Artykuły

Urywki na wyrywki

Nie na miejscu jest wyjść przed końcem, tak samo jak nie wypada nie klaskać na zakończenie spektaklu. Któż pierwszy odważyłby się złamać te zasady? - o "Kartotece" w reż. Michała Zadary we Wrocławskim Teatrze Współczesnym pisze Aleksandra Konopko z Nowej Siły Krytycznej.

Nowoczesna stacja metra. Zimna, metaliczna, oświetlona jaskrawym światłem. Półokrągły tunel z kilkoma elementami (rury, podpory) w odblaskowym żółtym kolorze. Oto, w co została zamieniona Scena na Strychu Teatru Współczesnego we Wrocławiu. To efekt pracy scenografa Roberta Rumasa wykonanej na potrzeby "Kartoteki" w reżyserii Michała Zadary. Scenografia, a może bardziej w tym przypadku aranżacja przestrzeni, jest tu głównym punktem odniesienia. Wprowadza widza w rejony współczesności i sugeruje od początku obecność pewnego rodzaju przypadkowości (osób i zdarzeń). Na tę z kolei właśnie twórcy zdają się mieć największą nadzieję i do niej chcą prawdopodobnie sprowokować. Próbują tego dokonać poprzez wpisanie widza w przestrzeń przedstawienia, jakby był jej naturalnym elementem. Z tego powodu Zadara rezygnuje z podziału na scenę i widownię. Widzowie mogą zajmować według uznania całą przestrzeń. Krzeseł jest zaledwie kilka - jak na każdej stacji metra. Publiczność siada więc na skraju dwóch usytuowanych naprzeciwko siebie peronów lub stoi w różnych miejscach, czasami się przemieszcza, aby przyjrzeć się bliżej akcji. A ta dzieje wszędzie. Aktorzy jednocześnie grają za widzami, z boku, przed i między nimi. Właściwie wcale się od nich nie odróżniają. Widzowi trudno ogarnąć całość, ale takie jest założenie reżysera, który chce zgubić nas w chaosie i szybkich zmianach - tak samo, jak robi to z człowiekiem współczesny świat. Aktorzy wtapiają się w masę publiczności tak, że chwilami widz obserwujący zdarzenia nie wie, czy patrzy na kogoś z teatralnego zespołu czy na któregoś z odbiorców sztuki.

Reżyser odszedł od klasycznego wystawiania i interpretowania dzieła Różewicza. W przestrzeni, którą zaproponował, nie ma miejsca dla oczekiwanego łóżka (w utworze niemal symbolicznego). Zrezygnowano również z wyodrębnienia postaci Bohatera. Rolę tę, a raczej jej urywki, gra po części cały zespół. Na wyrywki przekrzykuje się fragmentami dramatu. Silniej zaakcentowana jest chwilami jedynie kreacja Jana Peszka i Szymona Czackiego. Aktorzy przerzucają się tekstem, wykrzykują go, mówią, szepczą lub śpiewają. Leżą, wiją się po podłodze, biegają, skaczą, wdrapują się na rury, wybiegają z sali, aby poza nią bez świadków odegrać krótkie strzępy przedstawienia. Czasami wyłączają się na moment z tego pędu, pozwalając sobie na chwile prywatności: wypicie wody, odpoczynek, obserwację grających kolegów. Wszystkie te stworzone figury i akty absurdu grane symultanicznie po pewnym czasie zostają zafiksowane i powtarzają się niczym na przewijanej taśmie filmowej.

Tekst powtarzany jest uporczywie, aż do znudzenia raz w identycznych, raz w nieco innych sytuacjach. Można w odgrywanych scenach zauważyć pewien wyznaczony schemat, kilka ustalonych punktów. To, co dzieje się pomiędzy nimi wydaje się być wielką improwizacją aktorów. Jakbyśmy uczestniczyli wciąż w dziele otwartym, w niekończącej się próbie. Wszystkie te elementy tworzą zupełnie osobliwy kolaż, któremu przygląda się początkowo mocno zdziwiony, później raczej znudzony widz. Trudno pozbyć się wrażenia, że jednym z zadań przedstawienia jest zmęczenie widza, zirytowanie, sprawdzenie, gdzie kończy się jego cierpliwość Ten natomiast nieporuszenie czeka aż coś się wydarzy. Problem w tym, że aby tak się stało, potrzebna jest właśnie kontrreakcja publiczności. Reakcje widzów są bowiem we wrocławskim przedstawieniu najistotniejszym "dzianiem się". One nadają znaczeń i "grają". Sama obserwacja reakcji swoich współtowarzyszy, których przez cały czas widzimy w ostrym świetle, chwilami absorbuje bardziej naszą uwagę niż gra aktorów. Pikanterii temu wydarzeniu dodaje zapis w programie i tablica informacyjna przed drzwiami, które głoszą, że przedstawienie trwa dwie godziny, ale jego początek, przerwy i koniec zależą od uznania widzów. W tym założeniu - jak przypuszczam - tkwi klucz do zrozumienia formy przyjętej przez reżysera.

Zadara realizując "Kartotekę" bawi się przypisaną temu dramatowi formą. Rozciąga ją w rozmaite kierunki, łamie, tnie, rozrywa, układa potem na nowo. Jego głównym celem zdaje się być sprowokowanie widza. Sprawdzenie granic jego wytrzymałości, dojście do momentu, w którym obserwator porzuci swoją sztywną postawę narzuconą przez teatralne konwenanse. Idealną sytuacją dla wrocławskiej "Kartoteki" byłaby chwila, kiedy widz znudzony lub zniesmaczony wyszedłby po przykładowej godzinie tych zaskakujących aktorskich akrobacji, albo by poczuł się tak wchłonięty przez przestrzeń, że zacząłby zachowywać się podobnie jak aktorzy. Wtedy dopiero przedstawienie Zadary osiągnęłoby spełnienie i nabrało znaczeń, o których prawdopodobnie marzył reżyser. Próżno jednak oczekiwać tego spełnienia.

Widzowie właściwie nie reagują (poza niekontrolowaną mimiką twarzy), ściśle trzymają się własnego tradycyjnego zadania. Polski teatr instytucjonalny przyzwyczaił ich przecież do tego, że nie na miejscu jest wyjść przed końcem, tak samo jak nie wypada nie klaskać na zakończenie spektaklu. Któż pierwszy odważyłby się złamać te zasady? Publiczność siedzi więc sztywno wyczekując końca. Od czasu do czasu ktoś dyskretnie zerka na zegarek, aby kontrolować, czy nie minęły już zapowiadane dwie godziny. Wtedy dopiero można by zacząć subtelnie okazywać zniecierpliwienie. Wcześniej nie wypada. Widz wytrzymuje. Odwrotnie sytuacja ma się z aktorami. Niestety nie udaje się im przetrzymać upartej publiczności i dodatkowo jej sprowokować.

Może, gdyby aktorzy mieli siłę przeciągnąć grę choćby jeszcze o pół godziny, publiczność w końcu by zareagowała i okazałoby się, gdzie jest ta poszukiwana przez twórców granica? Tymczasem spektakl, w którym miałam okazję uczestniczyć był grany równo dwie godziny, po czym nagle się urywał. Szkoda. Rodzi się bowiem pytanie, co z niego wynika? Czy udało się wydobyć jakieś nowe sensy?

Całą tę realizację warto rozpatrywać przede wszystkim jako zdarzenie, rodzaj artystycznego eksperymentu. Mniej jako przedstawienie. Zastanawiające jest, czy zdarzy się w historii wrocławskiej "Kartoteki" taki spektakl, w którym owa prowokacja widza okaże się skuteczna i w którym coś się naprawdę wydarzy? Aby się o tym przekonać i sprawdzić jednocześnie jak dalece przedstawienie opiera się na improwizacjach należałoby wybrać się na sztukę kilkakrotnie. Tylko, kto jest to w stanie wytrzymać?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji