Artykuły

Profesjonalizm

"Ledwie demokracja i demokratyczność zwyciężyła, że tak powiem, doszczętnie, a już hydra nowego elityzmu podnosi głowę, co najmniej jedną. Tym razem nie będzie to arystokracja rodowa ani nawet arystokracja pieniądza, ale arystokracja talentu, wykształcenia i umiejętności, czyli profesjonaliści. [...] Podobno będzie to zasadniczy konflikt następnego stulecia: z jednej strony masa tych, którzy mało co albo zgoła nic nie umieją, z drugiej - elita profesjonalistów. [...] Rośnie niechęć słabo kwalifikowanej masy do wysoko kwalifikowanych specjalistów. Gdzie? Przede wszystkim w krajach delikatnie zwanych na drodze rozwoju. Czyli których? Proszę zgadnąć. Lecz wróćmy do teatru.

W teatrze takiego kraju, co się rozwija i rozwija, artyści nie lubią profesjonalistów. Słowo profesjonalista bywa prawie obelgą i w tym sensie jest stosowane. Lecz co się kryje pod piękną nazwą artysta? I co on takiego umie, by pogardzać profesjonalistą? Kiedy umrę - proszę na moim grobie napisać Profesjonalista".

Święte słowa, tylko czyje? Sławomira Mrożka mianowicie. Napisał je po powrocie do Polski, a opublikował w tekście Testament mój na łamach Gazety Wyborczej w 1997 roku, później w zbiorze Dziennik powrotu.

Po dziesięciu prawie latach jego proroczą diagnozę dogoniło życie; nabrała, niestety, jeszcze większej ostrości. Artyści mnożą się jak króliki, na internetowej stronie e-teatru pojawia się kilkadziesiąt zespołów teatralnych w samej Warszawie, nie licząc dwudziestu kilku scen zawodowych, finansowanych z budżetu. Można powiedzieć: do wyboru, do koloru, ale tylko teoretycznie; gorzej, gdy człowiek postanowi coś zobaczyć. Znalezienie w gąszczu propozycji spektaklu, który nie odcinałby kuponów od znanego rutyniarstwa albo nie był wrzaskiem amatorów, nie jest proste, choć i to się zdarza. Na zasadzie wyjątku albo zaskoczenia. Tam, gdzie spodziewamy się profesjonalizmu, znajdujemy amatorstwo. I odwrotnie - podejrzewany o brak profesjonalizmu zespół potrafi zaskoczyć świeżością i doskonałym wykonaniem.

Przykład pierwszy to "Nora" Henryka Ibsena w Teatrze Narodowym [na zdjęciu]. Wyreżyserowała ją młoda kobieta, Agnieszka Olsten, nowocześnie i odważnie. I raczej bez sensu, ale o tym za chwilę. Mieszczańską sztukę przysposobiła dla młodej i bezkompromisowej publiczności zapewne. Żadnego salonu z ciężkimi meblami na tle kotar czy fikusów, które współtworzyły świat dziewiętnastowiecznego pisarza. Przestrzeń na Wierzbowej jest specyficzna, to spory trójkąt sali otoczonej rzędami krzeseł. Pośrodku jest zapadnia w kształcie walca, którego głębokość można regulować stosownym mechanizmem. Joanna Kaczyńska, scenograf, skorzystała z tego urządzenia tak, by z całej sceny zbudować klatkę kamienicy, schody ciągną się więc od piwnicy do góry, widzowie siedzą na poziomie półpiętra. Aktorzy z zapałem biegają po owych schodach, najczęściej w górę, gdzie mieści się gabinet Helmera (Mariusz Bonaszewski) i mieszkanie doktora Ranka (Maciej Kowalski). Sceny rozgrywają wokół okrągłej dziury ogrodzonej barierką albo gdy się walec podnosi, tworząc rodzaj ringu, na nim. Rozumiem, mamy postmodernizm i nowoczesny design i na żadne pluszowe salony nie ma miejsca. Przestrzeń jest chłodna, metalowa i ciemna -aktorów źle widać i równie źle słychać.

Tak pojęta umowność ma jednak dalsze skutki, ot choćby takie, że żadna relacja międzyludzka nie wydaje się prawdziwa. Nora

(Dorota Landowska) wchodzi z sukienką w ręku, świeżo kupioną, skoro mąż pyta: "Czy skowroneczek trwonił pieniążki?", na co żona kokietliwie odpowiada: "Przecież będziemy mieć dużo!"; ma to związek z nowo objętą przez niego posadą. Przyszły szef banku póki co snuje się w dresie, a po ściągnięciu bluzy ukazuje pierś oraz plecy oblepione banknotami. Prowokują one do małżeńskich przekomarzań, zwieńczonych pieszczotami na podłodze owej klatki schodowej. Tam też stoją trzy biurowe fotele na kółkach, by choć kilka dłuższych sytuacji rozegrać na siedząco. W zamierzeniu Agnieszki Olsten kobiety miały być świadome siebie i bardziej dojrzałe od mężczyzn, co być może jest słuszną obserwacją dotyczącą dzisiejszych czasów, ale niezupełnie się da przeprowadzić na tekście Nory. Toteż został on pocięty radykalnie, pani reżyser wykreśliła dzieci (współczesna kobieta nie jest krową, by rodzić i rodzić, jak głosi krytyka feministyczna), czyli skazała małżeństwo Helmerów na brak głębszych więzi. Dorota Landowska, kobieca i śliczna, usiłuje zagrać władczą osóbkę wyzwalającą się spod władzy męża. Tak naprawdę idioty, który traktuje jąjak swą własność (np. zabrania jej jeść słodycze, które ona chowa w czołgu-zabawce [!] i podjada) albo jak zabaweczkę do umilania życia tańcem, przerodzonym w rytuał, co Olsten pointuje nałożeniem na głowę żony gigantycznego pióropusza, spotykanego u plemion pierwotnych. Naprawdę pojąć trudno, skąd się Helmerowi w ostatniej scenie zbiera na patos uczciwości, gdy nie umie przebaczyć Norze fałszywie złożonego podpisu na wekslu. Możemy podejrzewać tu działanie alkoholu, ponieważ dowiaduje się tej okropności po powrocie z balu karnawałowego. Ubrany w czarny połyskliwy kostium nurka, patrzy na zataczającą się z butelką w ręku, w sukni do tańca na rurze żonę, której twarz umazana na czarno ozdabia ruda peruka. Trudno zarzucić realizatorom powściągliwość w używaniu znaków.

To samo dotyczy drugiej pary, czyli Krystyny Linde (Aleksandra Justa) i Krogstada (Oskar Hamerski). Ona wkracza na scenę wprost z domu uciech (białe kozaki, czerwo-

na skórzana kurtka, włosy rozczochrane jakby piorun strzelił) choć opowiada, że jest wdową, która musiała z pracy własnych rąk utrzymywać młodszych braci. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, by z takim wyglądem otrzymała natychmiast posadę w banku Helmera, którą zwalnia wyrzucony Krogstad. Ten cham i prostak, choć nobliwie odziany, domaga się od biednej Nory, która dawno temu pożyczyła od niego pieniądze na wyjazd chorego męża, by cofnęła wymówienie. Bo jeśli nie, on ujawni sfałszowany podpis i ściągnie ją na dno społeczne, z którego się właśnie wydobył, pracując w banku. W jednej z ostatnich scen rozpoznaje w Krystynie dawną ukochaną i oddala się z nią, nie zapominając odesłać kompromitującego Norę weksla.

Nic się tu sensu nie trzyma, wizja sobie i fonia, znaczenia tekstu, sobie. Ani bunt, ani dramat Nory nie są tu możliwe. Co innego znaczy decyzja kobiety, zbuntowanej przeciw przypisanej jej roli społecznej, która opuszcza męża i dzieci, by zmierzyć się z życiem, a co innego, gdy mało inteligentna (wybrała niedojrzałego durnia) kobietka upija się, bo się rozpadł i tak kiepski związek. Niestety stara wersja jest o wiele mądrzejsza i bardziej aktualna. Wiem, miało być to przedstawienie na temat "sposobu istnienia płci", czyli kulturowych ról narzuconych kobiecie i mężczyźnie; jak powiada współczesna odmiana gender, płeć nie zależy od płci, jest produktem represywnej kultury itd., itd. Ta interpretacja też nie da się odczytać z przebiegu przedstawienia, ponieważ aktorzy nie wiedzą, jak tę performatywność płci przełożyć na sytuacje i dialogi.

Dziwię się dyrektorowi Englertowi, że aprobuje tak nieprofesjonalne przedstawienie w miejscu, które powinno być, jeśli już nie sceną arcydzieł - te nie powstają na zamówienie - to przyzwoitego rzemiosła i myślenia. W końcu zatrudnia plejadę bardzo dobrych aktorów. I sam potrafi reżyserować. Jedno z jego najlepszych przedstawień widziałam niestety nie na scenie Narodowego, tylko w Akademii Teatralnej jako dyplom aktorski. "Bezimienne dzieło" Witkacego w wykonaniu studentów IV roku jest świetnie pomyślane i zagrane.

Psychologiczny rysunek poszczególnych postaci dodaje im wyrazistości, to oczywiste, ale czyni wielkie tyrady bohaterów czytelnymi, co w wypadku zderzenia tekstów Witkacego ze sceną nie jest regułą. Młodzi ludzie, zwłaszcza Agnieszka Judycka jako Róża van der Blast i Marcin Hycnar jako Plazmonik Blodestaug, stworzyli postacie niezwykle prawdziwe w swej dziwności. Ich dialog w więzieniu, a ściślej pojedynek kompozytorki z malarzem na idee ma taki ładunek emocji, jakby szło o życie. Bo też idzie o życie - duchowe i artystyczne, ważniejsze niż istnienie ich cielesnych powłok. Nie tylko ta dwójka gra doskonale; w kilku polityczno-towarzyskich scenach pierwszego aktu, które współtworzyli z kolegami. Małgorzata Klara doskonale pokazała ekscentryczną malarkę Klaudestynę, Patrycja Soliman perwersyjną służącą Róży, Antoni Pawlicki groźnego Cyngę, by wymienić najlepszych. Wyszło przedstawienie bardzo śmieszne i bardzo poważne zarazem, komizm był najlepszego gatunku, a sens filozoficzno-katastroficznych dialogów wymierzonych w zbydlęcone społeczeństwo przez cierpiące idywidua artystyczne - przejmujący.

Ten rok studentów miał wyjątkowe szczęście. Drugi dyplom opracowali pod kierunkiem Mai Komorowskiej. Były to "Opowieści Hollywoodu" Christophera Hamptona, który przyjechał na ten spektakl w końcu maja i bardzo go chwalił. Słusznie, bowiem jego opowieść o losach pisarzy niemieckich - Tomasza i Henryka Mannów, Bertolta Brechta, Liona Feuchtwangera, Ódóna von Horvatha - w Ameryce, dokąd wyemigrowali podczas drugiej wojny, stawia wiele ważnych pytań. Od dotyczących celów pisarstwa począwszy (znamienna pod tym względem rozmowa Brechta, który chce uczyć i zmieniać widza, z Horvathem, który pragnie tylko pokazywać, jacy dziwaczni są ludzie) po sposób zaangażowania się w politykę. Hampton czołowych pisarzy Trzeciej Rzeszy umieścił w stolicy światowego kiczu, czyli w Hollywoodzie, gdzie znaleźli zatrudnienie przy pisaniu scenariuszy. Naprawdę nigdy się tam nie spotkali; Horvath zginął w 1938 roku w Paryżu, przywalony w czasie burzy konarem kasztanowca. Autor sztuki wymieszał prawdę z fikcją w proporcjach służących mu do pokazania kontrastu kontynentów, kultur, stylów myślenia. Symbol Ameryki - kino i symbol starej Europy - myśl humanistów zderzały się w różnych konfiguracjach, zawsze zgodnie z prawem kontrastu. Wytwórnia snów i cierpiąca pod butem Hitlera Europa, komercja i posłannictwo pisarza, uśmiech bogatej, infantylnej Ameryki i świadomość cierpień milionów, zazębiały się w konkretnych rozmowach bohaterów. Żaden nie wyszedł z nich ocalony, bo żaden, choć wielki i znany, nie był bez skazy widziany okiem sumienia.

Oglądałam przedstawienie w wykonaniu warszawskich studentów z zachwytem. Nie tylko dlatego, że wiarygodnie, praktycznie bez charakteryzacji, grali ludzi od siebie o wiele starszych, doświadczonych lub poturbowa- . nych przez życie. Potrafili wczuć się, czyli dobitnie przekazać sposób myślenia każdego z tych wybitnych intelektualistów, ale też nie pozostali wobec nich bezkrytyczni. Pokazali ich tak jak autor - ironicznie, w całym splocie sprzecznych myśli i reakcji, które tworzyły w sumie sylwetki pełne i wielowymiarowe. Myślę tu o Brechcie Mateusza Grydlika, Henryku Mannie Wojciecha Żołądkiewicza, Nelly Mann i Grecie Garbo Agnieszki Judyckiej, Ódónie von Horvath Pawła Paprockiego, który jako narrator łączył poszczególne epizody opowieści, ajako bohater brał w nich udział. I zagrał zakończenie spektaklu. Wyjątkowo piękne, najprostsze z możliwych. Gdy Odón tonie, cztery kawałki błękitnej materii wolno podnoszą się do góry, zostawiając jego ciało pod sobą. Im mniej techniki w teatrze, tym więcej poezji.

Nie podejrzewałam Mai Komorowskiej o podobnej miary talenty reżyserskie, nigdy się z nimi nie zdradzała, tym większy jej triumf pedagogiczny. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie zrobiła takiego przedstawienia w normalnym teatrze, by mogło być grane latami, studenci przecież już się rozjechali do różnych teatrów. Nie rozumiem też, dlaczego żaden z reżyserów, a zwłaszcza dyrektorów przez dwadzieścia lat, jakie upłynęły od telewizyjnych Opowieści Hollywoodu Kazimierza Kutza, me zainteresował się tym znakomitym tekstem.

Kolejną niespodziankę sprawił mi "Paw królowej" według powieści Doroty Masłowskiej, także dyplom aktorski przygotowany w łódzkiej Filmówce przez Łukasza Kosa. Cztery i pół godziny niepowstrzymanego śmiechu na inteligentnej zabawie. Brawurowe wykonanie i nieprawdopodobna energia płynąca ze sceny; młodzi aktorzy wiedzieli, w jakiej sprawie wchodzą na scenę. Wiedzieli, że opowiadając kolejne przygody nieudacznej dziennikarki czy durnego piosenkarza i jego jeszcze durniej szej dziewczyny, tworzą portret pokolenia stworzonego przez media, czyli kreowane przez nie wzorce osobowe. Masłowska, rówieśniczka studentów, obdarzona fantastycznym słuchem językowym, mówi językiem praskiej ulicy, pism kobiecych i telewizyjnych magazynów, nieco go tylko przekształcając, by służył literaturze. Z warstwjej języka studenci potrafili odczytać postacie żywych ludzi, którzy zniewoleni komunałami i sieczką medialną nie potrafią już samodzielnie myśleć, a jeśli nawet próbują, to przeważnie ponoszą klęskę. Nie nadążają za karierami, manipulacjami, świat kolorowych magazynów nijak się ma do ich doświadczeń, talentów i grubości portfeli. Wszelkie próby oswojenia go czy zaistnienia w nim wychodzą pokracznie i bardzo śmiesznie. Masłowska, a za nią młodzi aktorzy świetnie pokazują, jaką kaszę ma w głowie zwykły młody człowiek, czy to będzie sklepowa, młoda dziennikarka, prezenter muzyczny czy idol rocka "u szczytu kariery". Sekwencja z królową telewizyjnej bezludnej wyspy nie pozostawia wątpliwości - lepiej nie będzie. Śmiech grzęźnie w gardle. Wracając do profesjonalizmu, dochodzę do wniosku, bynajmniej nie odkrywczego, że wynika on z porządnego myślenia, reżysera przede wszystkim. Artystą się bywa, profesjor nalistą być się powinno. Tylko tyle i aż tyle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji