Artykuły

Byłem nawet pokojówką

- Aktorzy to ludzie nigdy nienasyceni. Zawsze im mało. W jednej z piosenek z mojego recitalu śpiewam "aktor musi grać, by żyć". To święta prawda - mówi ARTUR BARCIŚ, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

Andrzej Barański przygotowując się do realizacji, najnowszego filmu pt. "Braciszek", podkreślał wielokrotnie, że rolę tytułową pisze zmyślą o panu. To chyba szczególny dar od losu...

- I szczególny prezent na moje 50. urodziny. Takie sytuacje zdarzają się rzeczywiście dość rzadko. Cieszyłem się, tym bardziej że to już kolejny etap naszej współpracy. Przed laty Andrzej Barański zaproponował mi udział w "Kawalerskim życiu na obczyźnie", a potem w "Dwóch księżycach". W tym drugim grałem postać niewidomego. I to była podwójnie trudna rola, bo chłopak udawał, że widzi. Skorzystałem z tego, że moja teściowa pracowała w Związku Niewidomych i spędziłem tam sporo czasu. Patrzyłem, jak ci ludzie się poruszają. Opanowałem tak charakterystyczny dla nich bezwład wzroku. Wiem, że ta postać podobała się Andrzejowi i właśnie wtedy powiedział, że chciałby nakręcić film z myślą o mnie.

Z jednej strony filmy Kieślowskiego z drugiej - sitcom. Tak przez wiele lat patrzyło się na pana artystyczną twórczość.

- Zdając sobie sprawę z wielkiej popularności "Miodowych lat", staram się oderwać od tego gatunku, choć absolutnie go nie przekreślam. Chcę tylko udowodnić, że potrafię robić jeszcze inne rzeczy. Praca z Krzysztofem Kieślowskim to z pewnością niezwykłe przeżycie artystyczne. O postaci "Dekalogu" przeczytałem tak dużo komplementów, że to jeszcze bardziej wzmocniło tamte wspomnienia. Ale przyznam, że są i tacy koledzy, którzy twierdzą, że opinia na temat "anioła" jest zupełnie niezasłużona, bo nic specjalnego tam nie pokazałem, ot, przemazałem się przez ekran i tyle. Że w innym filmie Kieślowskiego, czyli "Bez końca", zagrałem przynajmniej jakąś rolę.

Jak trafił pan do Kieślowskiego?

- Od dawna mam wrażenie, że ogromną rolę w moim życiu odgrywa przypadek. I tak było tym razem. Pociąg, na który czekał Krzysztof Kieślowski, spóźnił się kilkadziesiąt minut. Krzysztof poszedł więc do hali dworcowej i dla zabicia czasu zaczął oglądać telewizję. Prezentowano akurat czteroodcinkowy film "Odlot" w reż. Janusza Dymka, w którym grałem główną rolę. Nie wiem, co mu się w mojej grze spodobało, bo gdy kręciliśmy "Odlot", byłem świeżo po studiach, więc tam grałem właściwie siebie. Może udało mi się zagrać po prostu prawdziwie? Tak czy inaczej, gdyby Kieślowski nie spóźnił się na ten pociąg, raczej nie otrzymałbym roli w "Bez końca", a potem nie zagrałbym w "Dekalogu".

Podobno przygotowując się do roli, dużo czerpie pan z obserwacji?

- O tak. Żeby zagrać postać wiarygodnie, staram się już na etapie scenariusza przypatrzeć jej głęboko. Nie tylko przekazać coś z własnej osobowości, ale dołożyć jeszcze coś dodatkowo. To właśnie biorę z obserwacji innych. Bardzo lubię przyglądać się ludziom. Obserwować ich zachowania w różnych sytuacjach. Patrzeć np., jak się drapią po głowie, jak dłubią w nosie, jak reagują na zaczepki. Potem to mi się koduje gdzieś w pamięci i w odpowiednim momencie bardzo się przydaje.

O rezultatach tej pracy nad rolą mogli przekonać się już dawno widzowie Teatru Małego. Oglądając "Pokojówki" Geneta, zorientowali się, że aktorka grająca Claire okazała się... Arturem Barcisiem...

- Reżyser Waldemar Matuszewski rzeczywiście postawił przed nami bardzo trudne zadanie. Ponieważ miało to sens, bo nawiązywało do tradycji grania "Pokojówek" i samej filozofii Geneta, potraktowałem tę propozycje bardzo serio. Pokonałem wstyd, który łączył się z dwuznacznością tej postaci, nauczyłem się chodzić na szpilkach i bacznie obserwowałem sposób, w jaki poruszają się kobiety, jak kołyszą biodrami. Jedną z koleżanek prosiłem nawet o to, by przeszła się kilka razy z torebką. Sukces tej Claire miał i ciemniejsze strony, bo skazany byłem na złośliwe zaczepki przez niektórych mężczyzn.

Z punktu widzenia Geneta to był dodatkowy wyraz uznania. Mam jednak wrażenie, że za podobnego typu sukcesami nie szły kolejne równie zaskakujące propozycje...

- O tym, że reżyserzy nie lubią podejmować ryzyka, wiadomo od dawna. W moim przypadku jednak chyba nie było tak źle, bo pamiętam taką sytuację z mojego macierzystego Teatru Ateneum. Tu na jednej scenie grałem Żyda Lejzorka, a na drugiej - Hitlera w sztuce Taboriego. I przeczytałem, że każda z nich to nowe odkrycie. Żartowałem sobie, że skoro tak często jestem odkrywany, to w końcu się przeziębię.

Wspomina pan czasem o nieśmiałości i kompleksach, ale przecież trzeba było dużej odwagi, by wykonać skok z estradowego Teatru na Targówku Mariana Jonkajtysa na bardzo modną scenę Teatru Narodowego Adama Hanuszkiewicza?

- To była jedna z najbardziej desperackich decyzji w moim życiu. Jonkajtys założył Teatr na Targówku jako scenę estradowo-musicalową. Stąd w zespole Alicja Majewska, Danuta Rinn czy Sława Przybylska, stąd zespół baletowy i orkiestra. W tym teatrze zaczynałem i było to ciekawe doświadczenie, bo grałem dużo. Kiedy jednak pojawiła się propozycja głównej roli we wspomnianym filmie "Odlot", dyrektor postawił warunek: teatr albo film. Opowieść o młodym chłopaku, w którego życie wkracza historia - wydarzenia sierpniowe, narodziny "Solidarności" - wydała mi się na tyle interesująca, że nie chciałem zmarnować takiej szansy. To jednak oznaczało, że muszę opuścić mieszkanie służbowe wynajmowane za grosze przy teatrze i zaczynać wszystko od nowa. Pocieszałem się, że wynajmę jakiś kąt za pieniądze zarobione na filmie. Niestety, dwa tygodnie przed zakończeniem zdjęć wybuchł stan wojenny i uświadomiłem sobie, że wszystko straciłem. I teatr, i mieszkanie, i filmową gażę, bo umówiłem się, że zapłacą mi w całości po zakończeniu zdjęć. Byłem w skrajnej rozpaczy i przez pewien czas myślałem, że to koniec. Raz nawet stałem na jednym z mostów i wcale nie po to, by zażyć świeżego powietrza. Wróciłem jednak do domu i następnego dnia pomyślałem, że ostatnią deską ratunku będzie Hanuszkiewicz, który zawsze stawiał na młodych.

Jak wyglądało to spotkanie?

- Pomógł mi Jan Machulski, który był opiekunem mojego roku w szkole. Grał wówczas w Narodowym i polecił mnie panu Adamowi. Kiedy przyszedłem na spotkanie, Hanuszkiewicz przygotowywał akurat "Pana Tadeusza". Przyjrzał mi się uważnie i powiedział: naucz się na jutro koncertu Jankiela. Człowiek w desperacji potrafi bardzo dużo i następnego dnia miałem cały tekst w głowie. Kiedy wszedłem taki mały i drobny na wielką scenę Narodowego, Hanuszkiewicz pomyślał, że koncert Jankiela nie będzie mówił Jankiel. Bo skoro "Pan Tadeusz" w jego inscenizacji dział się już po 1812 r., to Jankiel jako polski patriota z całą pewnością brał udział w powstaniu i zginął. Został po nim jego syn, lekko szurnięty na punkcie polskości i muzyki swojego ojca. Wychodziłem na pustą scenę teatru, w powietrzu słychać było dźwięki Mazurka Dąbrowskiego wygrywanego na cymbałach. W tym momencie zaczynałem swój monolog od... "Znowu gra...". Uwielbiałem ten moment.

Pamiętam, jak Tomasz Raczek w "Polityce" skrytykował spektakl, przyznał jednak, że Hanuszkiewicz ma dar wyszukiwania nowych talentów i dotyczyło to właśnie pana.

- Hanuszkiewicz bardzo szybko zakochiwał się w aktorach. Jak pojawił się ktoś nowy, kto go zainteresował, porzucał innych i skupiał się tylko na nim. I właśnie tak było ze mną przy "Panu Tadeuszu". Wtedy rzeczywiście czułem, że złapałem Pana Boga za nogi. Niestety, bardzo szybko się odkochiwał, gdy pojawiło się kolejne odkrycie. Wkrótce poczułem się więc porzucony. Inna sprawa, że niedługo i pana Adama wyrzucili z teatru.

Od lat z powodzeniem gra pan i reżyseruje w warszawskim Teatrze Ateneum. Pojawiają się też propozycje z innych scen, choćby Teatru NaWoli. Sporo gra pan w filmach. Czy w tej sytuacji można mówić jeszcze o niespełnieniu i aktorskich marzeniach?

- Aktorzy to ludzie nigdy nienasyceni. Zawsze im mało. W jednej z piosenek z mojego recitalu śpiewam "aktor musi grać, by żyć". To święta prawda. Zawsze będę chciał grać coraz to nowe role, a im będą ciekawsze, tym barciś będę szczęśliwy. Nie czuję się spełniony, bo ciągle wierzę, że ta najważniejsza rola jest jeszcze przede mną. I tak będzie zawsze. A marzenia? Isabelle Adjani powiedziała kiedyś, że "w tym zawodzie marzenia to strata czasu". Miała rację.

Artur Barciś w tym tygodniu w komedii "Rozmowy kontrolowane" (Kino Polska, sobota, godz. 20.40, niedziela, godz. 11.35)

***

Artur Barciś

Jest absolwentem łódzkiej Filmówki. W 1978 r. jeszcze podczas studiów zadebiutował rolą rannego żołnierza w filmie "Do krwi ostatniej". Uznanie zyskał już w latach 80. Do swoich najważniejszych ról zalicza postaci pojawiające się w "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego oraz "Dwóch księżycach" Andrzeja Barańskiego. Grał też w filmach m.in. Wojciecha Marczewskiego, Kazimierza Kutza i Krzysztofa Zanussiego. Największą popularność przyniósł mu sitcom "Miodowe lata". Wielokrotnie zadziwiał widzów i reżyserów swą kreatywnością, choć ci ostatni nie zawsze potrafili o niej pamiętać. Od 1984 r. jest aktorem Teatru Ateneum, na tej scenie zadebiutował też jako reżyser. Dwie ciekawe role zaproponował mu też niedawno Teatr Na Woli. Na tej scenie założonej przez Tadeusza Łomnickiego gra gościnnie w sztuce "Kura na plecach", a ostatnio z okazji 50. urodzin w utworze Petera Zelenki "Rozkłady jazdy". Właśnie zakończył zdjęcia do najnowszego filmu Andrzeja Barańskiego "Braciszek", w którym gra postać tytułową.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji