Artykuły

Karolina Lubieńska

WSPOMNIENIE (30.10.1906 - 25.04.1991)

Była nie tylko znakomitą aktorką, która zrobiła błyskawiczną karierę przed wojną. ale także piękną, elegancką kobietą. Jarosław Iwaszkiewicz powiedział o niej, że "była jedną z najpiękniejszych aktorek przedwojennej Warszawy". A po Szekspirowskiej Julii największe autorytety ówczesnego teatru z Tadeuszem Boyem- Żeleńskim i Antonim Słonimskim na czele, nie szczędziły jej komplementów. Oczarowany nią Marian Hemar tak napisał po premierze "Romea i Julii" w Teatrze Polskim w Warszawie w roku 1931: "Była najlepszą Julią, jaką widziałem - młodziutką, wiotką, zmysłową i dziecinną zarazem". To samo słyszałem w garderobie od starszych kolegów, którzy ją znali lub razem z nią pracowali w tym okresie. Zachwycała się nią publiczność i recenzenci. Mężczyźni zabiegali o jej względy. Miała czterech mężów. Najpierw oświadczył się jej książę Szujski. Oświadczyny zostały przyjęte. Została jego żoną i księżną Szujską. Potem była inżynierową Hoppe, a następnie żoną jednego z najbardziej utalentowanych młodych aktorów okresu przedwojennego, Zbyszka Rakowieckiego, którego z operetki porwał do Teatru Ateneum wielki Stefan Jaracz. Czwartym mężem Lali - bo tak ją nazywano - był Zbigniew Pastuszko, poeta, sekretarz Teatru Polskiego za dyrekcji Arnolda Szyfmana, a w późniejszym okresie dyrektor administracyjny Związku Artystów Scen Polskich. Tworzyli znakomitą, rozumiejącą się parę.

Karolina Lubieńska urodziła się w roku 1906 w Berlinie. Jej rodzice przebywali wtedy na robotach przymusowych w Niemczech. Młodość spędziła w Krakowie. W Krakowie też ukończyła ośmioklasową szkołę im. Zbigniewa Oleśnickiego i Szkołę Dramatyczną, bo chciała zostać aktorką. Debiutowała na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego w roku 1922. Znana była także publiczności teatralnej Bydgoszczy. Poznania i Łodzi. Grała i odnosiła sukcesy w tych miastach. Jej talent rozwijał się z roli na rolę.

W roku 1929 znalazła się w Warszawie zaangażowana przez dyr. Arnolda Szyfmana do Teatru Polskiego. Po wielkim sukcesie w "Romeo i Julii" grała niemalże we wszystkich sztukach. Ważniejsze z jej przedwojennych ról to między innymi Ewa w "Domu kobiet" Zofii Nałkowskiej i Janka Aurrin w komedii Caillavetta i Flersa "Papa" z Kazimierzem Junoszą-Stępowskim. W roku 1932 otrzymała propozycję przejścia do Teatru Narodowego. Grała na tej scenie do roku 1935. Potem - teatry Narodowy, Polski, Mały, Nowy i Letni przeszły pod zarząd Towarzystwa Krzewienia Kultury Teatralnej. Aktorzy poszczególnych teatrów występowali na wszystkich wymienionych scenach.

Jako młody chłopak widziałem Karolinę Lubieńską na narodowej scenie jako Klarę, w "Zemście" Aleksandra Fredry w reżyserii wielkiego Juliusza Osterwy z plejadą największych aktorów tamtego okresu. Sztuka zaczynała się od niemej sceny kapłana przechodzącego przez scenę na poranną mszę, a potem od przestawionej sceny w altance i rozmowy Wacława z Klarą. Rejenta Milczka grał Józef Węgrzyn, Cześnika - Jerzy Leszczyński, Papkina - Mariusz Maszyński, Podstolinę - Mieczysława Ćwiklińska, Ludwik Solski - Dyndalskiego i Jerzy Roland - Wacława. Było to wielkie przedstawienie, a wiersz Fredrowski pieścił ucho w mistrzowskim wykonaniu. Jako "bląkany" kinoman oglądałem Karolinę Lubieńską w przedwojennych filmach polskich. Pierwszy raz zobaczyłem ją w niemym chyba filmie "Dziesięciu z Pawiaka". Kolejnym filmem byl "Paląc na kółkach". W "Dziejach grzechu" według Stefana Żeromskiego zagrała Ewę Pobratymską. Przypominam sobie, że obsługa nie chciała mnie na ten film wpuścić, bo nie miałem osiemnastu lat. Ale tak długo chodziłem, aż się wreszcie dostałem. Był to Dzień Zaduszny. Mało ludzi na widowni i brak kontrolerów. Widziałem ją także w kolejnych filmach - w "Książątku" i w ostatnim przedwojennym filmie "Fredek uszczęśliwia świat", gdzie jedną / głównych ról grał jej późniejszy mąż Zbyszek Rakowiecki. Wtedy właśnie poznali się na planie i zakochali w sobie.

W czasie okupacji niemieckiej większość aktorów nie występowała w teatrach. Kelnerowała w kawiarniach i knajpach. Miał to być przejaw patriotyzmu i protest przeciwko okupacji niemieckiej. Lala wraz innymi wybitnymi aktorkami nie grała, więc została zweryfikowana po wojnie, bez zastrzeżeń. Pracowała jako kelnerka w kawiarni U Aktorek na rogu Pięknej i Al. Ujazdowskich. W chwili wybuchu Powstania Warszawskiego jako żołnierz Armii Krajowej wraz z mężem Zbyszkiem Rakowieckim brała udział w lotnych ekipach artystycznych organizowanych przez Leona Schillera dla walczących powstańców. Ona przeżyła, on zginął na barykadach.

Po Powstaniu znalazła się w Zakopanem, gdzie udało się jej dostać pracę kasjerki w miejscowym kinie. W roku 1945 wróciła na scenę. Widziałem ją w Łodzi w Teatrze Kameralnym Domu Żołnierza jako Elizę w "Pigmalionie" G.B. Shawa. Była znakomita. Z maestrią przeistoczyła się z krzykliwej prymitywnej kwiaciarki w prawdziwą damę. Jej partnerem był równie znakomity Michał Melina jako Higgins. Damą była na co dzień, choć nie urodziła się w salonach. Pełna uroku osobistego. W tym samym roku 1945, jesienią, miałem okazję poznać ją osobiście na zebraniu zespołu aktorskiego Teatru Polskiego w Warszawie, do którego zostałem zaangażowany przez dyr. Arnolda Szyfmana. Podając mi dłoń do ucałowania, spojrzała na mnie przyjaźnie i obdarzyła najpiękniejszym uśmiechem, którego nigdy nie zapomniałem.

Pierwszą powojenną rolę w Teatrze Polskim w Warszawie zagrała w "Papudze" Korcellego, którą reżyserował Juliusz Osterwa. Sztuka była nie najlepsza, ale przedstawienie godne uwagi dzięki reżyserowi. Kilka miesięcy później, kiedy Elżunia Barszczewska oczekiwała potomka i nie mogła dłużej grać Lilii Wenedy, Osterwa zaproponował Lali objęcie tej roli. Odbył z nią kilkanaście prób i wprowadził na scenę. Karolina Lubieńska jako Lilia Weneda była inna niż Barszczewska, ale równie szlachetna i porywająca, pełna prawdy wewnętrznej. Delikatna i wrażliwa. Szczególną uwagę przywiązywała do słowa, które w jej ustach brzmiało jak najpiękniejsza muzyka. Każdy, kto zobaczył ją chociaż raz na scenie, ulegał jej urokowi. Przed wojną grała bardzo dużo. Jej nazwisko pojawiało się często na afiszu. Grała wiele ról, od Hesi w "Moralności pani Dulskiej", Wandzi w "Grubych rybach", aż po Klarę w głośnej "Zemście" w Teatrze Narodowym. Potem grała jeszcze Alinę w "Balladynie" Juliusza Słowackiego z Ireną Eichlerówna w roli tytułowej, Infantkę w "Cydzie", Luizę w "Intrydze i miłości", Elżbietę w "Don Carlosie", Harfiarkę w "Wyzwoleniu", Korę w "Nocy listopadowej", Kordelię w "Królu Learze" i Sfinksa w "Maszynie piekielnej" Jeana Cocteau. Powojennych ról było mniej, ale wszystkie je pamiętam doskonale. W Teatrze Polskim zagrała Głafirę w "Wilkach i owcach" Ostrowskiego, Ritę w "Dwóch obozach" i Różę w "Domu kobiet" Zofii Nałkowskiej. Przed wojną grała w tej sztuce dwukrotnie. Najpierw Ewę, a potem Marię. W czasie mojego dwukrotnego pobytu w zespole aktorskim Teatru Polskiego spotkałem się z Lalą dwukrotnie na scenie. Za dyrekcji Arnolda Szyfmana w "Lilli Wenedzie" Juliusza Słowackiego, a później za dyr. Leona Schillera w nie najlepszym "produkcyjniaku" Krzysztofa Gruszczyńskiego "Dobry człowiek" na scenie Teatru. W latach 1959-62, kiedy Teatrem Klasycznym (dziś Studio) i Teatrem Rozmaitości kierował znakomity dyrektor i reżyser Emil Chaberski, Karolina Lubieńska wchodziła w skład naszego zespołu. W tym samym czasie dyrekcję Teatru Polskiego obejmował Stanisław Witold Balicki. Nie wiadomo, z jakich powodów pozbył się Lubieńskiej, wręczając jej wymówienie. Był to dla niej szok. Z Teatrem Polskim łączyły ją lata pracy i lata sukcesów. Była wybitną aktorką. Mogła się wszędzie zaangażować. Bardzo ciężko to przeżyła. Dyrektor Emil Chaberski natychmiast złożył jej ofertę i zaproponował engagament. Znali się sprzed wojny z Teatru. Oferta została przyjęta, a zespół zyskał jeszcze jedną znakomitą aktorkę. Dla niej Chaberski wystawił dwie sztuki, które grane były pierwszy raz w Polsce. Pierwsza to "Burza", chińskiego autora, druga - rumuńska "Bezimienna gwiazda". Obie interesujące i obie cieszące się dużym zainteresowaniem widowni.

W tym czasie Lala zaproponowała mi udział w kilku koncertach poetyckich poświęconych Mickiewiczowi i Słowackiemu, bo interesowała ją również i ta forma prezentacji. Podawała pięknie tekst. Była równie znakomita na estradzie, choć się bardzo denerwowała. W teatrze jest "czwarta ściana", a przynajmniej być powinna, abyśmy nie widzieli publiczności, bo to rozprasza. Gdy stoimy na estradzie, chcemy czy nie chcemy, publiczność widoczna jest jak na dłoni. Te piękne montaże poetyckie z muzyką Fryderyka Chopina wybrał i przygotował jej mąż Zbigniew Pastuszko. Nieliczni już miłlośnicy jej talentu pamiętają jej występy w Starej Prochowni u Wojtka Siemiona w "Gwieździe" Helmuta Kajzara. A także ostatnie jej niezapomniane role, kiedy jako aktorka Sceny Narodowej zagrała w Teatrze Małym Gizę w węgierskiej sztuce "Zabawa w koty" obok Ireny Eichlerówny, i Marię Josefę w sztuce Garcii Lorki "Dom Bernardy Alba". W tej ostatniej roli świętowała swój jubileusz. Była cudowna, zachwycająca i rozbrajająca zarazem jako "zwariowana" staruszka. Z całego przedstawienia tylko ona utkwiła w mojej pamięci na zawsze.

W młodości była znakomitą pływaczką. Słynny był w swoim czasie jej rekord pływacki, który pobiła, płynąc z Gdyni przez Zatokę aż na Hel. Do końca życia zachowała doskonałą formę i figurę. Ostatni raz spotkałem się z nią na bankiecie w Klubie Aktora po premierze "Gałązki rozmarynu" w czerwcu 1988 roku. Przywitaliśmy się serdecznie. Była pogodna i uśmiechnięta, w towarzystwie swojego męża. Piliśmy szampana, życzyliśmy sobie zdrowia i rozmawialiśmy o teatrze, który do końca ją pasjonował i bez którego nie wyobrażała sobie życia. Zmarła 15 lat temu, 23 kwietnia 1991 roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji