Artykuły

Chciałabym już odejść

- Już się właściwie pożegnałam ze wszystkim. Ale zanim się na to zdecydowałam, to świat się zmienił.- mówi HANKA BIELICKA w rozmowie z Anitą Nawrocką.

"Królowa estrady i kabaretu zrzuca maske pogodnej osoby o niezwyklej żywotności. Prywatnie potrafi kląć jak szewc, byc zimna jak głaz, z alergią reaguje na komplementy. Spod tej maski wyziera zmęczony życiem człowiek, który marzy już tylko, by to wszystko się skończyło.

NA ŻYWO: Co dziś sprawia pani przyjemność

HANKA BIELICKA: Lubię w mieszkaniu coś przestawić. W sumie niewiele mi jednak zostało przyjemności. Uwielbiałam rozwiązywać krzyżówki, ale nie będę mogła tego robić ze względu na przepalone od reflektorów oczy. Stary człowiek pomalutku uczy się tracić czas. On przepływa między palcami jak perełki. A wszystko wokół maleje, zasypia, ucieka. Tak jest też z moim życiem, które się niedługo skończy. Jestem do tego przygotowana. W Spatifie leżą odłożone pieniądze na mój pogrzeb. Chciałabym skromnie odejść, tylko siostrzenicy zostawić mieszkanie. I do widzenia, żegnam. Nie jestem pretensjonalna. Nie siedzę nad albumami z fotografiami i nie mówię: - Ach, jaka byłam piękna. Może jestem dla ciebie rozczarowaniem, ale niestety inna już nie będę Nie jest pani dla mnie rozczarowaniem, przeciwnie -Cóż, mogłabym siedzieć i mówić: - Oj, tak. W tym kapeluszu było mi tak pięknie. Są aktorki, które uwielbiają egzaltację. Nie mów, że o tym nie wiesz.

Pani za to jest cudownie

-.. .cudownie żadna!

Chciałam powiedzieć, że cudownie prawdziwa

- Autentyczna - to tak. Mówię, jak jest. Już się właściwie pożegnałam ze wszystkim. Ale zanim się na to zdecydowałam, to świat się zmienił. Nie wiem nawet, czy ktoś sobie przypomni, że za chwilę, bo już we wrześniu, my z Danusią Szaflarską obchodzimy 65-lecie pracy.

Co też pani mówi

- Założymy się? Dziś musisz się rozebrać. Jak tego nie zrobisz, nie pokażesz tego i owego, to nie będzisz istniała. A pojutrze i tak ludzie spytają, patrząc na ciebie: - Kto to taki? Bo będą się już zachwycali jakąś inną Zuzią. Patrzę już na wszystko z boku, ale widzę, że ta epoka jest bardzo niedobra. I to dla wszystkich.

Czy po tylu latach spędzonych na scenie wyobraża sobie pani życie poza nią?

- Naturalnie. Tym bardziej, że już za chwilę nie będę się mogła uczyć nowych tekstów. Wczoraj byłam u lekarza i on powiedział, że przestanę widzieć.To znaczy - przedmioty tak, ale o literach nie ma mowy. Ale myślę, że czas i skończyć karierę. Teraz będę jeździć i się żegnać. Tle mi zostało? Pięć, sześć lat...

Nie może pani tego wiedzieć.

- Jak to nie? Nie przesadzaj. Ale mam jeszcze dużo spraw do załatwienia, wyczyszczenia, ułożenia. Muszę poprzeglądać stare zdjęcia, dokumenty, bo dzieci w jednej z łomżyńskich szkól chcą urządzić izbę mej pamięci.

Co łączy wiecznie uśmiechniętą, witalną Hankę Bielicką, jaką ludzie znają ze sceny, z tą prywatną?

- Prywatnie nigdy nie opowiadałam dowcipów. Tak naprawdę jestem mało komunikatywna. Nie chodzę na przyjęcia, nie cierpię komplementów po przedstawieniach, pt. Ach, jaka była pani wspaniała. Od razu bym kogoś, kto tak mówi, zastrzeliła. Ale podobny był na przykład Marlon Brando.

Przecież to miłe, gdy ktoś docenia nasz wysiłek.

- Gdy publiczność się cieszy, to całowałabym ich po rękach i nogach. Ale nic więcej. Noszę wsobie chłód. Mam go po ojcu. Gdy przyjeżdżał do internatu prowadzonego w Warszawie przez Urszulanki, gdzie mieszkałyśmy z siostrą podczas studiów, to na powitanie całowałyśmy go w rękę. Mama też była zimna. Jak próbowałyśmy się do niej z siostrą przytulić, krzyczała: - Oj, przestańcie już, fuj. I nas odganiała.

Czy dlatego nie ma pani dzieci?

- Dziś można pogodzić karierę i dom, ale w tamtych czasach nie dało się tak żyć. Nigdy tego nie żałowałam. Chociaż, gdybym miała męża, który by o mnie dbał, to kto wie? Ale Jurek (Duszyński, aktor filmowy, mąż Hanki Bielickiej -przyp. red.) się nie nadawał. Pamiętam, że gdy ja dźwigałam po schodach węgiel, on grał w brydża. Gdy bierze się za męża amanta filmowego, trzeba się liczyć z konsekwencjami.

Musiała pani o tym wiedzieć.

- Nie widziałam w nim amanta. Zaprzyjaźniliśmy się na studiach aktorskich. Jaki to był ląfer! Gdyby nie ja, to nie zdałby żadnego egzaminu. Miał ogromne powodzenie, ale ja się tym nie interesowałam - przeciwnie. Nasze małżeństwo było typowo wojenne, koleżeńskie. Może dlatego przeżyliśmy wspólnie aż dwadzieścia lat.

I nigdy nie tęskniła pani za szaloną miłością?

- Postanowiłam odejść od męża. Tamten też miał na imię Jurek. Twierdził, że jest żonaty, chociaż potem okazało się, że to wcale nie była jego żona. Zostawiłam ich wszystkich. Potem już nie miewałam poważnych flirtów. Byłam zimna. Ale chyba nie po to się spotkałyśmy, żeby rozm a-wiać o takich rzeczach?!

Trudno rozmawiać tylko o pracy.

- Dlaczego? Przychodzisz, dopytujesz się w jakim teatrze byłam, co robiłam, co robię teraz i do widzenia. Nie pieprz, nie pieprz, nie opowiadaj bzdur! Przepraszam, że używam brzydkich słów.

Nic nie szkodzi. Ale chciałabym dowiedzieć się jak najwięcej nie o pani pracy na scenie, ale o pani codziennym życiu. Jaką pani jest kobietą?

- Ja jestem tylko artystką, artystką i artystką, nikim więcej. A potem... Może osobą lubiącą przedmioty, zwierzęta. Niestety, tych ostatnich nie mam, bo często wyjeżdżam, a gosposia jest tylko po południu.

W pani słowach słychać nostalgię. Kiedyś było lepiej?

- Na pewno.

Pod jakim względem?

- Po wojnie wszyscy zaczynali tak samo, nic nie mieli. Całe środowisko intelektualno - artystyczne było gołe i bose. Wtedy wszyscy byli solidarni. Oczywiście później ludzie się wybijali, bo jeden był zdolniejszy, inna ładniejsza. Ale te różnice widać było dopiero po dziesięcin latach. Ile myśmy mieli entuzjazmu! Czasem w garderobie były lepsze przedstawienia niż na scenie.

Może kiedyś to wypływało z serca?

- Z wojny. Bo wszyscy myśleli, że zginą, że ich już nie będzie. A kiedy się odrodzili, to chcieli się wykazać. Potem walczyło się z komunizmem. Rosiewicz, Pietrzak, wszyscy walili w Stalina, bo w ten bęben łatwo było bić. A teraz? Trzeba coś wymyślić z powietrza albo znaleźć taki temat, który wszystkich zainteresuje. To nie jest łatwe.

Wydaje mi się, czy wyczuwam w pani głosie gorycz?

- Może dlatego, że to ciach nastąpiło zbyt prędko? Skończyła się Syrena i nikt nic napisze o tym teatrze ani słowa. Nikt nie wspomni o aktorach. A przecież to trwało 45 lat! Teraz najlepiej na starość być bogatym.

Pani chyba nie może narzekać?

- Co ty opowiadasz, kotku. Przez wszystkie te lata obowiązywała jedna stawka, bez względu na to, ile ludzi przyszło. Nie grałabym już koncertów, gdybym nie musiała. Ale muszę - przede wszystkim dla zwierząt w schroniskach, na które daję co miesiąc pieniądze. A przecież muszę jeszcze opłacić mieszkanie i gosposię.

Nie ma pani oszczędności?

- Niewiele. Musiałam dawać swojej rodzinie na życie. Mama, ojciec i siostra zostali wywiezieni do Kazachstanu. Taty już nigdy nie zobaczyłam, ale one po kilku latach wróciły. Przyszły do mnie gołe, bose. I co? Miałam latać wypindrzona w piórach? Moje gosposie też były u mnie każda po 25 lat, więc potem musiałam je pochować. Pomagam innym, po co mam odkładać te pieniądze? Ale martwię się, gdy otwieram portfel i tam już nic nie ma. Myślę: O Jezu, ile jeszcze do pierwszego? I zastanawiam się, czy dam radę zagrać jeszcze jeden koncert.

Teraz, żeby trochę podreperować swój budżet, postanowiła pani oddać jeden z pokoi sąsiadce?

- Dzisiejsze dziennikarstwo jest bardzo niedyskretne i niesympatyczne. Tak, to prawda - oddaję jeden z pokoi. Ale co to panią obchodzi? Przecież to moja prywatna sprawa. Ja mogę wziąć, kogo chcę.

Jeśli pani nie chce, to nie będziemy o tym rozmawiać.

- Rozmawiać można, bo to nie jest sprawa kryminalna, ale nie widzę powodu. Ludzie nie mają taktu. Wczoraj zadzwoniła do mnie dziennikarka i mówi: - Pani Haniu, czytelniczka z Mińska Mazowieckiego marzy, żeby się z panią spotkać na rogu ulicy Marszałkowskiej i Kruczej. Może byście sobie panie zamieniły parę słów, napiły się razem kawy? Mam 89 lat, a ona nawet nie spytała, czy mam jak dojechać na tę Marszałkowską. Albo druga - chciała, bym opowicdziałajej wszystko od swoich urodzin. Mówię jej: - Poczekaj, niedługo odejdę, wtedy będzie czas na podsumowanie mojego życia. Zresztą nie wiem, czy ktoś by tego chciał. Ludzie szybko zapomną.

Pani Haniu, ludzie o pani nigdy nie zapomną.

- Nie bądź śmieszna. Nie o takich, jak ja już zapomnieli. Kto dziś, na przykład, pamięta o Foggu? Miałam piękny okres, ale on się skończył wraz z pewną epoką. Uważam, że nasze czasy - Ireny Kwiatkowskiej, moje, Aliny Janowskiej (choć ona jest od nas młodsza o 17 lat), skończyły się jakieś osiem, może dziesięć lat temu. Z Ireną 20 lat siedziałyśmy w jednej garderobie.

Podobno z panią Ireną Kwiatkowską nie pałałyście do siebie sympatią i zawsze byłyście na per pani?

- A co to ma do rzeczy? Moja mamusia z najbliższą przyjaciółką przez 40 lat była na per pani. Konkurencja a nielubienie to są różne sprawy. Irena ma inny charakter niż ja. I nie ukrywam, że niektórych jej cech nie lubię. Ale doceniam ją jako artystkę. Zawsze miała coś takiego, czego nie da się naśladować.

Zazdrościła jej pani?

- Nie, bo miałam swoją Dziunię Pietusińską i taką sarną ilość braw, jak Irena. Miałam też swoje koncerty. Czy pani zdaje sobie sprawę, że ja przez 30 lat nie przespałam jednej nocy? W samym Podwieczorku przy mikrofonie wygłosiłam 2000 monologów. Uczyłam się ich na pamięć właśnie w nocy, bo niby kiedy miałam to robić?

Ale w pewnym momencie pani kariera zawisła na włosku, bo straciła pani głos. l to aż na dwa lata.

- Tak. Zaszkodziła mi zmiana klimatu, gdy przeniosłam się z Wilna do Łodzi. To były lata 1947 - 1948.

Co pani wtedy czuła?

- Skąd ja mogę wiedzieć, co ja czułam prawie 60 lat temu?! Ty masz pytania, jak dziecko. Była matka, Jurek, siostra, gosposia - wszyscy mnie ratowali. Poszłam do zielarza, on kazał mi okładać się napęczniałymi ziołami. A na to kładłam jeszcze piasek rozgrzany na patelni i kołdrę. Jurek zawsze mówił: - W Imię Ojca i Syna. Leż spokojnie, kochana, nie ruszaj się. Ja sobie tylko troszkę wypiję, pobawię się i wrócę do ciebie.

Co pani robiła przez te dwa lata?

- Nie wiem, co robiłam. Żyłam, czytałam, uczyłam się. Na nic nie było grosza, dobrze że mieliśmy na jedzenie. Matka była prawdziwą gospodynią. Jak się koninę kupowało, to ona umiała i ugotować, i upiec.

Zastanawiała się pani kiedyś, co by było, gdyby pani nie odzyskała wtedy głosu?

- No to co? Poszłabym na kelnerkę, kawę bym parzyła. Nie przesadzaj. Po wojnie troszkę inaczej się żyło, nie tak jak dziś. Wszystko stało otworem. Mogłaś się zgłosić do odgruzowywania i też byś zarabiała parę złotych.

Niczego pani nie żałuje?

- Nie zastanawiałam się nad tym. Jeszcze chyba nie przyszedł odpowiedni moment. Ale zawsze uważałam, że co ma być, to będzie, więc nie ma sensu żałować. Bo część rzeczy, owszem, zależy tylko od nas. Ale reszta i tak jest wcześniej zapisana w gwiazdach.

Gwiazdy były łaskawe? Odnalazła pani szczęście?

- Urodziłam się w trzech czepkach. Mama, jak kazał zwyczaj, spaliła je dopiero w moje szóste urodziny. Trzy c/.epki to dobra wróżba. Jeden jest podobno na szczęście, drugi na talent, a trzeci... nie pamiętam, chyba na długowieczność.

Ale długowieczność nie jest chyba tylko kwestią szczęścia. Przecież pani zawsze o siebie bardzo dbała?

- Przez 30 lat grałam w Syrenie i wieczorem piłam tylko kwaśne mleko lub szklankę gorącego, nic nie jadłam. 12 lat jeździłam do Szczawnicy, potem 35 lat do Ciechocinka. We wrześniu znów tam jadę, choć już nie wszystkie zabiegi mogę robić. Ale przynajmniej pospaceruję. Bo tutaj, jak idę ulicą, to wszyscy wychodzą ze sklepów, oglądają mnie, szepczą między sobą. Ale jakby się nie gapili, to też by było źle. Myślałabym: - Cholera, już nie jest dobrze, nie patrzą na mnie, wiedziałam, że tak będzie. W takich momentach człowiek zaczyna się zapadać. Zastanawiam się, jaki jest sens dalszego życia. Ale zawsze powtarzałam, że życie to największa wartość, że trzeba się go trzymać, więc do końca muszę być konsekwentna. Gdybym postąpiła inaczej, to byłoby świństwo wobec ludzi. Ale dobrze byłoby teraz odejść.

Chce pani opuścić tych, co panią kochają?

- Dlaczego? Umieć odejść w odpowiednim momencie to jest największy talent, jaki można mieć w życiu, bo wtedy niczego się nie żałuje. I tu nie chodzi tylko o śmierć. To samo dotyczy rozstań w miłości, która się kończy, w przyjaźni, która się psuje, w jakichś interesach, które nie wychodzą. Zapamiętaj to na zawsze".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji