Artykuły

Poczet aktorów krakowskich: Tomasz Międzik

Z jednej strony jest przezacnym krakowskim mieszczaninem z korzeniami sięgającymi Dietlów i Hawełków, z drugiej strony to nieodrodne dziecię rozszalałej krakowskiej bohemy. Portret TOMASZ MIĘDZIKA, aktora Teatru Słowackiego w Krakowie.

Musze panią rozczarować: w mojej rodzinie nie było żadnych tradycji "komedianckich": ojciec architekt, brat architekt. Dziadek prowadził restaurację "Zdrój żywiecki" w kamienicy Szarskich, na Grodzkiej, a później znajdującą się naprzeciwko kawiarnię "Malwa". Dzieciństwo spędziłem w gigantycznym, 180-metrowym mieszkaniu, mieszczącym się nad restauracją dziadka, w którym mogliśmy uganiać się z bratem na rowerach - wspomina Tomasz Międzik, aktor Teatru im. Juliusza Słowackiego, który rolą Eskalusa w "Miarce za miarkę" obchodził w ubiegłym sezonie jubileusz 25-lecia pracy artystycznej.

Pierwsze popisy aktorskie pana Tomasza miały miejsce jeszcze w przedszkolu, wraz z ówczesną, dziecięcą miłością. Potem była podstawówka męska, a za jej murem szkoła dla dziewcząt. To zobowiązywało do kolejnych popisów. - Urządzaliśmy gry i zabawy niczym w "Amarcordzie" Felliniego. Czasami tak haniebne, że pani profesor waliła nas głową o tablicę, a pan profesor po prostu wykopywał z klasy. Z kolei licea zwiedziłem dwa: najpierw "czerwoną" "IX", z której zostałem relegowany. Za co? A no, za drwiny z brygady ZMS obsługującej klientów w pobliskiej kawiarni "Lilka". Bywałem tam z kolegami, żeby wypić kawę i zapalić papierosa. Po owym wylaniu przeniosłem się do słynnego V liceum, gdzie dyrektorem był legendarny profesor Potoczek, twórca międzyszkolnego teatru. I tak oto, dzięki dzielnej, ZMS-owskiej brygadzie, znalazłem się wśród młodocianych teatromanów. I pewnie temu teatrzykowi zawdzięczam maturę, bo z przedmiotów ścisłych byłem "nie bardzo".

I zapewne już wtedy poczuł pan, że aktorstwo...

Nic nie poczułem. Do głowy mi nie przyszło, że wyląduję kiedyś w tym zawodzie. Żadne tam marzenia o Hamletach i wielkiej scenie. Do PWST trafiłem z przypadku. Zgodnie z rodzinną tradycją papiery złożyłem na architekturę. Ale że egzaminy do szkoły teatralnej składało się wcześniej, wstąpiłem na nie...

Życie Tomasza Międzika w PWST, podobnie jak w liceum, było burzliwe. Po drugim roku stanął na ślubnym kobiercu z Haliną Wiśniewską, koleżanką ze studiów - do dziś jego żoną. Po urodzeniu syna Tomasza wzięli urlop dziekański i głównie przemieszkiwali w Zakopanem, by dziecko mogło rosnąć w zdrowym klimacie. - Przez parę miesięcy pracowałem w Centralnym Ośrodku Sportowym jako urzędnik. Podczas wakacji wyjechałem do Szwecji, gdzie sprzątałem w przedszkolach, żeby zarobić na nosidełko i ubranka dla maleństwa. Na pożegnanie tamtejsze przedszkolanki odśpiewały mi "Good by my love, good by". Po rocznej przerwie wróciliśmy do PWST. Trafiliśmy już na nowy rocznik, ale za to jaki: Aldona Grochal, Iwona Bielska, Andrzej Hudziak, Tadek Bradecki, Zbyszek Kuciński. Nasze przyjaźnie z tamtych czasów przetrwały do dziś.

Dyplomowymi rolami Clotalda w "Życiu snem" Calderona i Denisa w "Dziewięćdziesiątym trzecim" Przybyszewskiej pan Tomasz zakończył szkolną edukację. Otrzymał, wraz z częścią kolegów z roku, angaż do Teatru im. Słowackiego prowadzonego przez Krystynę Skuszankę i Jerzego Krasowskiego. Stał się jednym z ich ulubionych aktorów, toteż w ciągu czterech lat zagrał kilka dużych ról, m.in. Piotra w "Mieszczanach" Gorkiego, Szekspirowskiego Hamleta, (w dublurze z Jerzym Grałkiem), Racinowskiego Brytanika, Trieplewa w "Mewie" Czechowa, Walewskiego w "Polonezie" Sity.

- Start miałem rzeczywiście znakomity. Mój Boże, zagrać u progu kariery Hamleta, to przecież marzenie każdego młodego aktora. W tym czasie spotkałem się też w pracy na planie z Agnieszką Holland przy filmie "Gorączka". To było, jak dotąd, moje najważniejsze dokonanie filmowe. Potem zdarzyły się epizody u Krauzego w "Grach ulicznych" czy w "Dużym zwierzęciu" u Stuhra, ale nie stały się dla mnie czymś istotnym. O wiele więcej .szczęścia miałem w Teatrze Telewizji - tam sporo grałem. Tamtą pracę z Agnieszką wspominam jak marzenie.

Kiedy dyrekcję teatru przejął Mikołaj Grabowski, wysoka pozycja aktorska pana Tomasza została utrwalona. Zagrał w niemal wszystkich spektaklach reżyserowanych przez dyrektora (m.in. Rejtana w "Listopadzie" wg Rzewuskiego, Wojtka w "Weselu", Chrześcijanina w "Irydionie"). - Był też Piestruchin w "Psim sercu" Bułhakowa zaadoptowanym przez Rudka Ziole. Z tym spektaklem mieliśmy wyjechać do Włoch, już liczyliśmy, ile zarobimy, aż tu nagle konsul radziecki zdjął przedstawienie. Bardzo sobie cenię pracę z Andrzejem Strzeleckim przy "Clownach" i "Karnawale". W tym okresie zagrałem też, wraz z Jerzym Golińskim i Jankiem Peszkiem, w znakomitym spektaklu Tadka Nyczka "Wysocki" Władysława Zawistowskiego. Bobrowski, to jedna z moich ulubionych ról.

Kiedy dyrekcję teatru ówczesne władze przekazały w ręce Jana Pawła Gawlika, pan Tomek zdezerterował z teatru. - Nowy dyrektor zwolnił moją żonę, a ja nie bardzo dowierzałem jego obietnicom artystycznym. Więc wyjechałem do Stanów, szukając swojego szczęścia. Jako "bywszyj" Hamlet i Brytanik wykonywałem różne szlachetne prace: kładłem papę na dachach, kleiłem miniaturowe krzesełka do modeli architektonicznych... Jednak nie wytrwałem długo. Po powrocie do macierzystego teatru zagrałem parę nieistotnych ról i znów zwiałem, kiedy dyrekcję objął Jan Prochyra. Najpierw do Kanady, potem do Niemiec, gdzie przesiedzieliśmy z żoną i dziećmi półtora roku. Syn i córka chodzili do szkoły a ja, poza kursami językowymi, nic nie robiłem. Popijałem piwo i zadręczałem żonę planami powrotu. Wróciliśmy, kiedy Jerzy Goliński objął dyrekcję "Słowackiego" i zaproponował mi angaż. I znów Mikołaj Grabowski wziął mnie w swoje reżyserskie objęcia. Po zastępstwie zrobionym przeze mnie w jego przedstawieniu "Obóz Wszystkich Świętych" powiedział: - Robię "Próby" Schaeffera. Za miesiąc premiera w Teatrze STU, za dwa miesiące w Wiedniu. Zwariowałem ze szczęścia i tak zaczęła się jedna z moich największych przygód teatralnych. W szalonym tempie przygotowałem rolę. Po premierze pojechaliśmy do Wiednia, grając tam przez trzy tygodnie, po niemiecku, i otrzymując recenzje w stylu: "Polski cud teatralny". Zjechaliśmy z tym spektaklem kawał Polski i Europy.

Od tej pory zaczęła się kolejna seria przedstawień Mikołaja Grabowskiego z udziałem Tomasza Międzika: "Pożegnanie jesieni", "Wiśniowy sad", "Opis obyczajów" i "Obywatel Pekoś". - Uwielbiałem grać Księdza Wyprztyka w "Pożegnaniu jesieni", choć straciłem w tej roli chyba połowę włosów, bo każdego wieczoru byłem sztucznie przysiwiany farbą. Ta Witkacowska charakterystyczność bardzo mi odpowiadała.

Lata 90. zaowocowały też kilkoma udanymi rolami pana Tomasza w przedstawieniach Jerzego Golińskiego. - O Jurku, o którym ośmielam się powiedzieć, że jest moim przyjacielem, można napisać grubą książkę. Pracując z nim, ulegało się jego niezwykle konkretnej wizji teatru. To reżyser mówiący zawsze swoim językiem teatralnym, nie zmieniający charakteru scenicznego pisma. Niełatwy w pracy: bywa choleryczny, wybuchowy, używa siarczystego języka. Ale zawsze ma rację. Mimo że od paru lat nie pracuje już w teatrze, to nadal jest dla nas guru, człowiekiem-instytucją, do którego chodzi się po radę. Dom Jurka zawsze był dla nas otwarty. Do dziś go odwiedzam, toczymy wielogodzinne dyskusje, po których zwykle wychodzę z kompleksami, widząc sterty świeżo przeczytanych książek. Zagrałem u niego Brutusa w "Juliuszu Cezarze", Bluntschliego w "Żołnierzu i bohaterze", Bartnickiego w "Żabusi", Kaczulskiego w "Rodzinie", a także miałem zaszczyt partnerować mu na scenie. To wspaniała postać polskiego teatru.

Kiedy poprosiłam profesora o wypowiedź, zgodził się natychmiast. "Tomek Międzik? Był moim studentem, był przeze mnie reżyserowany, graliśmy razem. Jesteśmy, tak suponuję, zaprzyjaźnieni, bo umiemy się spierać szanując swoje racje. Nie będę snuł (się) w tych określeniach, bo i tak znalazłem się blisko pośmiertnych wspomnień. A przecież Międzik żyje i to jak, ho, ho! Zajmę się więc tym, co mnie na starość coraz bardziej pasjonuje - strukturą aktora. Obecnie en voque są jednojajowcy. Natomiast nasz obiekt badań, wspomniany wyżej T. M. jest klasycznym dwuplemnikowcem. Z jednej strony jest przezacnym krakowskim mieszczaninem z korzeniami sięgającymi Dietlów, Zyblikiewiczów, Bobrowskich i Hawełków, z drugiej strony to nieodrodne dziecię rozszalałej krakowskiej bohemy (z mniejszą lub większą ilością procentów). Co z tej diabelskiej mikstury wynikało i wynika? A no to, że Seneka dla niego nie za ciężki i Plaut nie za lekki. Równie przekonująco referował Hamleta, jak i przodka profesora Macieja Giertycha w Rodzinie Słonimskiego. T. M. staje się z dnia na dzień nie tylko aktorem potrzebnym i często używanym. Staje się aktorem koniecznym".

W ostatnich latach pan Tomasz stworzył znakomitą rolę Jepanczyna w "Idiocie", w reżyserii Barbary Sass. Ale też bawił siłą komizmu w "Ożenku" Gogola. Z kolei w "Mewie" Czechowa, jako Doktor Dorn, był skupiony, osobny, ironicznie zdystansowany wobec pozostałych bohaterów, skrywając gorące uczucie pod błazeńską maską.

- Aktor w gruncie rzeczy jest bardzo samotny w swoich poszukiwaniach. Nawet jeśli spotka się ze znakomitymi kolegami w pracy. Szukanie w postaci jej smutków, lęków, rozedrgań a więc szukanie tego również w sobie, to największa frajda dla wykonawcy. Taką przygodą była praca z Maćkiem Wojtyszką przy "Krainie kłamczuchów", z Pawłem Miśkiewiczem przy "Heddzie Gabler", "Powrocie", a także przy "Nocnym azylu", kiedy próbowaliśmy stary tekst Gorkiego z aktorami niemieckimi i słoweńskimi. Te próby, a potem spektakle grane w Polsce, Niemczech i na Słowenii były dla mnie ważnym doświadczeniem. Poza tym zaowocowały przyjaźniami z nowymi, fantastycznymi ludźmi. Teraz czeka mnie kolejne wyzwanie, gdyż będę śpiewał i tańczył w spektaklu poświęconym Astorowi Piazzoli, który reżyseruje Józef Opalski.

To będzie kolejne poszukiwanie, wyważanie kolejnych artystycznych drzwi. To mnie najbardziej interesuje w zawodzie. A poza tym jestem człowiekiem biesiadnym, lubię ciemne piwnice, w których spotykam się z przyjaciółmi przy kuflu piwa.

I gadamy, gadamy o różnych sprawach tego świata. Żona twierdzi, że jestem zbyt gadatliwy. Ale ja sądzę, że dopóki myśl wyprzedza słowo, to wszystko jest w porządku. I oby tak było jak najdłużej.

/

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji