo uporządkowane. Bardzo się podobało nie tylko polskiej publiczności, ale i zagranicznej - gościliśmy z tym spektaklem w Austrii, Holandii, Niemczech.

Teatr stawia Pani na piedestale i uważa go z najważniejszą ze sztuk?

- Wyłącznie! Uważam, że najwspanialszym na świecie i najwłaściwszym miejscem dla aktora jest teatr. Teatr jest miejscem mistycznym. Nic nie jest w stanie zastąpić bezpośredniego kontaktu aktora z widzem. Kiedy aktor wie i czuje, jakie są reakcje publiczności: czy widz płacze, czy się śmieje, czy aprobuje go lub też nie. To jest dla mnie coś najwspanialszego. Uwielbiam teatralną atmosferę: próby, dźwięk gongów, podnoszenie kurtyny. Wiem, że nie wszyscy koledzy tak uważają. Wolą telewizję, kino. Ja nie - gdzieś się wtedy gra do tej kamery, a to wszystko jest takie sztuczne i nieprawdziwe... Ale oczywiście seriale i filmy dają popularność.

Miałam bardzo długą przerwę w graniu w teatrze, odkąd przeszłam na emeryturę z Teatru Polskiego. Grałam w tym czasie w telewizji. Ale cały czas sobie marzyłam: Boże drogi, żeby tak jeszcze przeżyć jedną próbę generalną i premierę. I pewnego dnia otrzymuję wiadomość z Teatru Narodowego, że zostałam obsadzona w "Panu Jowialskim". Ucieszyłam się niezmiernie. Boże, wysłuchałeś moje prośby! Niestety, po dwóch miesiącach prób skończyliśmy pracę, bo reżyser wszedł w konflikt z dyrekcją teatru. Ale minął rok i okazuje się, że jednak zagrałam kolejny spektakl. To jest sztuka, która jest od niedawna grana na tzw. scenie eksperymentalnej Teatru Narodowego. Tytuł "Imieniny", autorem jest Marek Modzelewski, wyreżyserowała Aleksandra Konieczna. Obsada jest znakomita, grają m.in. Grażyna Szapołowska, Gabriela Kownacka, Anna Chodakowska, Jacek Różański, Andrzej Blumenfeld, Wiesława Niemyska, Jerzy Łapiński. Gram bardzo dziwną rolę charakterystyczną, rolę, jakiej jeszcze nie grałam.

Czy ma Pani swojego ulubionego dramaturga?

- Tak się pięknie złożyło, że grałam wiele w dramatach Szekspira. Odtwarzałam blisko 10 ról w repertuarze szekspirowskim i od Szekspira właściwie zaczęła się moja kariera sceniczna. Jednak całe życie marzyłam o Czechowie, najukochańszym moim autorze. Niestety, teraz mogę grać jedynie babcię Amfisę w "Trzech siostrach"... Grałam ją zresztą do niedawna w Teatrze Collegium Nobilum. To był spektakl dyplomowy IV roku wydziału aktorskiego, w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Utalentowany rocznik warszawskiej Akademii Teatralnej. Świetnie mi się z tymi młodymi ludźmi pracowało!

W filmie i telewizji dość często obsadzana była Pani w rolach negatywnych: np. zakonnice w "Krzyżakach" i "Drewnianym różańcu", Niemka w "Czasie przeszłym" czy matka Ani w "Daleko od szosy". Te i inne role złożyły się na Pani filmowy wizerunek kobiety chłodnej, ascetycznej i stanowczej.

- Widocznie coś takiego we mnie było, to znaczy chyba przede wszystkim jakaś ostrość w rysach twarzy, bo prywatnie podobno jestem bardzo łagodna. Ale czasem dobrze jest zagrać wbrew swojej naturze, wiadomo przecież, że czarne charaktery są ciekawsze do zagrania. Poza tym właściwie od pierwszych występów przed kamerą grałam matki, opiekunki, nauczycielki.

Spotkanie ze Stanisławem Różewiczem okazało się być przełomowym momentem w Pani karierze filmowej. Wystąpiła Pani w trzech jego filmach, za każdym razem, jak pisano, "osiągając wyżyny aktorskiego kunsztu".

- To jest reżyser, który ma swój własny styl. W pracy oczekuje od aktora pewnego ograniczenia środków wyrazu, minimalnych reakcji. Sam mało mówi, bardzo się aktorowi przygląda i słucha, co na przykład dla młodej aktorki jest ogromnie peszące. Jest człowiekiem bardzo wymagającym, a przez to, że tak mało mówi, może trochę trudnym. Ale my się zawsze świetnie rozumieliśmy. W 1964 roku poprosił, abym zagrała w jego filmie "Echo" drugoplanową rolę żony głównego bohatera (granego przez Sławka Glińskiego). Potem była "Samotność we dwoje", piękny film, bardzo bergmanowski w nastroju. Znakomicie sfotografowany. Wystąpiłam w nim razem z mężem. Sławek Voit w roli pastora, dobrego człowieka, a ja w roli jego żony, która zdradza go z nazistą. Pamiętam jak na festiwalu w San Sebastian podszedł do nas jakiś dystrybutor z USA, który jak się okazało był Żydem polskiego pochodzenia, i powiedział: "Panie Voit: przepiękne, cudowne kino! Prawie Bergman. Ale nie kupię, bo to niekomercyjne". Uważam, że miałam szczęście grając w takich właśnie, niekomercyjnych filmach.

Zagrała Pani jeszcze u Różewicza tytułową rolę w "Pensji pani Latter", tworząc "postać wprost z powieści Bolesława Prusa, doskonałą w najdrobniejszym szczególe".

- Bardzo dziękuję, nie znałam tej recenzji. Opowiem może anegdotę z planu tego filmu. Pani Latter jak wiadomo popełnia samobójstwo, topiąc się w Wiśle. Ta scena była kręcona w marcu. Było bardzo zimno, cała ekipa stała na brzegu rzeki w kożuchach. Ja miałam się jako pani Latter topić. Miałam na sobie kostium, pod który założono mi strój płetwonurka, bo obawiano się, że się utopię. I to było straszne, bo ten kostium nie pozwalał, abym się mogła zanurzać. Po prostu nie mogłam się utopić!

A seriale? Było ich w Pani karierze kilka, na czele z pierwszą chyba telenowelą "W labiryncie".

- Grałam tym razem sympatyczną rolę laborantki. pani Marii, a mojego kolegę z pracy, pana Leona grał Wiesław Drzewicz - cudowny, uroczy człowiek, z którym prywatnie bardzo lubiliśmy się i stworzyliśmy na ekranie lubianą przez widzów parę. Serial cieszył się ogromnym powodzeniem. Również lubiany i wciąż powtarzany jest serial "Daleko od szosy", gdzie zagrałam akurat mało sympatyczną postać matki Ani. W ostatnich latach grałam też w "M jak miłość" (które jednak w pewnym momencie mnie coś nie polubiło, nawet wiem, kto mnie nie polubił...), a potem w "Klinice samotnych serc", której produkcja została przerwana, a moja bohaterka wyjechała do Włoch. Powiem panu, że nigdy specjalnie o role w tych serialach nie zabiegałam. Nie marzę o graniu w serialu. Na żadne castingi już się w tej chwili nie godzę. Wiem, że seriale ogląda "cała Polska" i przynoszą aktorom dużą popularność. Ale ja wolę grać w teatrze, choćby na scenie eksperymentalnej...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji