Artykuły

Biedna autorka wpuszczona w kanał

Teatr wciągnął Dorotę Masłowską chyba bez jej woli. Wynikiem - "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" w TR Warszawa. Klapa absolutna.

Nie mam nic do Masłowskiej. Przeczytałem "Wojnę polsko-ruską...", a potem "Pawia królowej" i za zawód, jaki sprawiły, w małym stopniu winiłem autorkę. Gdyby lekturze nie towarzyszyły oczekiwania rozbudzone przez niektórych krytyków i zachłystujących się Masłowską pisarzy, byłoby inaczej. Książki 20-latki z Wejherowa uznano by za niepozbawiony słabości przejaw oryginalnego talentu. Ze współczuciem patrzę na Masłowską, jak dźwiga ciężar Nike i kolejnych splendorów. Na premierze w TR Warszawa siedziała sobie w czwartym rzędzie, czasem się śmiała, jakby z obowiązku. Wywoływana do oklasków nie wyszła na scenę. Być może miała świadomość, że nie ma co udawać sukcesu. Za to ją nawet lubię. "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" to dramat, który zapewne nie powstałby, gdyby nie szef TR Grzegorz Jarzyna. Namawiał Masłowską, ta odpowiadała, że teatr ma w głębokim poważaniu, ale osiągnął cel. Niestety. Premiera spektaklu w reżyserii Przemysława Wojcieszka wskazuje, że lepiej by było, gdyby pisarka została przy prozie. Nie wystarczyło napisać dialogów, jak instruował ją Jarzyna. Trzeba było sprawić, by układały się w ustach aktorów, zazębiały ze sobą, a potem stworzyły wciągającą historię. Tymczasem widowisko w TR sprawia wrażenie nadętej pychą amatorszczyzny, która sugeruje, że jest czymś więcej. Bo tytułowa przebieranka dwojga "artystów życia" za biednych Rumunów wskazuje przecież nasz narodowy stosunek do słabszych, uciśnionych. W tle odbijają się echa skretyniałych mediów i popkultury. Bohater w popularnej telenoweli odgrywa księdza, a wraz z dziewczyną z poduchą w majtkach odbywa "podróż do kresu nocy". Skojarzenia nasuwają się same. Każdy wpadnie, że to wykoślawiona patologiami współczesności Święta Rodzina naszych dni. Teatr ma alibi. "Dwoje biednych Rumunów..." granych jest w cyklu "TR/PL" - który miał opisywać Polskę dziś, a oprócz "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" Wojcieszka przyniósł same nieszczęścia. To przedstawienie jest kolejnym, może większym od pozostałych, bo i oczekiwania były inne. Na scenie język Masłowskiej traci swój chory, powykręcany urok, fabuła sprowadza się do skeczy, a obserwacje do banałów. Nie ma mowy o konflikcie między bohaterami, bo żaden nie został do końca scharakteryzowany. Jest więc Parcha (Eryk Lubos) i Dżina (Roma Gąsiorowska) w podróży po Polsce Z. Niby związani, istnieją w TR obok siebie. To pierwszy błąd Przemysława Wojcieszka. Kolejnym jest brak decyzji, czy sztukę próbować przenieść w rejony teatru absurdu, zrezygnować z pseudorealizmu na rzecz ostrej groteski. Spektakl zatrzymał się w połowie drogi. Ani to nie jest teatr realistyczny, bo nie pozwala na to już tekst Masłowskiej, ani kabaret czy też seans wolnej ekspresji. Jest nijako, a więc śmiertelnie nudno. Tym bardziej że pojawiające się obok pary bohaterów postaci epizodyczne pełnią wyłącznie funkcję wypełniaczy sceny. Aktorzy stoją na z góry straconych pozycjach. Eryk Lubos powtarza chwyty z przedstawień, w których stwierdzono obecność reżysera - paradoksalnie przede wszystkim z "Made in Poland"... Przemysława Wojcieszka. Roma Gąsiorowska, jedna z najzdolniejszych aktorek swego pokolenia, drobi kroczki, robi szpagat i ma jeden chwilami przejmujący monolog. O pozostałych wykonawcach, włącznie z Januszem Chabiorem niewykorzystanym w roli kierowcy, można powiedzieć, że przemazują się przez scenę. Spektakl w TR to przykry dowód tryumfu marketingu nad sztuką. Chciał mieć Jarzyna Masłowską na afiszu, to ma. Tylko komu jeszcze to było potrzebne?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji