Artykuły

Krzysztof Szmyt tenor nietypowy

KRZYSZTOF SZMYT potrafi przerzucać się od poetycko-lirycznych, symbolicznych, odrealnionych, a także na poły dramatycznych ujęć postaci do figur zdecydowanie komediowych, acz rysowanych zawsze delikatnymi środkami aktorskimi

Śpiewak-tenor kojarzy się z Parsifalem, Hermanem, Manrikiem lub Stefanem i pieśnią "O sole mio", ze strzelaniem wysokiego "c" i porywaniem tłumów na stadionach. Krzysztof Szmyt reprezentuje zupełnie inny typ artysty. Będąc członkiem "Bornus Consort" śpiewał w "Requiem" Ockeghema. Miękkim tanecznym ruchem w roli Apolla-Dziwnego Kelnera określał nastrój "Ingę Bartsch" Czyża. Był niezastąpionym w miłosnym liryzmie. Belmontem w "Uprowadzeniu z seraju". Jako żarliwy prorok Daniel o ufnych okrągłych oczach stworzył kreację w "Ludus Danielis". Jego lament Jurodiwego "Biada ci, biada, nieszczęsny narodzie" w "Borysie Godunowie" zagarniał całą ogromną przestrzeń teatru. Grał sfrustrowanego organistę Hadanka w "Czarnej masce" Pendereckiego. Nawet w drobnej partii Syna w "Siedmiu grzechach głównych" Weilla/Brechta pozostawał wyrazisty. Fragmenty "Fausta" Antoniego Radziwiłła prezentowane w Podchorążówce w Łazienkach nasycił romantyczną ekspresją zachowując rygory stylu. Wspominam wzruszenie, z jakim słuchałam interwizyjnej transmisji "Requiem" Mozarta w 150. rocznicę śmierci Chopina z kościoła La Madeleine w Paryżu, pod batutą Jerzego Semkowa z udziałem kwartetu polskich solistów, w tym Krzysztofa Szmyta. Trwa we mnie brzmienie jego głosu w "Pieśniach Hafiza" Szymanowskiego wykonywanych w radiowym Studio. Kiedy w Nowym Jorku w przykładzie muzycznym wybranym do mego odczytu o twórczości scenicznej Szymanowskiego popłynęła arietta Arlekina z "Mandragory" w interpretacji Szmyta, śpiew artysty wzbudził nadzwyczaj żywe zainteresowanie. Jego nagranie "Pięknej młynarki" dokonane z Katarzyną Jankowską (Dux 0375, 2002) w słynącej z wyśmienitej akustyki sali Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy, poetyckie, osobiste, niespieszne, wytrzymuje moim zdaniem porównanie z niejedną słynną rejestracją tego pieśniowego arcydzieła.

To ledwie kilka przykładów z różnorodnej działalności Krzysztofa Szmyta na scenach stołecznego Teatru Wielkiego i Warszawskiej Opery Kameralnej, z uczestnictwa w koncertach, warszawskich festiwalach i z dokonań fonograficznych w latach 1982-2004. Jego lekki tenor o szczególnej barwie z łatwością wędruje przez epoki, od średniowiecza po współczesność, i dostosowuje się do rozmaitych stylów. Miał 25 lat, gdy po koncercie muzyki dawnej w operowym foyer - nazwanym przez krytyka "wydarzeniem wybitnym, jeśli nie sensacyjnym" - otrzymał wyborną recenzję od Władysława Malinowskiego. Wykonując utwory Sigismonda d'Indii, Monteverdiego, Bacha i Purcella, "potrafił zmierzyć się z powodzeniem z wczesnobarokową ornamentyką, bez której niepowtarzalna aura tej muzyki jest nie do wskrzeszenia. Wśród licznych figur ozdobnych, które oddawał z lekkością i naturalnością, jedynie w arcytrudnym trillo [...] wyczuwało się opór materii. Nieodzowny w tym stylu, specjalny gatunek dźwięku i dynamiki został przez śpiewaka znakomicie uchwycony we frazach zaczynających się niemal od szeptu, a jednak zawsze wyrazistych i doskonale słyszalnych. Co do ducha tej epoki [...] to trafna intuicja kazała mu wyzbyć się w owych frazach wszelkiego obiektywizmu i chłodu, zarazem jednak znamienną dla nich nutę natarczywości (nie pozbawionej emfazy) utrzymać zawsze w kręgu intymności i dyskrecji. Tenorowy głos Szmyta, lekki, sprężysty, o jasnej, szlachetnej barwie i znacznej skali, brzmiał równie dobrze w muzyce późnego baroku. W jej interpretacji, o zaostrzonym wyrazie dramatycznym, nie rezygnował jednak ze środków najbardziej subtelnych, w pełni kameralnych" ("Ruch Muzyczny" nr 4/1983).

"Byłem wtedy po kursie u Rene Jacobsa" mówi artysta. "Jeszcze podczas studiów podjąłem współpracę z zespołem Fistulatores et Tubicinatores Varsovienses Kazimierza Piwkowskiego. Moja przygoda z muzyką dawną i moja miłość do niej zaczęła się od wyjazdu z tym zespołem na Festiwal Muzyki Dawnej do Innsbrucku w Austrii. Po naszym koncercie przyszedł organizator kursu, który tam się odbywał pod kierunkiem Rene Jacobsa, i zaproponował mi uczestnictwo. Dowiedziałem się rzeczy, z jakimi nie można się wtedy jeszcze było zapoznać w Polsce - o realizacji recitativów, śpiewaniu arii da capo, zdobnictwie barokowym". Studiował w warszawskiej uczelni u Marii Halfterowej, a umiejętności wokalne doskonalił u Kazimierza Pustelaka. Po studenckim przedstawieniu "Cosi fan tutte", w którym wykonywał partię Ferranda, ówczesny dyrektor Teatru Wielkiego Robert Satanowski czworo młodych śpiewaków przyjął na staż. Szmyt, choć obsadzany w drobniejszych tylko rolach, od razu tam zaistniał. Niemniej usłyszawszy go w Uprowadzeniu z seraju w Warszawskiej Operze Kameralnej i wiedząc o nagrodzie, jaką otrzymał na Konkursie Mozartowskim w Salzburgu, nie mogłam pogodzić się z faktem, że jest solistą Teatru Wielkiego, zamiast brylować po dziś dzień w Festiwalu Mozartowskim WOK.

"Ale ze strony dyrektora Sutkowskiego miałem jedynie propozycję współpracy, zresztą współpracę taką przez cały ten czas utrzymuję, dość wspomnieć mego Ulissesa w operze Monteverdiego czy Admeta w "Alceście" Lully'ego" odpiera Szmyt. "Natomiast moim pierwszym miejscem pracy był i jest Teatr Wielki. W latach osiemdziesiątych nie brakło tam przecież repertuaru na mój głos. Był "Czarodziejski flet", "Uprowadzenie z seraju", "Cyrulik sewilski", "Włoszka w Algierze", a więc śpiewałem Tamina, Almavivę, Lindora. Był cykl koncertów muzyki dawnej we foyer, toteż jednocześnie mogłem pokazać się w zupełnie innych niż operowe utworach przygotowywanych z wybitnymi muzykami spoza Teatru. I były przedstawienia wczesnych form operowych, jak "Ludus Danielis" w reżyserii Hanny Chojnackiej."

Bywalcy stołecznego Teatru Wielkiego mieli możność widzieć Szmyta w tytułowych rolach Handlowskiego "Kserksesa" i równocześnie Brittenowskiego Alberta Herringa, a także Narrabotha w "Salome", nie mówiąc o klasycznych dla lżejszych tenorów wcieleniach scenicznych, jak Edrisi ("Król Roger") albo charakterystycznych, jak Damazy ("Straszny dwór") i Pan Triquet ("Eugeniusz Oniegin"). W "Mistrzu i Małgorzacie" współczesnego kompozytora niemieckiego Rainera Kunada śpiewał Mistrza. Przedstawienie, którego reżyser Marek Weiss-Grzesiński eksponował atmosferę i treść dzieła Bułhakowa, dzięki satelitarnej transmisji przez telewizję RFN zyskało spory rezonans w Europie.

Szmyt potrafi przerzucać się od poetycko-lirycznych, symbolicznych, odrealnionych, a także na poły dramatycznych ujęć postaci do figur zdecydowanie komediowych, acz rysowanych zawsze delikatnymi środkami aktorskimi. Ma dar scenicznej obecności podparty umiejętnościami wyniesionymi z zajęć prowadzonych niegdyś w warszawskiej AMFC przez Lecha Hellwiga-Górzyńskiego: "Podczas realizacji rozmaitych scenek rozwijał nas nie tylko w kierunku aktorstwa, ale prowadził w stronę poznania własnego ciała" mówi. "Wiele mu zawdzięczam. Ćwiczenia ruchowe łączył z elementami jogi, pamiętam jakieś błądzenie kulą po ciele, uruchamianie fizycznej wyobraźni, pogłębianie świadomości. Potem okazywało się, że zrobienie gestu, jakiego wymaga reżyser, zmienia się z nie umotywowanego wyciągnięcia ręki w ruch wypływający z wnętrza i mający istotne znaczenie.

Mnie w ogóle w operze interesuje teatr. Dobrze wspominam i cenię pomysły inscenizacyjne z wcześniejszego okresu pracy u nas w Teatrze - Marka Grzesińskiego. W Bramach raju Bruzdowicz, gdy koledzy się pochorowali, musiałem w ich zastępstwie szybko przygotować karkołomną partię Anioła Jakuba. W rezultacie zaśpiewałem ją tylko raz, lecz nie żałuję, bo inscenizacyjnie to było wspaniałe. Marek wyprzedzał tym widowiskiem wiele pomysłów teraz dopiero uważanych za nowatorskie."

Pytam, czy Szmyt-tenor nieprzerwanie obecny i użyteczny na operowej scenie nie marzy, żeby zaśpiewać Alfreda w "Traviacie" "Może czasem..." odpowiada. "Ale co tam. Mam taki głos, jaki mam. Może ci, którzy śpiewają Alfreda, marzą, żeby dobrze zaśpiewać Bacha? Mnie w świat muzyki wprowadził właśnie Bach. A sprawił to przypadek, który wolę nazywać szczęściem. Pochodzę wprawdzie z rodziny o tradycjach muzycznych, bo ojciec grał na klarnecie i prowadził jeden z lepszych chórów w Wielkopolsce, ale jednak żyłem w małej miejscowości pod Poznaniem i uczęszczałem do małej niejscowej szkoły. Nic nie wskazywało, że cokolwiek się zmieni. Aż pewnego dnia moja siostra przeczytała w gazecie o naborze śpiewających chłopców do chóru Jerzego Kurczewskiego. Po przesłuchaniach zostałem przyjęty do II klasy jedynej w Polsce, jak wiadomo, muzycznej szkoły chóralnej. Nasze chłopięce głosy kształcono emisyjnie, szkoliliśmy się w śpiewaniu w kwartetach. Dla mnie, ośmioletniego malca, te nieoczekiwane podróże do Poznania i sama szkoła stanowiły wielkie przeżycie. W pierwszym koncercie, w jakim uczestniczyłem, śpiewaliśmy z chórem w Pasji według św. Jana Bacha. Wzbudziło to we mnie ogromne emocje. Już wiedziałem, że będę chciał to robić nadal.

Dużo później, w ramach stypendium rządu austriackiego w Musik-hochschule w Wiedniu, pracowałem z Kurtem Equiluzem, tenorem, znakomitym wykonawcą Bacha i znawcą barokowego stylu. Przygotowałem z nim partie Ewangelisty w obu Pasjach i arie z tych dzieł. Śpiewałem je wielokrotnie za granicą i w Polsce, gdzie ze względów oszczędnościowych narrację Ewangelisty i solowe arie tenorowe powierza się jednemu wykonawcy, chociaż powinny być rozdzielone między dwóch. Zapraszano mnie do Poznania, Częstochowy, Katowic; nie miałem dotąd szczęścia wystąpić w takim charakterze w Warszawie. Mam zresztą w repertuarze tenorowe partie z "Magnificat", "Weihnachtsoratorium" i kantat - prawie wszystko, co Bach napisał na wysoki głos męski." Krzysztof Szmyt chętnie wykonuje wszelkie rodzaje utworów religijnych. Uczestniczy w dorocznych festiwalach pasyjnych "Crucifixus est..." organizowanych przez Filharmonię im. Romualda Traugutta. Sprawował tam kierownictwo koncertu średniowiecznych pieśni pasyjnych "Kontemplacje Męki Pańskiej" (2003), był solistą "Lamentacji" Jeremiasza Zelenki (2006).

Wcześnie pociągnęło Szmyta wykonawstwo pieśni. Już w 1979 r otrzymał II nagrodę na Międzyuczelnianym Konkursie Rosyjskiej i Radzieckiej Muzyki Wokalnej. Wspomina, że przed następnym konkursem Muzyki Kameralnej w Łodzi w 1983 roku, duetem jego z pianistką Jolantą Konopnicką zajął się w warszawskiej uczelni Jerzy Marchwiński. "W pieśni Du bist die Ruh Schuberta występuje takt przerwy. My, młodzi i niecierpliwi, nie umieliśmy tego taktu wytrzymać, gnaliśmy dalej. Profesor Marchwiński przekonał nas, że skoro kompozytor napisał taktową aź pauzę, to ma ona wyrazowe znaczenie. I później, kiedy już ze spokojem, zgodnie z treścią pieśni, przez ten takt oboje trwaliśmy w ciszy, robiło to wielkie wrażenie. I może dzięki temu nasz duet otrzymał I nagrodę."

Interpretacja pieśni stanowiła też część programu studiów Szmyta w Wiedniu u Kurta Equiluza. Wiosną 1986 roku na międzynarodowym Konkursie Wiedeńskiego Towarzystwa Muzycznego otrzymał III nagrodę w kategorii głosów męskich i nagrodę specjalną Wiedeńskiego Towarzystwa Beethovenowskiego za najlepszą interpretację pieśni Beethovena. Przyznane laureatowi koncertowe tournee po Europie z niejasnych przyczyn przeszło mu koło nosa, niemniej dawał recitale w ważnych dla gatunku pieśni miejscach: w domu urodzin Haydna w Rohrau, wiedeńskim domu Schuberta, Domu Heinego w Luneburgu. Znakomicie wykonuje pieśni staropolskie, Kurpińskiego i Moniuszki. Ja chętnie wracam do nagranego przez Szmyta na płycie Muzyka i Mickiewicz ("En-gram", 1998) liryku Paderewskiego "Gdybym się zmienił". "Podczas gdy opera i oratorium - mówi - polega na współudziale w tworzeniu danego dzieła, a rezultat zależy od artystycznego porozumienia z partnerami, pieśń umożliwia takie... mini-intymne spojrzenie w siebie. Za pomocą tekstu, który się podaje, można wyrazić to, co się czuje i przekazać coś rzeczywiście własnego innym."

Wiedeńskie nagrody za wykonawstwo pieśni nie były jedyne z międzynarodowych, jakie zdobył. Został laureatem II nagrody na Konkursie Mozartowskim w Salzburgu w 1988 r., a na konkursie dla śpiewaków operowych Belvedere w Wiedniu w roku 1990 otrzymał nagrodę Opery praskiej oraz Hessische Rundfunk we Frankfurcie n/Menem. Z czasu tych sukcesów pochodzi niedostrzeżona chyba w Polsce płyta nagrana dla firmy CD aperto (86 406,1990) w serii "Schone Stimmen" z ariami z oper Mozarta, w których towarzyszy artyście "Sinfonia Varsovia".

Jednak z chóralnej praktyki w latach chłopięcych wyniósł tęsknotę za śpiewaniem zespołowym. Po kilkuletniej współpracy z "Fistulatorami" Piwkowskiego współzakładał "Bornus Consort", później dołączył do "II Canto". "Zawsze starałem się mieć możliwość śpiewania w zespole - stwierdza - bo daje to umiejętność słuchania, a nie tylko śpiewania. W śpiewie trzeba umieć słyszeć, co się wokół dzieje, aby móc się w to wkomponować."

W warszawskiej Akademii Muzycznej prowadzi lekcje emisji głosu na Wydziale Edukacji Muzycznej dla przyszłych dyrygentów chóralnych i organistów. Uczy ich podstaw oddechowych, wydawania i kontrolowania dźwięku. Talent wokalny, jeśli się trafi, odsyła do kolegów, na Wydział Wokalny. Sam pracę z młodymi ludźmi, którzy postanowili zostać śpiewakami, uważa za nazbyt odpowiedzialną. "Miałbym obawy, czy czegoś nie zepsuję. Zepsuć łatwo - a potem co?" Za jego namową żona Adrianna Róża (absolwentka AMFC) założyła w parafii kościoła Ofiarowania Pańskiego przy ul. Stryjeńskich na Ursynowie, gdzie mieszka rodzina Szmytów, chór "Cantate Domino" (por. "Ruch Muzyczny" nr 26/2006). Chór miewa poważne koncerty nie tylko we własnej parafii i nie tylko w kraju, a płyta nagrana po pięciu latach działalności dowodzi dobrego istotnie poziomu. Krzysztof Szmyt niekiedy pomaga w próbach chóru, a nawet występuje wspólnie z żoną i z synem Mateuszem, obiecującym wiolonczelistą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji