Artykuły

200 razy Sukces

Obiecywał, że założy prywatną szkołę musicalową. Taką, która będzie konkurencją dla szkoły baletowej, a nawet dla państwowych szkół teatralnych. - To działalność, której trzeba się całkowicie poświęcić, a ja na razie jestem aktywny zawodowo - mówi JANUSZ JÓZEFOWICZ. - Ale prędzej czy później się tym zajmę.

Znów potrzebuję adrenaliny

Aneta Kreglicka, pierwsza i jedyna polska Miss Świata. Pojawiła się na okładce pierwszego numeru "Sukcesu". Obecnie ma agencję PR. W 2006 roku przypomniała o sobie, biorąc udział w trzeciej edycji "Tańca z gwiazdami''.

W listopadzie 1989 roku Aneta Kręglicka została Miss Świata, kilka miesięcy wcześniej zdobyła tytuł najpiękniejszej Polki. Z dnia na dzień z anonimowej studentki stała się królową popularności. Do tej pory, kiedy o tym wszystkim myśli, przed oczami staje jej kilka obrazków: czerwony dywan na płycie lotniska, dziesiątki konferencji, podczas których traktowano ją jak skarb narodowy, koncert na jej cześć, który prowadził Bogusław Linda. - Występowali prawie wszyscy polscy artyści, z Marylą Rodowicz i Grażyną Szapołowską, a ja siedziałam na scenie w koronie na głowie i naprawdę byłam tym skrępowana - wspomina. Nie dała się jednak zepsuć popularności. Była jedną z niewielu miss, które potrafiły idealnie wykorzystać swoje pięć minut. Co prawda pojechała do Nowego Jorku i próbowała swoich sił jako modelka, jednak po kilku miesiącach wróciła do Polski. - Zrozumiałam, że to nic dla mnie - mówi. - Założyłam agencję PR. To był doskonały moment, bo rynek dopiero się rozwijał. Tę firmę prowadzi do tej pory. Po rozstaniu z dawnym współwłaścicielem zmieniła tylko jej nazwę. Przez te wszystkie lata z nieopierzonej miss, która nie bardzo wiedziała, jak się zachowywać wobec nagłej popularności, przemieniła się w bizneswoman. Twardą perfekcjonistkę. Przyznaje: - Choć mam grupę współpracowników, wszystkiego lubię dopilnować sama. Ale za sobą ma już czas pracoholizmu, kiedy nieregularnie jadła i mało spała. Kiedy najważniejsza była praca. Potem się wyciszyła i poświęciła macierzyństwu. A ostatnio znowu wypłynęła. Zobaczyliśmy ją w "Tańcu z gwiazdami". Kiedy tylko pojawiła się na ekranie, na forach internetowych zagrzmiało: "Kim właściwie jest Kręglicka? Kto ją pamięta?". - Wszyscy łączą mój powrót na tzw. salony z "Tańcem z gwiazdami". A prawda jest taka, że to Maciek Zień półtora roku temu zaprosił mnie jako gwiazdę do pokazu swojej kolekcji. To właśnie wtedy zaczęłam bywać - mówi. Cieszyła się, kiedy została poproszona o prowadzenie gali powitalnej konkursu Miss World 2006 w Warszawie. - Miałam tremę, ale udało się. I dodaje: - Nic zamykam się na podobne oferty.

Chociaż udział w konkursie Miss Polonia traktowała jako zabawę, wie, jak bardzo ta zabawa zmieniła jej życic. I trochę tęskni za dawnymi czasami. Albo inaczej: za adrenaliną, którą daje popularność: - Chyba jestem na etapie, że znowu tego potrzebuję.

Z dala od trendów

Anja Ortodox, wokalistka zespołu Closterkeller. Od 18 lat "robi muzykę", którą kocha. Już wie, że bunt to nie darcie japy, jak to nazywa, tylko konsekwencja w tym, co się robi.

Na początku lat 90. mówiło się o niej: najbardziej obiecująca wokalistka rockowa. W dwa lata od rozpoczęcia muzycznej kariery dotarła na szczyt. Kochali ją fani festiwalu w Jarocinie, ale leż grzeczne dzieci z żoliborskich domów, które od życia chciały czegoś więcej niż dobrej edukacji i samochodu. Nazywano ją boginią gotyku. Jej wizytówką były czarne, długie włosy, mocny makijaż, czarne ubrania. Dokładnie tak wygląda na zdjęciu w "Sukcesie" z 1992 roku. Ostra, konkretna, drapieżna. - Nigdy nie zapomnę, jak ustawiała swoich chłopaków na próbach - śmieje się jej dawna fanka. - Była szefem całego zespołu, również menedżerem. Oskarżano ją o liczne romanse, alkohol, życie na krawędzi. Potem nagle zniknęła.

W każdym razie myślano, że zniknęła, bo wśród publiczności rockowej ciągle była tak samo popularna, W takich gazetach, jak "Tylko Rock", Closterkeller plasował się w pierwszej dziesiątce najpopularniejszych zespołów. Anja zawsze powtarzała: "Dystansuję się od trendów w muzyce. Idę swoją drogą". I twardo trzymała się tych słów. Czy było warto? - Za swój największy życiowy sukces uważam to, że Closterkeller cały czas istnieje. Już 18 lat robię muzykę, którą kocham, rozwijam się artystycznie - mówi Anja dzisiaj. A czy nie boli ją to, że wie o tym niewiele osób? - Nie wiedzą ci, którzy słuchają radiowej papki. Ciągle mamy wielu fanów swojej muzyki. 1 na szczęście ciągle jest to młodzież. Zresztą nawet wtedy, kiedy byliśmy bardziej znani, to i tak wszyscy się dziwili, że nam się udało, bo przecież jesteśmy tacy niszowi. Dzisiejsza Anja wygląda podobnie jak tamta zbuntowana dziewczyna: czarne, długie włosy, może tylko trochę mniej wyrazisty makijaż, poważniejsze oczy. Wiele przez te lata przeszła. Wyszła za mąż za kolegę z zespołu, urodziła syna, rozwiodła się. Dojrzała. - Kiedyś byłam egoistką. Niedojrzałą do bycia w związku, modliszką, która tylko raniła. Dziś się poukładałam.

Jak kiedyś odważna. Otwarcie przyznaje się do depresji, nie ma oporów, by mówić o tym, że powiększyła sobie biust. Już wie, że bunt to nie darcie japy, jak to nazywa, tylko konsekwentne podążanie własną drogą. Ona podążała i podąża. Pracowała jako asystent w firmie komputerowej (bo drugą jej wielką pasją są komputery), potem jako specjalista od marketingu w dużym salonie prasowym. Muzyka jednak towarzyszyła jej zawsze. I zawsze wygrywała. Teraz nagrywa nową płytę, do zespołu wrócił Krzysiek, jej były mąż. - Mam nadzieję, że ta płyta to będzie coś wielkiego - mówi. - Że uda połączyć się moją wierność muzyce mroku z komercyjną siłą przebicia.

Złagodniałem, ale się nie zmieniam

Janusz Józefowicz [na zdjęciu] od początku wierzył, że w Polsce jest miejsce na musical. Wprzyszłym roku na ekrany trafi jego pierwszy film, muzyczna ekranizacja "Metra".

Jego portret w "Sukcesie" z 1991 roku to obraz człowieka, który wie, czego chce, i jest pewien, że osiągnie wszystko, o czym marzy. Właśnie wtedy wystawił "Metro", pierwszy polski musical na światowym poziomie. I wszyscy zaczęli kojarzyć nazwisko Józefowicz. Choć zarzucano mu, że traktuje ludzi przedmiotowo, to praca z nim była dla wielu artystów trampoliną do kariery. "Jestem skazany na niezależność" - mówił "Sukcesowi" zaraz po premierze musicalu. Dziś mówi: - "Metro" ukierunkowało moją aktywność zawodową. Pokazałem, że bzdurą jest mówienie, że na musical nie ma w Polsce miejsca. Od 1991 roku trwa jego dobra passa. Stworzył "Buffo", pierwszy prywatny teatr w Polsce, wyreżyserował kilka spektakli, m.in. "Piotrusia Pana", "Pannę Tutli Putli", "Koty", "Romea i Julię". Cały czas coś w jego życiu się dzieje: dostał propozycję zrobienia opery, w przyszłym roku na ekrany trafi jego pierwszy film: muzyczna ekranizacja "Metra". - To ma być dopiero początek - mówi. - Tak samo, jak udowodniłem, że w Polsce jest miejsce na muzyczny teatr, tak udowodnię, że jest miejsce na taki film.

Nic dziwnego, że mówi się o nim, że ciągle biegnie. Że jak złapie jedno, to już chce drugiego. Twardy, bezkompromisowy, bardzo pracowity. W 1991 roku przyznał się, że jest zawzięty. Dziś nazywa to po prostu konsekwencją. - Chyba złagodniałem. Już nie jestem takim katem dla ludzi - mówi. I za chwilę dodaje: - Czasem jednak jestem. Kiedy patrzy na siebie z perspektywy lat, widzi, że tak naprawdę zmienił się niewiele. Ciągle te same rzeczy są dla niego ważne. "Szukam w teatrze szalonej pasji, zwariowanej, świetnej roboty" - twierdził w 1991 roku. Dziś mówi to samo. Jednego tylko nie udało mu się osiągnąć. Obiecywał, że założy prywatną szkołę musicalową. Taką, która będzie konkurencją dla szkoły baletowej, a nawet dla państwowych szkół teatralnych. Do tej pory tego nie zrobił. - To działalność, której trzeba się całkowicie poświęcić, a ja na razie jestem aktywny zawodowo - mówi. -Ale prędzej czy później się tym zajmę.

Z nikim nie rywalizuję

Jolanta Fajkowska od 16 lat jest twarzą telewizyjnej Dwójki. Jedną z nielicznych gwiazd, które przetrwały wszystkie zmiany w państwowej telewizji. Kilka tygodni temu do księgarń trafiła jej pierwsza książka "Autografy", zbiór jej wywiadów, m.in. z Anthonym Hopkinsem, dalajlamą, Stingiem. Ci, którzy za nią nie przepadają, mówią, że jest za nudna. Od lat taka sama. Żadnych intryg, dramatów, głośnych rozstań na łamach prasy. Ale być może właśnie dzięki takiemu wizerunkowi idealnie pasuje do telewizji publicznej. Na początku lat 90. to właśnie ona, razem ze swoimi telewizyjnymi koleżankami Grażyną Torbicką, Agatą Młynarską, Iwoną Kubicz i Alicją Resich-Modlińską, była popularna. To na nich wzorowały się nastolatki: ubierały się tak, jak one, nosiły podobne fryzury, marzyły o podobnej pracy. - Miałyśmy szczęście, dziś młodym dziennikarkom dużo trudniej się wybić - mówi. W wywiadzie dla "Sukcesu" z listopada 1990 roku twierdziła, że wreszcie jest na właściwej drodze. Trafiła do Dwójki, robiła to, co lubi. Nie chciała opowiadać o ciemniejszej stronie swojego życia - rozwodzie z mężem (ojcem, wtedy, ponad 6-letniej Marysi). Zapowiadała natomiast, że na pewno wyjdzie za mąż. Jej życie nie przewróciło się do góry nogami. Cały czas jest twarzą programu drugiego. - To mnie cieszy - twierdzi. - Minęło 16 lat, a ja ciągle tu pracuję, a przecież telewizja dawno przestała być pewnyrrt miejscem pracy. Ludzie się pojawiają i znikają. Mnie udaje się utrzymać. Kilka tygodni temu do księgarń trafiła jej pierwsza książka "Autografy", która jest zbiorem jej najważniejszych wywiadów. Lista nazwisk jest długa: Robert Altman, Anthony Hopkins, dalajlama, Woody Allen, Sting. - Nigdy nawet nie marzyłam, że uda mi się z tymi ludźmi porozmawiać - opowiada. Był czas, kiedy zastanawiano się, czy nie czuje się przytłoczona sukcesem Grażyny Torbickiej. Czy nie boi się pojawienia się takich gwiazdek, jak Magda Mołek. Ona nigdy nie wdawała się w plotki, a insynuacje ucinała zdaniem: "Z nikim nie rywalizuję". Dzisiejsze życie nazywa cudowną stabilizacją. Kiedyś pędziła. Uważała, że codziennie musi bywać, coś zobaczyć. - Dziś już wiem, że i tak nic zobaczę wszystkiego, dlatego odpuściłam. Mieszka pod Warszawą, w domu otoczonym sosnami. Pytana, czy ma zwierzęta, odpowiada: - Tak, mnóstwo: dzięcioły, wiewiórki, pliszki.

Kiedyś jeździła maluchem, dziś mercedesem. Kiedyś wszystko podporządkowywała pracy, dziś potrafi z czegoś zrezygnować. Młodszym koleżankom mówi: - Dziewczyny, nie dajcie się zwariować, rodźcie dzieci, cieszcie się życiem. Za mąż jednak nie wyszła. - Nie odwołuję tego, co powiedziałam kiedyś - twierdzi. - Kto wie, co mnie czeka?

NASZ JUBILEUSZ

Wszystko, co najpiękniejsze

Natalia Kukulska w ciągu 15 lat osiągnęła to, co chciała. Z nastolatki, która przestała być śpiewającym dzieckiem, stała się gwiazdą piosenki. Właśnie przygotowuje szóstą płytę.

Miała niecałe 15 lat, kiedy została bohaterką "Sukcesu". Wtedy rozmawiano z nią głównie dlatego, że była córką tragicznie zmarłej Anny Jantar i znanego kompozytora Jarosława Kukulskiego. I jeszcze dlatego, że cała Polska znała ją jako śpiewające dziecko, jej piosenkę "Puszek Okruszek" śpiewały wszystkie maluchy. Pytana o to, co chciałaby robić w życiu, otwarcie odpowiadała: śpiewać. Marzyła o tym, że będzie znaną piosenkarką. Jak matka. Dlatego tak niecierpliwie czekała, aż skończy 17 lat. Umówiła się z tatą, że właśnie wtedy wystąpi po raz pierwszy. Ale miała też inne marzenia - chciała mieć pełną rodzinę, duży dom. W 2006 roku skończyła 30 lat. - Mam poczucie, że właśnie rozwijam skrzydła - mówi. Spełniło się marzenie o karierze piosenkarki. Długo jednak nie mogła uwolnić się od przeszłości. Choć całkowicie zmieniła repertuar i śpiewała dojrzałe piosenki o miłości, dla wielu ciągle była "mieszanką" dziecka śpiewającego "Puszka Okruszka" i Anny Jantar. Dziś niewielu pamięta Natalię jako dziecko. Niewielu też kojarzy ją tylko z matką. A Natalia jest twarda. Nagrała pięć płyt z firmą Universal, przygotowuje szóstą. - Nie wiem jeszcze, z jaką firmą podpiszę kontrakt - mówi. - To pierwsza płyta, którą robię na luzie. Z poczuciem absolutnej artystycznej wolności. Jej znajomi mówią, że jest wrażliwa, wszystkim się przejmuje. I bardzo potrzebuje oparcia bliskich, to u nich szuka potwierdzenia, że to, co robi, jest w porządku. Na szczęście spełniło się też drugie marzenie 15-letniej Natalii. Od prawie siedmiu lat jest w szczęśliwym związku z Michałem Dąbrówką, ma z nim dwójkę dzieci: 6-letniego Jasia i półtoraroczną Anię. Jeszcze nie tak dawno dużo myślała o śmierci: - Bałam się, że podobnie jak moja mama osierocę swoje dzieci. Dziś Natalia jest w pięknym momencie życia. W jednym z wywiadów powiedziała: "Mam poczucie, że żyję dla innych i jest mi z tym dobrze. Patrzę w bezkrytyczne oczy moich dzieci i widzę w nich miłość, dumę i zachwyt. Wtedy wiem, że już zawsze będę komuś potrzebna".

Szczęście po trzydziestce

Joanna Trzepiecińska, aktorka teatru Studio. Gra Alutkę w serialu "Rodzina zastępcza". Podziwia tych, którzy muszą być na każdej okładce, ale popularność nie jest dla niej największą wartością.

Była świetnie zapowiadającą się aktorką. - Miała spektakularny początek kariery, która niestety nie rozwinęła się tak, jak mogłaby, bo ta dziewczyna ma ogromny talent - mówi jej znajomy, aktor, który chce zachować anonimowość. Joanna sprzed 16 lat ma kręcone, popielate włosy, śliczną twarz. To dziewczyna pełna ambicji, ale jednocześnie zaskoczona nagłą popularnością, którą przyniósł jej serial "Rzeka kłamstwa". I filmy: "Papierowe małżeństwo" czy "Sztuka kochania". Joanna dzisiaj: obcisłe dżinsy, rozpuszczone blond . włosy, sweter. Za chwilę jedzie odebrać z przedszkola 3-letniego Karola i 5-letniego Wiktora. Świadoma swojej kobiecości. - Moje życie zaczęło się po trzydziestce - śmieje się. Tamta Joanna była niepewna siebie. W wywiadzie, którego udzieliła "Sukcesowi" w 1991 roku, mówiła, że jak bohaterka "Papierowego małżeństwa" myśli o tym, by wyjechać do Anglii. Dwa lata później wyjechała. - Byłam ambitna - wspomina. - W Londynie uświadomiłam sobie, że nie mam szans pracować z tymi, z którymi bym chciała. Zawsze byłabym emigrantką z akcentem. Dwukrotnie wygrałam casting, ale nie dostałam pozwolenia na pracę. W Polsce mogłam wybierać role. Kiedy wróciła do kraju, grała w teatrze Studio. Ale ponieważ granie w teatrze Studio w przedstawieniach Grzegorzewskiego to zajęcie elitarne, to przychodzili dziennikarze i pytali: "Gdzie pani zniknęła?". A ona właśnie o tamtym teatralnym czasie mówi, że był najlepszy. - Popularność nie jest wartością. Jest przydatna, ale nie warto o nią zabiegać. Mam taki charakter albo może wypracowaną umiejętność, że staram się cieszyć życiem. Wiem, że zawodowo mogło mi przynieść więcej, ale mogło też przynieść mniej. Przeżyła i przeżywa wielką miłość. Jest szczęśliwą matką i zarabiającą na siebie aktorką. Od miesiąca chodzi na jogę. Jej nauczycielka mówi, że jej życie zaczęło się po pięćdziesiątce. - Mam szczęscie, moje jest interesujące co dzień.

Marzę tylko, by długo żyć

Daniel Olbrychski nigdy nie myślał o popularności i wielkich rolach. Jednak to właśnie on stał się aktorem instytucją.

Kiedyś porównywano go do Cybulskiego. Dziś z kolei często pyta się go, czy widzi wśród młodych aktorów kogoś, kto mógłby go zastąpić. Odpowiadał i odpowiada: - Ja nie byłem następcą Zbyszka i nikt nic będzie moim następcą. "Sukcesowi" udzielał wywiadu kilka razy. W latach 90. cieszył się sławą wybitnego aktora. Od końca lat 70. był bożyszczem. Dziewczyny za nim szalały, wieszały sobie na ścianach jego zdjęcie, chodziły po kilka razy na jego filmy. Młodzi chłopcy chcieli być tacy, jak on. Stał się uosobieniem lepszego świata. Ci, co za nim nie przepadają, mówią, że skromność nie była jego mocną stroną. Jeden z krytyków filmowych wspomina: - Daniel uwielbiał być w centrum zainteresowania. Pamiętam jedno przyjęcie. Kiedy przyszedł, wszyscy byli zajęci tylko nim. Po jakimś czasie jednak każdy zajął się rozmową. Co zrobił Daniel? Wyszedł za balkon i zawiesił się z drugiej strony. I tak wisiał. To było piąte piętro. Był w stanie zrobić wszystko, by zwrócić na siebie uwagę. Kiedy dziś zarzucają mu bezwzględne zakochanie w sobie, odpowiada półżartem: "Tak, jestem w sobie zakochany, ale bez wzajemności". Ma 62 lata. Jak wspomina ostatnie 16 lat? - Szkoda, że tak szybko minęły. Ale były i są piękne. Jestem już starszym facetem. Mówi, że już mniej definitywnie podchodzi do życia. Bywa smutny, bywa szczęśliwy. Kiedyś znany był z tego, że lubił się napić, zapalić papierosa. Od śmierci Jana Pawła II skończył z nałogami. W wywiadzie w numerze styczniowym z 1992 roku pytany, czy jego związek z Zuzanną Łapicką jest na zawsze (była jego drugą żoną), odpowiedział: "Z natury jestem monogamistą. ale łatwo się domyślić, że moje stosunki z kobietami były ambiwalentne i skomplikowane...". Rozwiódł się, ma trzecią żonę, Krystynę Demską, ale na pytanie, czy już w końcu jest ustabilizowany, odpowiada: - Nigdy nie jestem ustabilizowany. Jego codzienność? - Lubię się wyspać, lubię rozprostować kości gimnastyką. Bo podpisuję się pod zdaniem, że jak się człowiek budzi w pewnym wieku i nic go nie boli, to znaczy, że umarł. Czasem jednak nie mogę się wyspać, bo jadę na plan. Cały czas pracuję. Oczywiście już nie tak intensywnie, na to nie miałbym nawet siły. Ale uwielbiam grać. Marzenia? - Tylko jedno. Marzę, by długo żyć.

Aktorstwo to życie na sinusoidzie

Cezary Pazura w 1993 roku, kiedy pojawił się na okładce "Sukcesu'', zagrał w dziesięciu filmach, rok wcześniej w dziewięciu. Teraz o aktorze, który właśnie skończył 44 lata, znów jest głośno. Zagrał w "Oficerach" i "Maszynie losującej".

Jest dowodem na to, że wiek sprzyja mężczyźnie. Dojrzał, wyprzystojniał. W październiku 1993 roku zwierzał się dziennikarce "Sukcesu": "Moja praca długo była niewidoczna. Kiedy stała się zauważalna, wszystko poszło za jednym zamachem". A przecież wtedy był dopiero na początku drogi na szczyt popularności. Kolejne lata przerosły nawet jego wyobrażenie. Chociaż uwielbiał i uwielbia powtarzać za Witkacym: "Artysta bez powodzenia jest anachronizmem nie do zniesienia". Ulubiony polski aktor, najlepszy polski aktor - to tylko niektóre z nadawanych mu wtedy tytułów. Jest przykładem na to, że życie zdarza się właśnie wtedy, kiedy myślimy, że już nic się nie zdarzy. Albo że zdarzy się niewiele, bo przecież osiągnęliśmy stabilizację. W wywiadzie opowiadał o swojej żonie, planowali kupno mieszkania, dzieci. Rok później nie byli już razem. - Już wtedy, kiedy rozmawiałem z dziennikarką "Sukcesu", nie było u nas dobrze, ale przecież nie opowiadałbym o tym w prasie. Dwa lata później związał się z Weroniką. Razem kupili to wymarzone mieszkanie, potem zamienili je na dom w Komorowie, a jeszcze później na dom w warszawskim Wilanowie. - Po tych wszystkich latach czuję się spełniony - mówi. - Ale też żyję z poczuciem, że nie spędziłem ich na odcinaniu kuponów, tylko ciężko pracowałem. Cały czas stawały przede mną nowe wyzwania. Założyłem firmę producencką, wyprodukowałem kilka filmów, seriali. Zająłem się kabaretem, pracowałem dużo dla telewizji. Był czas, kiedy na chwilę zniknął z ekranu. Wtedy mówiono, że się skończył. Kiedy zagrał w "13 posterunku", mówiono, że się stoczył. Ale to wszystko były insynuacje. - Kiedyś nieustannie czułem lęk o przyszłość. Bałem się, że dobra passa się skończy. Dziś jestem świadomy swojej pozycji, swojej wartości. Wyciszyłem się. Bilans? Na plus, bo nazwisko Pazura zna cała Polska. I osiągnął sukces finansowy. I jeszcze dostał kilka ważnych lekcji. Jedna z nich: aktorstwo to życie na sinusoidzie. Ostatnio znowu, pojawia się na ekranie. Twierdzi jednak: - Nie chcę zatracać się w pracy. Wiele pięknych chwil mnie ominęło właśnie przez nią. Moja nowa niepisana zasada: życie składa się z dwóch części, rodzina i praca. Każdej z nich chcę poświęcać tyle samo czasu. Marzenia? - Chciałbym mieć jeszcze dużo dzieci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji