Artykuły

Jestem aktorem instrumentalnym

- Były lata, kiedy za pokaz nie brałem honorarium, bo wydawało mi się, ze nie mogę kasować za coś, co jest moim manifestem. Czasem wygłaszam krótki speech, że oto jesteście państwo świadkami wykopaliska sprzed 30 lat, żywej skamieliny - mówi JAN PESZEK o "Scenariuszu dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego".

11 grudnia o godz. 19 w Poleskim Ośrodku Sztuki (ul. Krzemieniecka 2a) Jan Peszek pokaże "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego" [na zdjęciu]. Ten godzinny monodram jest niezwykły z kilku powodów. Po pierwsze: tekst - wykład na temat wyobcowania sztuki współczesnej - autor Bogusław Schaeffer, zorganizował jak partyturę muzyczną, każąc aktorowi wydobywać dźwięki z plastikowej rury, mokrej szmaty, napiętych żyłek, drewnianego drąga. Mimo że obok na scenie znajduje się wiolonczela. Peszek musi mówić zwisając do góry nogami z malarskiej drabiny, plując kawałkami jabłka, wyrabiając ciasto. Po drugie - "Scenariusz" miał ponad 2000 spektakli. Jego premierę aktor dał 30 lat temu w Łodzi.

Leszek Karczewski: Mam 28 lat. Pan "Scenariusz..." gra od 30 lat. Policzył Pan spektakle?

Jan Peszek: Nie. Póki tytuł był w repertuarze Teatru Słowackiego i Starego w Krakowie oraz warszawskiego Teatru Studio, póty istniały raporty. Myślę, że wykazują one w sumie 900 spektakli. Ale ze "Scenariuszem..." bez przerwy jeżdżę za granicę, nie ma miesiąca, bym parokrotnie nie wystąpił w kraju. Grałem go w tak niespodziewanych miejscach jak lubelska piwnica, w której ledwie się prostowałem, lotnisko, klepisko stodoły. Do pałacu Związku Kompozytorów Armeńskich w Erewaniu, jeszcze w czasach komunizmu, wbrew oczekiwaniu radzieckich władz przyszły tak straszne tłumy, że ludzie kipieli z budynku. Kawałek spektaklu grałem w jednej sali, z drugiej dochodziły krzyki, że też chcą obejrzeć, więc widzowie przenosili mnie tam na rękach, razem z wiolonczelą, w końcu wynieśli mnie na zewnątrz. Występowałem też w tak prestiżowych gmachach jak Akademia Sztuk w Mexico City dla 40-osobowej śmietanki wybrańców, najświetniejszych umysłów. Szacując i raczej pomniejszając liczbę - zagrałem około 2000 razy.

Drugie przedstawienie danego tytułu uchodzi za nieudane, 11. - za najlepsze, po 50. inscenizacja zaczyna podlegać prawu entropii i rozpada się. Co dzieje się ze spektaklem po 2000 wykonań?

- Bogusław Schaeffer daje aktorowi do dyspozycji bardzo wnikliwą konstrukcję. Często widzowie są zaskoczeni faktem, że w "Scenariuszu..." nie ma improwizacji. To schlebia aktorowi, bo oznacza, że produkt, który przedstawia widzom, jest najzwyczajniej w świecie świeży. Ale to obowiązek zawodowego aktora; jeśli tego nie umie, to można dyskutować o jego profesjonalizmie. Wykład Schaeffera przegląda się w zmieniającej się rzeczywistości. W komunizmie inaczej funkcjonowały mechanizmy rynku sztuki i komercji. Publiczność także była inna. Aktor jak czuła membrana powinien reagować na te zmiany. Zwłaszcza, gdy na scenie jest sam. Powinnością gry zespołowej jest nasłuchiwanie partnerów. Tutaj za partnera mam tekst, przestrzeń z rekwizytami, ale przede wszystkim widzów. Co do zmęczenia materiału... Mam taką naturę, że jeśli mnie coś nie przewierca, to się nawet nie zabieram. Temat "Scenariusza..." stawia mnie na baczność. Mówię go w gorączce, bo za każdym razem jestem ciekawy, jak widzowie wysłuchają, co mam im do zakomunikowania. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której aktora nie obchodzi przedmiot jego roli. Choć to się często zdarza i aktorzy popisują się swoimi umiejętnościami. To przykry proceder. Równie dobrze szewc mógłby wykrzykiwać: "Chodźcie do mnie, bo ja umiem robić buty!". Problem w tym, czy wykonuje dzieła sztuki, czy też jego obuwie ciśnie.

Mówi Pan o aktorze. A kim jest aktor instrumentalny? Może Pan czuje się muzykiem? W końcu na scenie znajduje się wiolonczela...

- Dzięki edukacji, w której Schaeffer miał podstawowy udział, jestem aktorem instrumentalnym. Tu wszystko wywodzi się z muzyki: jej abstrakcyjnej natury, dyscypliny, emocjonalności. Intuicyjnie wybrałem wykształcenie awangardowe, teatr instrumentalny, powtarzający eksperymenty Johna Cage'a czy Mauricio Kagela: czytanie roli jak partytury. Istnieją konkretne techniki, nad którymi czuwał Schaeffer. Aktorstwo instrumentalne nie ma za to nie wspólnego z moją edukacją muzyczną, która kończy się na graniu fortepianowych utworków u cioci na imieninach, jakichś próbkach kompozytorskich w młodości. To banialuka, choć kontakt z muzyką mam do dziś.

Ostatnio dzięki córce Marii Peszek i jej "Miasto manii".

- Gdyby córka nie była aktorką, to oblicze jej muzyki byłoby zupełnie inne. W którymś momencie stwierdziła, że teatr jest stary, nie nadąża, i że nie chce w tym partycypować. Zgadzam się. Teatr szybciej się starzeje, muzyka sama w sobie zachowuje świeżość dużo dłużej. Oczywiście zadufany w sobie teatr nie zauważa, że już dawno nie ma nic do powiedzenia, a ciągle jeszcze mówi. Ale trzymam się go, bo nie mam ani możliwości wokalnych, ani prostolinijności córki. Przy czym kontaktuję się przez teatr z ludźmi bardzo młodymi. Schaeffer ma 77 lat, ale mentalnie jest strasznie młodym człowiekiem. Rosną też nowe pokolenia, które chcą oglądać "Scenariusz...".

Albo i nie. Opowiadał Pan, że raz, gdy wisiał Pan na drabinie, dobiegł Pana okrzyk z sali "Tata, daj se spokój!".

- Poważnie potraktowałem tę propozycję. Powisiałem moment dłużej, myśląc, że może faktycznie pora skończyć.

Może nie chodziło o Pana? Dla najmłodszej widowni awangarda nie tyle się sklasycyzowała, ile po prostu nie istnieje, a wynurzenia o Martinie Heideggerze - to tureckie kazanie.

- Są tacy, którzy przychodzą przygotowani i sprawiają wrażenie, że rozumieją. Ale przeciętny młody widz słyszy słowa w języku polskim i literalnie kompletnie niczego nie rozumie. Mimo to, nawet jeśli młodzież rozmawia z sobą przez komórki w sali, nie mam żalu, bo cały świat wokół sprzysiągł się, by nie przygotować jej na odbiór takiej sztuki. Podejmuję wyzwanie. Po 20 minutach agresywna forma "Scenariusza..." rodzi fascynację z pogranicza złego kabaretu, że oto łysy starszy pan fika, że w ogóle jeszcze się rusza. Ja mam wiarę w to, że jeśli zrozumie choćby półtora procenta widowni, to jest dobrze. Nie przesadzajmy, to jest bardzo trudny wykład z pogranicza socjologii sztuki. Może jestem infantylnym idealistą, ale to walka artysty.

Aktorski etos?

- Krótko mówiąc - tak. Były lata, kiedy za pokaz "Scenariusza..." nie brałem honorarium, bo wydawało mi się, ze nie mogę kasować za coś, co jest moim manifestem, aż mi to ktoś wybił z głowy. Jeśli rejestruję, że grozi mi zmaganie z publicznością, wygłaszam krótki speech, że oto jesteście państwo świadkami wykopaliska sprzed 30 lat, żywej skamieliny. Jak w Japonii, gdzie przez stulecia przekazuje się rolę z ojca na syna.

Pan ma takiego aktorskiego syna: niemieckiego aktora Andre Erlena. Pana manifest wygłaszają jego usta.

- Mam przyjaciela, który jest 24. pokoleniem w japońskiej, aktorskiej rodzinie. Długo nie mogłem zrozumieć fenomenu dziedziczenia roli, wydawało mi się to kompletnie martwe. Do momentu, w którym obejrzałem spektakl japońskiego teatru No: okazał się skończonym dziełem sztuki, w Europie niemożliwym. Andre Erlen, którego poznałem na warsztatach w Kolonii, nalegał, byśmy razem pracowali. Pomyślałem sobie, dlaczego nie przekazać mu "Scenariusza...". Długo był w szoku. W jego niemieckiej mentalności nie mieściło się bezinteresowne przekazanie dorobku życia. Miałem tylko jeden warunek: by grał ten sam mentalny przebieg, choć ze swoim temperamentem. Zapis telewizyjny "Scenariusza..." istnieje i jest beznadziejny. Jakikolwiek zapis teatru to śmierć teatru.

Więc Pan po prostu "nagrał" spektakl na Erlena?

- No tak. Pracowałem z nim dwa lata. Spotykaliśmy się w Kolonii, w Düsseldorfie, próbowaliśmy w Teatrze KTO w Krakowie. Premierę w Schauspielhaus w Düsseldorfie zagraliśmy razem. Na scenie stanęły dwie identyczne scenografie; stopniowo oddzielała nas tiulowa kurtyna, potem żelazna... Identyczny pokaz daliśmy jeszcze w krakowskiej Grotesce. On po niemiecku i po swojemu, ja po polsku i po swojemu.

A ile czasu Pan pracował z Schaefferem?

- Kiedy w 1963 r. powstał "Scenariusz...", byłem ledwie studentem II roku Wydziału Aktorskiego PWST w Krakowie. Po jedenastu latach autor uznał, że "nieistniejący" aktor jednak istnieje i wręczył mu tekst. Krnąbrny aktor na początku się buntował, ponieważ uznał, że to zupełnie adramatyczne przedsięwzięcie, że to wykład, więc na salę wykładową z nim. Po półtora roku zmagań doszło do premiery, dokładanie 30 lat temu, we wrześniu, w Biurze Wystaw Artystycznych przy ul. Wólczańskiej 31 [dziś mieści się tam Galeria Willa - przyp. red].

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji